– Zapłacą mi za twojego trupa! – wrzeszczał Chernak, wijąc się na podłodze. Próbował przyjąć pozycje, z której mógłby oddać celny strzał. – Nie poślesz mnie do grobu! Ja pierwszy ciebie w nim zobaczę! Carlos zapłaci! Jak Boga kocham, zapłaci!
Jason rzucił się w lewo i strzelił. Chernakowi głowa odskoczyła do tyłu, a z gardła trysnęła krew. Nie żył.
Zza drzwi alkowy dobiegł krzyk. Narastał – głuchy, przeciągły skowyt, w którym przeplatały się lęk i odraza. Krzyk kobiety… ależ oczywiście, kobieta! Jego zakładniczka – ta, dzięki której miał się wydostać z Zurychu! O Chryste – na niczym nie może skoncentrować wzroku! Skroń przeszywa mu potworny ból!
Nie docierało do jego świadomości, że ból rozrywa mu czaszkę. Stopniowo odzyskał wzrok. Zobaczył otwarte drzwi łazienki, a za nimi ręczniki, umywalkę i szafkę z lustrem. Wbiegł do łazienki i szarpnął lustro z taką siłą, ze wyskoczyło z zawiasów, gruchnęło na podłogę i rozprysło się w drobny mak. Półki. Paczki gazy, plastry i… niczego więcej nie zdążył chwycić. Musiał się czym prędzej wynieść z tego mieszkania. Strzały. Huk wystrzałów mógł kogoś zaalarmować. Bourne wiedział, że musi się stąd wydostać – zabrać zakładniczkę i uciekać! Alkowa, alkowa. Gdzież ona jest?
Krzyk, zawodzenie… trzeba iść za tym dźwiękiem! Dotarł do drzwi i otworzył je kopniakiem. Kobieta… zakładniczka – jakżeż ona ma na imię, do diabła? – stała pod ścianą. Twarz miała zalaną łzami, usta rozchylone. Jason wbiegł do alkowy, złapał kobietę za rękę w przegubie i pociągnął za sobą.
– Mój Boże, zabiłeś go! – krzyczała kobieta. – Starca bez…
– Zamknij się! – krzyknął. – Pchnął ją w stronę drzwi, otworzył je i wypchnął kobietę za próg. Widział zamazane sylwetki w drzwiach mieszkań, przy poręczach, w korytarzach. Wszyscy zaczęli biegać, pojawiać się i znikać. Słyszał trzask zamykanych raptownie drzwi, krzyki. Lewą ręką chwycił kobietę za ramię. Kiedy zacisnął dłoń, ostry ból przeszył mu łopatkę. Popchnął kobietę w stronę klatki schodowej i zmusił, żeby z nim zeszła. Opierał się na niej, w prawej ręce trzymając broń.
Dowlekli się do sieni i do masywnych drzwi.
– Otwieraj! – rozkazał. Posłuchała. Minąwszy rząd skrzynek na listy doszli do drzwi frontowych. Puścił ją na chwilę. Sam otworzył drzwi i wyjrzał na ulicę, nasłuchując ryku syren, wycia karetek. Cisza.
– Chodź! – powiedział, ciągnąc ją w dół po kamiennych stopniach i dalej na chodnik. – Sięgnął do kieszeni krzywiąc się z bólu i wyjął kluczyki do samochodu. – Wsiadaj!
W samochodzie rozpakował gazę i przytknął cały zwój do skroni. Gaza zaczęła wchłaniać strużkę krwi. Z głębi świadomości Jasona wyłoniło się poczucie dziwnej ulgi. A wiec to tylko draśnięcie. Wpadł w panikę, gdy kula trafiła go w głowę, ale pocisk na szczęście nie wniknął do wnętrza czaszki. Nie, nie wniknął. Nie miały więc powtórzyć się męczarnie, jakie znosił w Port Noir.
– Ruszaj, do cholery! Musimy się stad wynosić!
– Dokąd? Nie powiedział pan, dokąd jechać. – Kobieta nie krzyczała. Przeciwnie – była całkiem spokojna. Dziwnie spokojna. Patrzyła na niego… ale czy rzeczywiście na niego?
Znów zaczynało mu się kręcić w głowie. Wszystko zamazywało się przed oczami.
