Ruszyłyśmy schodami, najpierw szybko, potem coraz wolniej.

– Mam coś z nogami – oświadczyła Lula na piątym piętrze. – Są jak z gumy. Odmawiają mi posłuszeństwa.

– Zasuwaj.

– Łatwo ci mówić. Ty masz do dźwigania tylko ten chudy tyłek. A zobacz, co ja muszę taszczyć.

Wcale nie było mi łatwo mówić. Oblewałam się potem i ledwie oddychałam.

– Musimy odzyskać formę – oświadczyłam. – Powinnyśmy chodzić na siłownię czy coś w tym rodzaju.

– Prędzej się podpalę.

Co do mnie mogłam przyrzec dokładnie to samo. Po chwili wyczołgałyśmy się z klatki schodowej na korytarz siódmego piętra. Drzwi mieszkania Mary Maggie były otwarte, a jego właścicielka i Joyce wrzeszczały na siebie.

– Jeśli nie wyniesiecie się stąd w tej sekundzie, wzywam policję! – krzyczała Mary Maggie.

– Ja jestem policją! – darła się Joyce.

– Ach tak? Gdzie odznaka?

– Mam ją na szyi.

– Jest lipna. Kupiłaś ją na pchlim targu. Doniosę na ciebie. Zadzwonię na policję i powiem, że udajesz gliniarza.

– Nikogo nie udaję – sprostowała Joyce. – Ani razu nie powiedziałam, że jestem z policji w Trenton. Ale tak się składa, że jestem z policji sądowej.

– Tak się składa, że jesteś z kretyńskiej policji – zauważyła Lula, dysząc chrapliwie.

Teraz, stojąc bliżej, rozpoznałam osobę towarzyszącą Joyce. To Janice Molinar. Chodziłam z nią do szkoły. Była w porządku. Zastanawiałam się, dlaczego, u licha, pracuje z Joyce.

– Cześć, Stephanie – przywitała się. – Kopę lat.

– Ostatni raz widziałam cię na wieczorze panieńskim u Loretty Beeber.

– Jak leci? – spytała.

– Całkiem dobrze. A u ciebie?

– Całkiem dobrze. Dzieciaki są w szkole, więc pomyślałam sobie, że spróbuję popracować na pół etatu.

– Jak długo jesteś z Joyce?

– Jakieś dwie godziny – odparła. – To moja pierwsza robota.

Joyce miała przytroczoną do boku broń krótką, w dodatku opierała o kolbę dłoń.

– Co tu robisz. Plum? Łazisz za mną, żeby zobaczyć, jak się działa?

– Dosyć tego – powiedziała Mary Maggie. – Wynoście się wszystkie! Już!

Joyce pchnęła Lulę.

– Słyszałaś. Spadaj.

– Hej! – zawołała Lula, waląc Joyce w ramię. – Do kogo mówisz?

– Do ciebie, góro słoniny – odparła Joyce.

– Wolę górę słoniny niż rzygowiny z chińszczyzny i psie gówno – zareplikowała Lula. Joyce aż sapnęła.

– Skąd wiesz? Nie podałam ci szczegółów. – Nagle jej oczy zrobiły się wielkie. – To ty! To twoja robota!

Joyce, prócz broni przy biodrze, miała też pas wielozadaniowy z kajdankami, sprejem pieprzowym, paralizatorem i pałką. Wyjęła teraz paralizator i odbezpieczyła.

– Zapłacisz mi za to – warknęła. – Usmażę cię. A skończę dopiero wtedy, jak się wyczerpie bateria, a ty zmienisz się w kałużę płynnego tłuszczu.

Lula spojrzała na swoje dłonie. W żadnej nie miała torebki. Ja też nie, zostawiłyśmy je w samochodzie. Pomacała się po kieszeniach. Żadnej broni.

– Oho – jęknęła.

Joyce rzuciła się w jej stronę. Lula wrzasnęła, obróciła się błyskawicznie i pognała w stronę schodów. Joyce ruszyła za nią. A my, pozostałe, pobiegłyśmy za Lula i Joyce. Ja pierwsza, potem Mary Maggie, na końcu Janice. Luli może kiepsko szła wspinaczka po schodach, ale kiedy już przy zbieganiu nabrała odpowiedniego rozpędu, była nie do złapania. Zamieniała się w pociąg towarowy, gnający z maksymalną szybkością.

Lula dotarła do poziomu garażu i przeleciała jak burza przez drzwi. Była już w połowie drogi do samochodu, kiedy Joyce ją dopadła i wyciągnęła ramię, częstując biedaczkę ładunkiem elektrycznym. Lula stanęła jak wryta, chwiała się przez ułamek sekundy, po czym runęła na ziemię niczym worek cementu. Joyce znów wyciągnęła rękę, by porazić Lulę, ale skoczyłam na nią od tyłu. Paralizator wypadł jej z dłoni i obie runęłyśmy na podłogę. W tym właśnie momencie do garażu wjechał Eddie DeChooch w białym cadillacu Mary Maggie. Janice dostrzegła go pierwsza.

– Hej, czy to nie ten stary facet w białym cadillacu? -spytała.

Ja i Joyce uniosłyśmy jednocześnie głowy. DeChooch jechał powolutku, szukając wolnego miejsca.

– Uciekaj! – wrzasnęła Mary Maggie. – Zjeżdżaj z garażu!

Joyce zerwała się na równe nogi i ruszyła biegiem w stronę DeChoocha.

– Złap go! – krzyknęła do Janice. – Nie pozwól mu wyjechać z garażu!

– Złapać go? – spytała zdumiona Janice, stając obok Luli. – Czy ona zwariowała? Jak mam go złapać?

– Tylko żeby nic się nie stało z samochodem! – krzyknęła do nas Mary Maggie. – To wóz wuja Teda.

Lula chodziła na czworakach i śliniła się.

– Co? – pytała. – Kto?

Pomogłyśmy jej z Janice wstać. Mary Maggie wciąż krzyczała do DeChoocha, a DeChooch wciąż jej nie widział. Zostawiłam Lulę pod opieką Janice i pobiegłam do hondy. Uruchomiłam silnik i ruszyłam za DeChoochem. Nie miałam pojęcia, jak zamierzam go zatrzymać, ale wydawało się to możliwe.

Joyce wskoczyła z wyciągniętą bronią przed maskę cadillaca i wrzasnęła na DeChoocha, żeby się zatrzymał. DeChooch dodał gazu i walił bez opamiętania do przodu. Joyce odskoczyła i oddała strzał. Nie trafiła co prawda Eddiego, ale rozwaliła mu boczną szybę.

DeChooch skręcił w lewo, w uliczkę między zaparkowanymi wozami. Jechałam za nim, biorąc zakręty na dwóch kołach, on zaś pędził przed siebie w ślepej panice. Zrobiliśmy całe kółko, DeChooch nie był w stanie znaleźć wyjazdu.

Mary Maggie wciąż wrzeszczała. Lula zdołała już się podnieść i machała teraz rękami.

– Zaczekaj na mnie! – krzyknęła. Wydawało się, że chce pobiec, nie wie tylko, w którą stronę.

Przejeżdżałam obok niej przy następnym okrążeniu i Lula wskoczyła do wozu. Nagle tylne drzwi otworzyły się gwałtownie i na siedzenie wpakowała się Janice.

Joyce już wcześniej pobiegła po swój wóz i zdążyła zablokować częściowo wyjazd. Stała teraz przy otwartych drzwiach z wycelowaną bronią.

DeChooch znalazł wreszcie właściwy skręt i kierował się do wyjazdu. Pędził wprost na Joyce. Oddała strzał, całkowicie chybiony, i rzuciła się w bok, podczas gdy DeChooch przejechał z wyciem silnika obok jej wozu, wyrywając z zawiasów drzwi, które wyleciały wysoko w górę.

Przemknęłam przez bramę wyjazdową tuż za DeChoochem. Prawy błotnik cadiallaca doznał pewnych uszkodzeń, ale to najwyraźniej nie martwiło Choocha. Skręcił w Spring Street, ja tuż za nim. Podążył w stronę Broad i nagle stanęliśmy w korku.

– Mamy go! – wrzasnęła Lula. – Wszyscy z wozu!

Lula, Janice i ja wyskoczyłyśmy z samochodu i ruszyłyśmy biegiem do cadillaca, by chwytać Eddiego. Ten wrzucił wsteczny bieg i walnął w hondę, wpychając ją w samochód stojący jakiś metr za nią. Obrócił maksymalnie kierownicą i wydostał się z pułapki, zahaczając przy tym o zderzak samochodu stojącego przed nim. Lula przez cały czas wrzeszczała na niego:

– Mamy to! I chcemy pieniędzy! Rozumiesz? Chcemy pieniędzy!

DeChooch nie patrzył na nas, jakby nic do niego nie docierało. Wykręcił na środku ulicy i zwiał w przeciwną stronę, aż się kurzyło. Patrzyłyśmy w ślad za nim, a potem nasza uwaga skupiła się na hondzie. Była sprasowana jak akordeon.

– No, teraz to się naprawdę wkurzyłam – powiedziała Lula. – Rozlał mi się shake, a tyle forsy za niego zapłaciłam.

– Czy dobrze zrozumiałem? – upewnił się Vinnie. – Mówicie, że DeChooch rozwalił wam samochód i złamał nogę Joyce Barnhardt?

– Właściwie to drzwi wozu połamały jej nogę – sprostowałam. – Oderwały się, poleciały w górę i spadły jej prosto na kulas.

– Mieli właśnie odholować hondę, kiedy minęła nas karetka. W środku leżała Joyce z nogą na wyciągu – wyjaśniła Lula.

– Więc gdzie jest teraz DeChooch? – chciał wiedzieć Vinnie.

– Nie znamy właściwie odpowiedzi na to pytanie – przyznała Lula. – Biorąc zaś pod uwagę fakt, że nie dysponujemy środkiem transportu, nie mamy też możliwości dowiedzieć się tego.

– A twój wóz? – spytał Vinnie Lulę.

– W warsztacie. Trzeba naprawić kilka rzeczy, potem będą go lakierować. Odbiorę go dopiero w przyszłym tygodniu.

– A co z buickiem? – zwrócił się do mnie. – Zawsze jeździsz buickiem, jak masz problemy z samochodami.

– Buickiem jeździ moja siostra – wyjaśniłam.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: