– Steppdeckstrasse – powiedział sam do siebie, skupiwszy się na obrazie, który ukazał mu się we wspomnieniu. Widział drzwi pokryte resztkami czerwonej farby, tak ciemnej, jak jedwabna suknia kobiety siedzącej obok niego. – Pensjonat… na Steppdeckstrasse.
– Co? – spytała z niepokojem Marie St. Jacques. Najwidoczniej odniosła jego słowa do siebie i wpadła w panikę.
– Nic. – Przestał przyglądać się jej sukience i wyjrzał przez okno. – Tam jest numer trzydzieści siedem – powiedział, wskazując piąty dom w rzędzie. – Niech pani zatrzyma samochód.
Wysiadł pierwszy, a jej kazał przesunąć się na siedzeniu i także wysiąść prawymi drzwiami. Rozruszał nogi na próbę i wziął od niej kluczyki.
– Może pan chodzić – powiedziała dziewczyna. – A skoro tak, to mógłby pan także prowadzić samochód.
– Pewnie mógłbym.
– No to proszę mnie puścić! Zrobiłam wszystko, czego pan ode mnie żądał.
– Jeszcze jeden drobiazg.
– Nikomu nic nie powiem. Czy pan tego nie rozumie? Jest pan ostatnim człowiekiem, którego chciałabym jeszcze raz oglądać na oczy, ostatnim, z jakim chciałabym mieć w jakikolwiek sposób do czynienia. Nie chcę być świadkiem na rozprawie, nie chcę mieć nic wspólnego z policją, nie chcę zeznawać, nic z tych rzeczy! Nie chcę nawet otrzeć się o to, o co pan się ociera! Boję się śmiertelnie… a mój strach gwarantuje panu bezpieczeństwo, nie rozumie pan? Niech pan mnie puści, proszę.
– Nie mogę.
– Pan mi nie wierzy.
– To bez znaczenia. Pani jest mi potrzebna.
– Do czego?
– Musi mi pani pomóc załatwić pewną sprawę, to zupełne głupstwo. Nie mam prawa jazdy. Bez prawa jazdy nie można wynająć samochodu, a ja muszę go mieć.
– Przecież ma pan ten, którym przyjechaliśmy.
– Wystarczy najwyżej na godzinę. Niedługo ktoś wyjdzie z „Carillon du Lac” i zacznie go szukać. Wszystkie radiowozy dostaną opis tego samochodu.
Spojrzała na niego. W jej błyszczących oczach malowała się śmiertelna trwoga.
– Nie chcę tam iść z panem. Słyszałam, co mówił ten człowiek, w restauracji, jeżeli usłyszę coś jeszcze, pan mnie zabije.
– To, co pani dotąd usłyszała, jest dla mnie równie pozbawione sensu jak dla pani, a może nawet bardziej. Chodźmy!
Ujął ją za ramię, drugą ręka opierając się o poręcz, żeby w miarę możności oszczędzić sobie bólu przy wchodzeniu po schodach.
Kobieta patrzyła na niego wzrokiem, w którym osłupienie mieszało się ze strachem.
Pod drugą skrzynką na listy widniało nazwisko M. Chernak, a niżej dzwonek. Bourne nie dotknął go, lecz nacisnął sąsiednie cztery W ciągu paru sekund rozległa się kakofonia głosów, dobywających się z głośniczków zakrytych ażurowymi płytkami. Głosy te, mówiące szwajcarską niemczyzną, dopytywały, kto dzwoni. Jeden z lokatorów nie odezwał się, lecz od razu nacisnął brzęczyk otwierający drzwi. Jason wszedł, popychając przed sobą Marie St. Jacques.
Pchnął ją pod ścianę i odczekał chwilę. Z góry dobiegał odgłos otwieranych drzwi, a potem kroków, zmierzających w stronę schodów.
– Wer ist da?
– Johann?
– Wie bitte?
Cisza, a po chwili słowa wypowiedziane zirytowanym tonem. Znów kroki. Drzwi się zamknęły. M. Chernak mieszkał na pierwszym piętrze, pod numerem 2C. Bourne ujął dziewczynę za ramię, dokuśtykał wraz z nią do schodów i zaczął mozolną wspinaczkę. Kobieta oczywiście miała rację. Byłoby znacznie lepiej, gdyby poszedł bez niej, ale nic nie mógł na to poradzić – naprawdę potrzebował jej pomocy.
Podczas tygodni spędzonych w Port Noir studiował mapy samochodowe – do Lucerny była najwyżej godzina jazdy, a do Berna dwie i pół godziny, może trzy. Mógł pojechać do któregoś z tych dwóch miast, wysadzić dziewczynę po drodze w jakimś odludnym miejscu i zniknąć. Była to wyłącznie kwestia koordynacji wszystkich posunięć. Miał dość pieniędzy, żeby wyrobić sobie odpowiednie kontakty. Potrzebował tylko kanału, którym mógłby wydostać się z Zurychu, a właśnie ona była takim kanałem.
Przed wyjazdem musiał jednak poznać prawdę. Musiał porozmawiać z człowiekiem, który nazywał się…
M. Chernak. Nazwisko to wypisane było na prawo od dzwonka u drzwi. Jason stanął obok nich, pociągając za sobą kobietę.
– Mówi pani po niemiecku? – spytał.
– Nie.
– Niech pani nie kłamie.
– Mówię prawdę.
Bourne rozejrzał się po krótkim korytarzu. Pomyślał chwilę.
– Proszę zadzwonić – powiedział. – Jeżeli drzwi się otworzą, niech pani po prostu stanie w progu. Jeżeli nikt nie otworzy, tylko odezwie się ze środka, proszę powiedzieć, że ma pani wiadomość – pilną wiadomość – od przyjaciela z „Drei Alpenhäuser”.
– A jeśli ten ktoś powie, żebym wsunęła kartkę pod drzwi?
Jason spojrzał na nią.
– Bardzo dobrze – stwierdził.
– Po prostu nie chcę więcej przemocy – powiedziała. – Nie chcę już nic wiedzieć, niczego oglądać. Chcę tylko…
– Wiem – przerwał. – Wrócić do podatków Cezara i wojen punickich. Jeżeli każą pani włożyć kartkę pod drzwi, proszę powiedzieć, że wiadomość jest ustna i może ja pani przekazać tylko komuś, kto będzie odpowiadał znanemu pani rysopisowi.
– A jeśli spyta o ten rysopis? – spytała lodowatym tonem. Zmysł analityczny na moment wziął górę nad strachem.
– Głowa pracuje, pani doktor – powiedział Jason.
– Jestem po prostu dokładna. Boję się. Już przecież panu mówiłam. Co mam zrobić, jeśli każą mi podać rysopis?
– Niech ich pani pośle do diabła i powie, że kto inny przekaże wiadomość. Potem ma pani iść w stronę schodów.
Podeszła do drzwi i nacisnęła dzwonek. Z wnętrza dobiegł jakiś dziwny odgłos. Chrobot – coraz głośniejszy, równomierny. Po chwili dźwięk umilkł, rozległ się natomiast donośny głos.
– Was ist los?
– Niestety, nie mówię po niemiecku – powiedziała kobieta.
– Englisch . O co chodzi? Kim pani jest?
– Mam pilną wiadomość od przyjaciela z „Drei Alpenhäuser”.
– Proszę wsunąć kartkę pod drzwi.
– To niemożliwe. Nie dano mi nic na piśmie. Muszę osobiście powtórzyć wiadomość człowiekowi, którego wygląd mi opisano.
– To chyba nic trudnego – odparł głos. Szczęknął zamek i drzwi otworzyły się. Bourne odsunął się od ściany i stanął w progu.
– Pan zwariował! – krzykną! mężczyzna mający zamiast nóg dwa kikuty. Siedział na wózku inwalidzkim. – Proszę wyjść! Proszę się stąd wynosić!
– Nie mam ochoty więcej tego słuchać – powiedział Jason, wciągając dziewczynę do mieszkania i zamykając drzwi.
Nietrudno było namówić Marie St. Jacques, żeby podczas rozmowy obu mężczyzn pozostała w niewielkiej alkowie. Posłuchała z ochotą. Beznogi Chernak bliski był paniki. Jego wyniszczona twarz przybrała kolor kredy. Kaleka miał brudne, szpakowate włosy, zmierzwione na czole i karku.
– Czego pan ode mnie chce? – spytał. – Przy ostatniej transakcji przysiągł pan, że to już naprawdę ostatnia! Nic więcej nie mogę zrobić. Nie mogę ryzykować. Byli u mnie posłańcy. Mimo zachowania wszelkiej ostrożności, mimo tylu ogniw pośrednich jednak i tu dotarli! Jeżeli któryś zostawi jeden adres w niewłaściwym miejscu, będzie po mnie!
– Jak na to, ile musiał pan ryzykować, nie jest z panem aż tak źle – powiedział Bourne stojąc przed kaleką. Gorączkowo zastanawiał się nad jakimś słowem czy zdaniem, które mogłoby uruchomić potok informacji. Przypomniał sobie o kopercie. „Jeżeli coś się nie zgadzało, ja nie miałem z tym nic wspólnego”. Grubas z „Drei Alpenhäuser”.
– To tylko drobne korzyści w porównaniu z ryzykiem, jakie podjąłem – odparł Chernak, kręcąc głową. Pierś mu falowała. Kikuty nóg wysunięte poza krawędź wózka poruszały się obrzydliwie w tę i z powrotem. – Zanim pojawił się pan w moim życiu, byłem zadowolony, miałem powody do zadowolenia, mein Herr, bo byłem naprawdę drobną płotką. Stary żołnierz, który zdołał jakoś dotrzeć do Zurychu – ofiara wybuchu, kaleka, do niczego niezdatny, posiadający jedynie pewne informacje, których zatajenie skąpo opłacali dawni koledzy. Był to przyzwoity dochód, niewielki, ale wystarczający. A potem pan mnie odnalazł…
– Jestem wzruszony… – przerwał mu Jason. – Porozmawiajmy o kopercie, tej, którą przekazał pan naszemu wspólnemu znajomemu z „Drei Alpenhäuser”. Kto ją panu dał?
– Posłaniec. Któż by inny?
– Skąd ta koperta pochodziła?
– Nie mam pojęcia. Przyszła w pudełku, tak jak wszystkie. Rozpakowałem ją i posłałem dalej. Przecież sam pan chciał, żebym tak zrobił. Mówił pan, że już nie może pan tu przychodzić.
– Ale pan ją otworzył – rzekł Bourne z naciskiem.
– Ależ skąd!
– A gdybym panu powiedział, że zginęła pewna suma.
– Odpowiedziałbym, że nie została wypłacona. Nie było jej w kopercie! – Kaleka podniósł głos. – Ale ja panu nie wierzę. Gdyby było tak, jak pan mówi, nie przyjąłby pan zlecenia. Ale pan przyjął to zlecenie. Więc po co pan teraz przyszedł?
Bo muszę poznać prawdę. Bo już wariuję. Widzę i słyszę rzeczy, których nie rozumiem. Jestem sprawnym, zaradnym… warzywem! Pomocy!
Bourne odsunął się od wózka. Bez żadnego konkretnego zamiaru podszedł do półki z książkami, na której stało parę fotografii opartych o ścianę. Wyjaśniały one przeszłość człowieka, którego Jason miał za plecami. Żołnierze niemieccy z owczarkami na smyczach, stojący grupami obok baraków ogrodzonych drutem kolczastym…
I przed bramą z takiegoż drutu, nad którą wisiała tablica z napisem, częściowo widocznym na zdjęciu. DACH…
Dachau.
Człowiek za jego plecami. Wykonał jakiś ruch? Jason odwrócił się: kaleka trzymał rękę w płóciennej torbie, przymocowanej do wózka; oczy mu płonęły, wyniszczoną twarz ściągnął grymas. Szybko wyjął z torby rękę, w której trzymał rewolwer o krótkiej lufie; zanim Bourne zdążył sięgnąć po broń, inwalida wystrzelił. Strzały padły jeden po drugim. Lodowaty ból przeszył głowę, a potem lewe ramię Jasona – o Boże! Dał nura w prawo, wykonując piruet na dywanie, pchnął w stronę kaleki ciężką lampę stojącą na podłodze, znowu wykonał skręt, aż znalazł się z tyłu za wózkiem. Przykucnął i skoczył przed siebie, wpierając prawy bark w plecy kaleki. Ten wypadł z wózka na podłogę. Bourne sięgnął do kieszeni po broń.