– Steppdeckstrasse…
Usłyszał to słowo, lecz nie był pewien, kto je wymówił. Jeszcze raz ujrzał w myślach drzwi pokryte ciemnoczerwoną farbą, popękane szyby… poszczerbione żelazo.
– Steppdeckstrasse – powtórzył.
Co się działo? Czemu silnik nie zapalił? Czemu samochód nie ruszył z miejsca? Czy ona nie słyszy, co się do niej mówi?
Dotychczas oczy miał zamknięte. Teraz je otworzył. Rewolwer! Broń leżała na jego kolanach. Położył ją tam, kiedy przykładał sobie bandaż do skroni… dziewczyna uderzała ręka w rewolwer, raz po raz! Broń spadła z hukiem na podłogę. Sięgnął, żeby ją podnieść, a wtedy kobieta popchnęła go tak, że głową uderzył w okno. Otworzyła drzwi z lewej strony, wyskoczyła na chodnik i rzuciła się do ucieczki. Z każdą chwilą coraz bardziej się oddalała! Jego zakładniczka – ta, dzięki której miał opuścić miasto, uciekała chodnikiem Löwenstrasse!
Nie mógł pozostać w samochodzie, nie ośmieliłby się go prowadzić. Była to stalowa pułapka, która ściągnęłaby na niego uwagę otoczenia. Schował broń do kieszeni, w której miał już zwój plastra, i chwycił gazę; zacisnął ją w lewej pięści, gotów natychmiast przyłożyć sobie opatrunek do skroni, gdyby krew znów popłynęła. Wysiadł z samochodu i pokuśtykał chodnikiem, starając się iść jak najszybciej.
Prędzej czy później musiał przecież dotrzeć do jakiegoś rogu ulicy, a potem do taksówki. Steppdeckstrasse.
Marie St. Jacques biegła środkiem szerokiej, opustoszałej ulicy, przecinając kolejne kręgi światła padającego z latarń. Machając rękami bezskutecznie usiłowała zatrzymać któryś z samochodów pędzących Löwenstrasse. Ilekroć omywało ją światło reflektorów jakiegoś nadjeżdżającego z tyłu pojazdu, odwracała się ku niemu twarzą i podnosiła ręce w błagalnym geście, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Samochody przyspieszały i mijały ją. Bądź co bądź działo się to w Zurychu, a Löwenstrasse nocą każdemu wydawała się za szeroka, za ciemna, położona za blisko wyludnionego parku i rzeki Sihl.
Mężczyźni jadący którymś z kolejnych aut zwrócili jednak na nią uwagę. Kierowca zgasił reflektory, z daleka zauważywszy kobietę. Zwrócił się do swego towarzysza, mówiąc szwajcarską niemczyzną:
– To może być ona. Chernak mieszka niedaleko stąd, na tej samej ulicy.
– Hamuj. Niech podejdzie. Miała być ubrana w jedwabną… tak, to ona.
– Upewnijmy się, nim zawiadomimy resztę.
Wysiedli z samochodu. Pasażer dyskretnie obszedł maskę, żeby stanąć po tej samej stronie co kierowca. Obaj mieli na sobie urzędowe garnitury w konserwatywnym stylu. Ich twarze przybrały wyraz uprzejmy, zarazem jednak poważny i rzeczowy. Kobieta, ogarnięta paniką, podeszła do nich. Mężczyźni szybkim krokiem wyszli na środek jezdni.
– Fräulein! Was ist los? – zawołał kierowca.
– Na pomoc! – krzyknęła Marie St. Jacques. – Nie… nie mówię po niemiecku. Nicht sprechen . Proszę wezwać policję… Polizei!
Towarzysz kierowcy przemówił autorytatywnym tonem, który natychmiast ją uspokoił.
– My właśnie jesteśmy z policji – rzekł po angielsku. – Züriche Sicherheit . Z początku nie byliśmy pewni. To pani jest tą kobietą z „Carillon du Lac”?
– Tak! – zawołała. – Ten człowiek nie chciał mnie puścić! Wciąż mnie bił i straszył bronią! To było straszne!
– Gdzie on się teraz znajduje?
– Jest ranny. Dostał postrzał. Uciekłam z samochodu… on w nim siedział, kiedy uciekałam! – wskazała za siebie, w głąb Löwenstrasse. – O, tam. Chyba dwie przecznice stąd. Gdzieś w połowie drogi między drugą a trzecią. Coupé, szare coupé. Jest uzbrojony.
– My też jesteśmy uzbrojeni, proszę pani – powiedział kierowca. – Proszę iść z nami. Niech pani usiądzie na tylnym siedzeniu. Nic a nic pani nie grozi. Będziemy bardzo ostrożni. No, proszę nie zwlekać.
Powoli, ze zgaszonymi światłami podjechali do szarego coupé. Nie było w nim nikogo. Natomiast na chodniku i kamiennych schodkach domu z numerem 37 stali ludzie rozmawiając z ożywieniem. Towarzysz kierowcy zwrócił się do przerażonej kobiety, która wcisnęła się w kąt tylnego siedzenia.
– Tu mieszka niejaki Chernak. Czy tamten coś o nim mówił? Czy wspominał, że się do niego wybiera?
– Ależ on tam był. Zmusił mnie, żebym z nim poszła! Zabił Chernaka! Zabił tego starego kalekę!
– Radioapparat! Schnell! – powiedział mężczyzna do kierowcy, chwytając mikrofon umocowany na tablicy rozdzielczej. Samochód skoczył do przodu. Kobieta uczepiła się oburącz oparcia przedniego fotela.
– Co panowie robią najlepszego? Przecież tam zabito człowieka!
– A my musimy znaleźć zabójcę – odparł kierowca. – Sama pani powiedziała, że jest ranny. Może nie zdążył zbytnio się oddalić. Nasz samochód wygląda jak zwykłe auto cywilne. Może gdzieś zauważymy mordercę. Oczywiście zaczekamy, aż pojawią się ludzie z brygady śledczej, ale my mamy zupełnie inne obowiązki niż oni.
Samochód zwolnił, po czym podjechał do krawężnika i zatrzymał się o paręset metrów od domu z numerem 37 na Löwenstrasse.
Podczas gdy kierowca tłumaczył dziewczynie, na czym polegają ich obowiązki służbowe, siedzący obok niego mężczyzna mówił coś do mikrofonu. Z głośnika na tablicy rozdzielczej dobiegły trzaski, a potem słowa:
– Aufenthalt, Zwanzig Minuten.
– Nasz szef wkrótce tu przyjedzie – powiedział sąsiad kierowcy. – Mamy tu na niego czekać. Chce z panią rozmawiać.
Marie St. Jacques oparła się plecami, zamknęła oczy i odetchnęła głęboko.
– O, Boże! Z jaką rozkoszą wypiłabym kieliszek!
Kierowca roześmiał się i skinął głową, dając znak swemu towarzyszowi. Ten wyjął z kieszeni w drzwiach niedużą butelkę i z uśmiechem podał ją kobiecie.
– Nie jesteśmy zbyt wytworni. Nie mamy kieliszków ani kubków, dysponujemy natomiast koniakiem. Oczywiście tylko w celach leczniczych, do użycia w nagłych wypadkach. Teraz chyba zdarzył się właśnie taki wypadek. Proszę uprzejmie.
Marie St. Jacques odwzajemniła uśmiech i przyjęła z rąk mężczyzny butelkę.
– Bardzo panowie są mili. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaka jestem wdzięczna. Jeśli kiedykolwiek przyjedziecie panowie do Kanady, przyrządzę najlepszą potrawę według francuskiego przepisu, jaką tylko można zjeść w prowincji Ontario.
– Dziękuję pani – powiedział kierowca.
Bourne uważnie oglądał bandaż na swym ramieniu. Mrużąc oczy wpatrywał się w mętne odbicie w brudnym, umazanym lustrze, czekając, aż wzrok przystosuje się do słabego światła w niechlujnym pokoju. Nie pomylił się co do Steppdeckstrasse. Obraz czerwonych drzwi z resztkami czerwonej farby dokładnie odpowiadał rzeczywistości. Podobnie jak popękane szyby okienne i zardzewiałe poręcze. Nie zadawano mu żadnych pytań, kiedy wynajmował pokój, choć było widać, że jest ranny. Niemniej jednak Vermieter powiedział przyjmując od niego pieniądze: