– No, dosyć długo. Jak kurze udka z piecyka wyjmowałam, to jeszcze dobra szarówka była, a ja dopiero potem wyszłam. Ściemniło się, jak na autobus czekałam, a tu to już całkiem.
– Długo pani czekała na ten autobus?
– Z dziesięć minut albo i więcej. Nawet myślałam, czy mi udka nie wystygną.
– I co się dalej działo?
– Co się działo, co się działo! – sarknęła nagle we wzburzeniu Gabriela i podniosła się gwałtownie od stołu. – Weszłam i zobaczyłam… Jezus Mario! Własnym oczom nie sposób uwierzyć! Suka taka, ścierwo, strzyga zębata, łachudra…! Ja herbaty chcę jeszcze! Panu zrobić…?!
Na moment komisarz doznał wrażenia, iż jeśli odmówi herbaty, świadek przyłoży mu czajnikiem, czym prędzej, zatem poprosił o napój. Proste czynności gospodarskie Gabrielę jakby nieco ukoiły.; Mamrotała jeszcze pod nosem inwektywy, ale już ciszej.
– Chwileczkę – przyhamował ją Wólnicki. – Po kolei panią poproszę i bardzo dokładnie. Miała pani paczki w rękach. Jak pani otworzyła furtkę?
– Nijak. Otwarta była. Już mi się to dziwne wydało, ale tam czasem zamek nie zaskakiwał, a Mirek wiedział, że przyjdę, więc mógł zaniedbać. Zdarzało się. A potem drzwi do domu niedomknięte, też dziwne, ale weszłam i za sobą zamknęłam. Na klamkę tylko, bo ręki nie miałam.
Z dwiema szklankami usiadła przy stole i jedną podsunęła Wólnickiemu takim gestem, jakby w ogóle nie myślała o tym, co robi. Wólnicki powąchał, herbata pachniała zachwycająco. W ciągu tych kilku krótkich chwil zdążył sobie wyliczyć czas, słońce o tej porze roku zachodziło o siedemnastej czterdzieści dwie, osiemnasta, to już szarówka, osiemnasta trzydzieści ciemno. Czekanie na autobus, dojazd, dojście… Na litość boską, ta kobieta przyszła tu niemal w chwili zbrodni, najwyżej w dziesięć minut później! O ile, oczywiście, nie trzasnęła braciszka osobiście i ledwo zdążyła się umyć… No, miała, po czym. I dlatego jeszcze jest mokra!
Przeleciał po nim dreszcz emocji.
– Niech się pani porządnie zastanowi, co pani widziała. Idąc od autobusu, na ulicy, wokół domu…
– A co ja się mam zastanawiać – odparła z gniewną wzgardą Gabriela, wzruszając ramionami i siadając przy stole. – Przecież tu ją zastałam, tę zbrodniarkę, żmiję, tu stała, nad Mireczkiem…!
– Dokładnie nad… – komisarz zawahał się, bo określenie „denat" wydało mu się wobec rozpaczającej siostry nietaktowne, a uporczywie chciał budzić w niej zaufanie i sympatię. Coś innego… -…nad pani bratem?
– Żeby tak całkiem nad nim, to nie. Tak w kącie, blisko drzwi, przy ścianie. Nawet jej w pierwszej chwili nie zobaczyłam, tylko Mireczka…
Świadkinię nieco zadławiło, chwyciła szklankę, gwałtownie chlupnęła sobie łyk herbaty, herbata była gorąca, to ją zatchnęło jeszcze bardziej, zerwała się, poratowała zimną wodą z kranu, od czego Wólnickiego dreszcze przeszły, bo zamigotały mu w pamięci ostrzeżenia, żeby tą wodą z kranu nawet zębów nie myć, zwłaszcza dzieciom, w popłochu pomyślał, że to chyba nie działa piorunująco, trupem mu ta baba pod nogami nie padnie, nic już na ten samobójczy wyskok nie mógł poradzić, patrzył tylko bezradnie, a świadkini wróciła na swoje miejsce przy stole żywa i na razie zdrowa.
– Myślałam, że coś mu się stało – ciągnęła, chrypiąc lekko, wpatrzona gdzieś w dal. – Upadł może nieszczęśliwie, nie wiem, co było, ratować chciałam, głowa, widzę, rozbita, Boże mój… Poderwałam się i widzę tę morderczynię, stoi, oczy wytrzeszcza ścierwo jedno, aż mi się coś zrobiło, no nie wiem, jakieś takie… Jakbym spętana była. A ona stoi…
– Już nie stoi. Co było dalej? Wyszła? Uciekła?
– A tam, wyszła! Potwór jakiś wpadł i ją wyciągnął, tak wpadł jak ta trąba powietrzna, a ja ciągle w czymś… Trzymało mnie. Teraz już wiem, tam są przewody elektryczne, zaplątałam się, jak dzwoni- łam, to zobaczyłam, kłębowisko takie. Na policję! od razu…
Podejrzenia komisarza wzrosły, a zarazem się za- chybotały. Zaraz. Spętana, zaplątana… Od spętania człowiek się mokry nie robi, chyba, że całkiem gdzie indziej, nie tak jak ona, od frontu. Jakby ktoś na nią chlusnął w lany poniedziałek. No nic, o tym za chwilę, nie wyschnie przecież w dziesięć minut, kontynuujmy…
– A nie do pogotowia?
– Akurat, do pogotowia! – prychnęła gniewnie Gabriela. – Na pogotowie to do usranej śmierci można czekać, a i to jeszcze po drodze człowieka zabiją, jak te w Łodzi. Policja prędzej przyjeżdża i ja to wiem, że doktora ze sobą mają.
– Jak wyglądała ta osoba w kącie? Zna ją pani? Potrafi ją pani opisać?
– Znać, to nie znam, pierwszy raz szantrapę widziałam, ale opisać mogę. Czerwona była strasznie.
– W jakim sensie czerwona? Na twarzy?
– Gdzie tam na twarzy, za twarz to się trzymała, o, tak – tu nastąpiła demonstracja, dłonie Gabrieli zakryły całe jej oblicze. – W ogóle była czerwona, żakiet chyba miała czy co, a włosy czarne. Taka z tych, co to się za nią każdy chłop obejrzy. Młoda.
Część nadziei komisarza zwiędła w zaraniu, bo już widział, że na portret pamięciowy nie ma, co liczyć. Zasłoniętej twarzy Gabriela trafnie opisać nie zdoła, może chociaż te widoczne fragmenty…
– Jakie miała oczy? Dostrzegła pani?
– A pewnie. Wytrzeszczone.
– Ale dokładniej, jakie? Niebieskie, czarne?
– Jak te wszystkie zdziry, wymalowane. A tak, to nie wiem. Świecące.
– A ręce?
– Co ręce?
– Ręce jakie? Pierścionki może miała albo obrączkę?
– Ręce jak ręce. O, pazury czerwone, ale nie bardzo długie, zaraz… takie średnie. I chyba pierścionek miała, a możliwe, że dwa, ale nie wiem, jakie. Też chyba czerwone. A włosy wcale nie kudłate, gładkie, jak to teraz moda. Ale długie czy krótkie, to już nie wiem.
– A ten potwór, co wpadł? Jak wyglądał?
– Wielki okropnie, ale na wygląd nijaki – orzekła Gabriela stanowczo. – Nic takiego do zapamiętania nie miał. Strasznie zwyczajny, a nawet mu się przypatrzeć nie zdążyłam, bo akurat te sznurki mnie oplatały. A on wleciał, za rękę ją złapał i wywlókł.
– I to jest wszystko, co pani widziała?
– No, tak się szastnął jakoś i już go nie było. I tyle.
– Czyli przyszła pani jak zwykle, z zakupami, weszła, zobaczyła brata…
– Ale! – przypomniała sobie nagle Gabriela. – Samochód stał jak wchodziłam, jak raz przed furtką. Tu wszyscy tak stają, żeby furtek nie zastawiać, brat; też, kawałek dalej swojego postawił, a ten stał, że jakby, kto z domu leciał, to prosto na niego. I wnosić coś albo wynosić, całkiem niemożliwe. Aż popatrzyłam na niego, ale co mnie obchodzi, jakby stał dłużej, tobym co powiedziała.
W Wólnickim na nowo zalęgła się odrobina nadziei, bo dotychczasowe śledztwo szło mu jak po grudzie. Co prawda siostra denata na znawczynię motoryzacji nie wyglądała…
– Jaki to był samochód?
– A bo ja wiem? Taki, co ich pełno jeździ. Na srebrny wyglądał, chociaż tu latarni mało i światło myli. Ręki w ogień nie włożę.
– Numeru pani nie dostrzegła?
Gabriela wzruszyła ramionami i nie udzieliła odpowiedzi.
– Siedział ktoś w środku?
– Też nie wiem. Może i siedział. Nie zaglądałam tak porządnie.
– Ludzi dookoła wcale nie było? Nikt z sąsiadów nie patrzył? Ktoś może z psem spacerował?
– A skąd ja mam to wiedzieć? Ciemno było. Mają tu psy chodzą, dlaczego nie, prawie w każdym domu jakieś zwierzę, ale akurat nie patrzyłam. To nie wiem.
Komisarz westchnął ciężko i zwątpił w prawdziwość zeznań. Czy tu w ogóle był ktokolwiek? Nie wymyśliła ona sobie przypadkiem dziewczyny i potwora…? Przepytywanie sąsiadów postanowił odpracować jeszcze dziś, ale to za chwilę, bo już wisiał mu nad głową drugi temat. Motyw. Konieczność znalezienia motywu gryzła go wszędzie.
– No dobrze. To teraz druga sprawa. Brat był żonaty?
Coś się nagle w tej Gabrieli zmieniło, jakby się nastroszyła wewnętrznie. Wólnicki doznał wrażenia, że kotły z wrzącą smołą ustawiła na murach zamkowych, takie w nim błysnęło dziwne skojarzenie, chociaż wcale nie był miłośnikiem historii.
– Nie – wysyczała. – Rozwiedziony.
– Dzieci miał?
– Nie.
– Dawno się rozwiódł?
– Ze trzy lata temu.
– A teraz co? Młody człowiek, przystojny, nie kręciła się koło niego jakaś przyjaciółka? Narzeczona?
– Narzeczona! – fuknęła Gabriela tonem, w którym brzmiały razem wzgarda, gniew, głęboka niechęć i uraza. – Sto narzeczonych! Lecą, jak ta szarańcza do miodu! Mireczek opędzać się musi, bo to nachalne takie, rozszarpać by chciały na strzępy, nastarczyć im nie można, chciwe zdziry, wszystko dla nich. A o niego dbać trzeba, a nie pazurami wyrywać!
Gdyby komisarz był starszy i bardziej doświadczony życiowo, rozpoznałby bez trudu macierzyńską drapieżność. Ukochany synek i wokół niego wampirzyce, pragnące go zagarnąć dla siebie, wydzierające skarb tkliwym dłoniom rodzicielki. Najwyraźniej starsza siostra czulą się matką brata i podobny miała do niego stosunek. Komisarz jednakże nie był ani spętanym synkiem, ani tym bardziej zachłanną mamusią, nie wnikał w tego rodzaju układy rodzinne i psychologiczne wynaturzenia do niego nie dotarły. Nadal trwał w mniemaniu, że świadek może łgać perfidnie, słowa prawdy nie mówiąc.
– Znaczy, jakiejś jednej stałej nie miał? – uściślił, przy okazji przypominając świadkowi, że czas teraźniejszy jest tu nie na miejscu. – Ani żony, ani dzieci,
ani konkubiny. To kto po nim dziedziczy?
Zaskoczył Gabrielę kompletnie.
– Co?
– Pytam, kto po pani bracie dziedziczy? Kto jest jego spadkobiercą?
– Spadkobiercą…? Dziedziczy…? A co tu jest do dziedziczenia…?
Teraz nagle jej głos zadźwięczał ostro i nieufnie.
– No niechże pani nie żartuje! – zirytował się lekko komisarz. – Do kogo należy ten dom? Do kogo należy samochód? A pieniądze na koncie? A firma?. Co to za firma? Z czego pani brat się utrzymywał?
– No jak to, firmę ogrodniczą miał – powiedziała Gabriela po chwili milczenia, gapiąc się gdzieś w kąt kuchni. – Ogrody różnym urządzał, rośliny sprowadzał, drzewa sadził. On zawsze tak przyrodę lubił.
Wólnicki przyjrzał się wizytówce.