Obraz znowu się przesunął. Widać było sam skraj masy, obwiedziony ciemną linią, tuż obok przesuwały się wirujące kręgi, o wiele mniejsze od tych, które znali. Ich wirowanie było leniwe i odbywało się jakby skokami - można było zauważyć rozmachy ażurowych ramion - był to filmowy efekt, spowodowany przesunięciem się obracających elementów względem poszczególnych klatek taśmy.

Ekran wypełniał się z wolna coraz żywszym ruchem, choć odbywał się on - wskutek spowolnienia - jakby w bardzo gęstym, niepowietrznym ośrodku. Pojawiło się to, co filmujący wzięli za „śródmieście”. Była to gęsta sieć rowków, którymi sunęły w różne strony szczególne, z jednego boku ścięte, z drugiego zaokrąglone, beczkowate twory. Na każdym tuliły się ciasno postaci dubeltów, w liczbie od pięciu do dwóch. Przeważnie jechały po trzy razem. Wydawało się, że ich małe torsy opasuje coś, co przechodzi na zewnętrzną stronę jadącej „beczki”, ale mógł to być też odblask. Cienie od zachodzącego słońca były bardzo długie i utrudniały rozróżnianie elementów obrazu. Ponad rowkowanymi arteriami biegły ażurowe mostki o zgrabnych kształtach. Na tych mostkach stały gdzieniegdzie, wirując na miejscu, wielkie bąki, i znowu wirowanie to rozpadało się na serie skomplikowanych ruchów kołująco-wyprostnych, jakby członkówate odnóża wychwytywały coś niewidzialnego z powietrza. Jeden bąk znieruchomiał i wtedy zaczęły wychodzić z niego postacie okryte bardzo błyszczącą substancją. Film był czarno-biały, niepodobna więc było orzec, czy jest srebrna. W momencie kiedy trzeci dubelt wysiadał ciągnąc za sobą coś mglistego, obraz się przesunął. Przez środek biegła gruba lina, znajdowała się o wiele bliżej obiektywu aniżeli to, co było w tle. Lina ta - czy rurowy przewód - huśtała się lekko, obciążona wąskim cygarem, z którego sypało się coś mieniącego, jak chmura liści, ale przedmiociki te musiały być cięższe, nie polatywały bowiem, lecz spadały jak ciężarki w dół; tam, na zaklęsłej powierzchni stały wieloma szeregami dubelty i nieustanne, drobne iskry leciały z ich rączek ku ziemi - było to całkiem niezrozumiałe, bo chmura sypiących się z wysokości obiektów jak gdyby znikała, nie dolatując do stojących na dole. Obraz przesuwał się wolno, na samym skraju leżały dwa dubelty nieruchomo, trzeci zbliżał się do nich, wtedy owe dwa wolno się uniosły. Jeden z nich chwiał się na różne strony - wyglądał jak głowa cukru, ze schowanym małym torsem. Koordynator cofnął taśmę, puścił ją jeszcze raz, a kiedy ukazały się leżące ciała, zatrzymał ją, próbował wyostrzyć obraz, potem podszedł do ekranu z dużym powiększającym szkłem.

Przez szkło zobaczył tylko rozpływające się, wielkie plamy.

Zrobiło się ciemno - to był koniec pierwszej taśmy. Początek drugiej ukazywał ten sam obraz, tylko trochę przesunięty i ciemniejszy, widocznie światło osłabło i nie dało się już tego skompensować pełnym rozwarciem obiektywu. Dwa dubelty odchodziły wolno, trzeci wpółleżał na ziemi. Przez ekran przeciągnęły trzepocące smugi, obiektyw jechał tak szybko, że nic się nie widziało, potem weszła w pole widzenia wielka sieć o pięciokątnych okach, w każdym stał jeden dubelt, tylko w nielicznych - dwa. Pod tą siecią drżała druga, rozmazana, naraz zrozumieli, że pierwsza była rzeczywista, a druga - jej cieniem, rzucanym na podłoże. Było ono gładkie, jakby wyłożone jakąś substancją podobną do betonu. Dubelty w okach sieci miały na sobie bufiaste, ciemne przybrania, które pogrubiały je i poszerzały. Wszystkie niemal wykonywały te same ruchy - ich małe torsy, zasłonięte czymś na wpół przejrzystym, powoli kłoniły się na boki, ta osobliwa gimnastyka odbywała się nadzwyczaj wolno. Obraz zadrgał, pochylił się, przez chwilę znów źle było widać, robiło się też coraz ciemniej, ukazał się sam skraj sieci, rozpiętej na linach, jedna kończyła się u stojącej skosem, wielkiej, nieruchomej tarczy. Dalej odbywał się taki sam „uliczny” ruch, jaki już widzieli - w różne strony sunęły beczkowate obiekty pełne dubeltów. Kamera raz jeszcze najechała na sieć, z drugiej strony, odsunęła się w bok, pojawiły się piesze dubelty - sfilmowane w ostrym, odgórnym skrócie, łaziły kaczkowato parami, dalej ukazał się cały tłum, rozdzielony pośrodku na dwoje długą, wąską uliczką. Jej środkiem sunęła na zamglonych kółkach lina, wybiegająca poza brzeg obrazu, lina ta ciągnęła coś długiego, co wydawało ostre błyski, jak graniasty, wydłużony kryształ czy obłożony lustrzanymi taflami kloc, chwiał się z boku na bok i rzucał świetlne liźnięcia na stojących - naraz, na krótką chwilę, znieruchomiał - wyprzejrzyścił się, zamknięta w jego wnętrzu, ukazała się leżąca postać. Rozległ się czyjś stłumiony okrzyk. Koordynator cofnął taśmę, przewinął ją, a kiedy po znanym już chybnięciu wydłużony przedmiot ukazał zawartość swego wnętrza, zatrzymał projektor. Wszyscy podeszli do samego ekranu - otoczony szpalerem dubeltów, leżał tam, w środku pustej uliczki, człowiek. Panowała martwa cisza.

– Zdaje się, że przyjdzie jednak zwariować - rozległ się w ciemności czyjś głos.

– No, pierwej obejrzymy to sobie do końca - odparł Koordynator. Wrócili na miejsca, taśma ruszyła, obraz drgnął, ożył. Jedna po drugiej, sunęły uliczką w tłumie wydłużone, trumniaste bryły, ale były przykryte czymś jasnym, co zwisało aż do ziemi i wlokło się po niej, jak gruba tkanina. Obraz przesunął się, ukazał pustkowie, z jednej strony obramowane pochyłym murem, sterczały pod nim kępy zarośli, samotny dubelt szedł wzdłuż bruzdy biegnącej przez cały ekran, naraz uskoczył, jakby w popłochu - zwolnionym, ogromnym susem szybował w powietrzu, wirujący bąk przesunął się wzdłuż bruzdy, coś błysnęło mocno, jakby mgła zasnuła pole widzenia, kiedy się rozeszła, dubelt leżał nieruchomo, rozciągnięty na boku. Jego ciało stało się nagle prawie czarne. Wszystko to było zanurzone w rosnącym mroku, wydawało się, że leżący drgnął, zaczął jak gdyby pełznąć, na ekranie zamiotały się ciemne pręgi, potem zapłonął biało. Tak skończył się film. Gdy światło zabłysło, Chemik zabrał szpule i poszedł z nimi do ciemni, by zrobić fotograficzne powiększenia wybranych klatek. Inni zostali w laboratorium.

– No, a teraz magiel interpretacyjny - powiedział Doktor. - Zaraz mogę przedstawić dwie, a nawet trzy rozmaite wykładnie.

– Koniecznie chcesz nas doprowadzić do rozpaczy? - rzucił rozeźlony nagle Inżynier. - Gdybyś solidnie wziął się za fizjologię dubelta, przede wszystkim - fizjologię zmysłów, na pewno wiedzielibyśmy dziś już daleko więcej!

– Kiedy miałem to zrobić? - spytał Doktor.

– Koledzy! - podniósł głos Koordynator. - Zaczyna się zupełnie jak posiedzenie instytutu kosmologicznego! Naturalnie wszystkich nas zaszokowała ta ludzka figura - to była bez wątpienia figura, nieruchoma podobizna, zatopiona, jak się zdaje, w jakiejś masie. Jest zupełnie prawdopodobne, że za pośrednictwem swojej sieci informacyjnej rozesłali nasze konterfekty do wszystkich osiedli planety - gdzie, w oparciu o posiadane wiadomości, sporządzono człekokształtne kukły.

– Skąd wzięli nasze podobizny? - spytał Doktor.

– Krążyli przecież dobre kilka godzin wokół rakiety, przed dwoma dniami, mogli dokonać nawet szczegółowych obserwacji.

– I po cóż by mieli robić takie „portrety”?

– Dla celów naukowych albo religijnych - tego nie rozstrzygniemy oczywiście najdłuższą nawet dyskusją. W każdym razie nie jest to jakiś niewytłumaczalny fenomen. Widzieliśmy raczej niezbyt wielki ośrodek, w którym toczą się prace o charakterze zapewne wytwórczym, być może obserwowaliśmy także ich - rozrywki, może funkcjonowanie ich „sztuki”, przeciętny „ruch uliczny” - dalej - prace na przystani i u tych sypiących się przedmiotów, niezbyt zrozumiałe.

– To dobre określenie - wtrącił uparty Doktor.

– Były tam jeszcze jak gdyby „sceny z życia wojska” - mamy sporo podstaw do sądzenia, że odziani w srebrne powłoki tworzą armię - scena u samego końca jest niejasna. Mogło to być naturalnie jakieś ukaranie osobnika, który, idąc traktem przeznaczonym dla bąków, wykroczył przeciw panującemu u nich prawu.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: