– Owszem, zdarzyło się raz, że przyniosła z domu knedle. Bardzo się przydały, bo miałem konferencję za konferencją i żadnych szans na posiłek. Przewidziała to, jako sekretarka znała doskonale mój dzień pracy.

– Perła, znaczy – zaopiniowałam, mając nadzieję, że obiektywnie. Same knedle w końcu nie stanowią o życiu. – Wyciągam wniosek, że ktoś chce pozbawić cię tej sekretarki, może w celu wepchnięcia się na jej miejsce, i ma nadzieję, że zacznę ci robić awantury, które zmuszą cię do zmiany personelu. Nie, tego możesz się nie obawiać. Co natomiast, i kto, chce osiągnąć, szkalując mnie w debilny sposób, nie potrafię odgadnąć.

Przynajmniej na razie.

Nie uwierzył mi. Coś, gdzieś, w moim wnętrzu krzyczało, że własny mąż mi nie wierzy, ale cała reszta nie uwierzyła, że mi nie wierzy. Te wszystkie wierzenia prawdopodobnie nieco mnie skołowały, poza tym naprawdę miałam mnóstwo pracy i okropnie mało pieniędzy, zależało mi na awansie, wśród szczebli, poziomów i powiązań licznych przestępców musiałam lawirować wręcz artystycznie i nie miałam głowy do wnętrza, duszy i kobiecych instynktów.

Nie poszłam do szkoły na wywiadówkę. Piotruś był w pierwszej klasie, a czytać i pisać umiał już dawno, wydawało mi się, że da sobie radę i bez mojej wizyty, i później okazało się, że brak mnie zauważono wystrzałowo, bo miałam zostać zatrudniona przy czymś tam w jakimś komitecie. Rzeczywiście, jeszcze mi było komitetów potrzeba, szczególnie w obliczu aktualnego, prymitywnego bandziora, który prokuratorowi, to znaczy mnie, solennie obiecał kęsim.

W spodniach chodziłam rzadko. Nie wiadomo dlaczego, kiecka wydawała mi się stosowniejsza w pracy, nie PAN prokurator, tylko PANI prokurator. Nie tolerując rozszalałego feminizmu, szanowałam jednak różnicę płci i portki nosiłam tam, gdzie miały sens.

W plenerze, w górach, przy generalnym sprzątaniu i skakaniu po drabinkach, gdybym pracowała, na przykład, na budowie, zapewne nosiłabym je codziennie, w palestrze nie.

Superspodniumów nie miałam wcale, posiadałam jedną jedyną wieczorowo-wizytową sukienkę, z czarnego weluru, rozszywaną subtelnie srebrną koronką. Odkupiłam ją przed trzema laty od sędziny Klęskiej, która nabyła arcydzieło na wyprzedaży w Paryżu przy okazji urlopu we Francji, po czym utyła tak, że na ów strój mogła tylko patrzeć. Też nie opływała w dostatki, sprzedała mi ją zatem, rzewnie płacząc, po cenie kosztu, i była to jedyna moja galowa oprawa.

Po czym od pani mecenas Strążek dowiedziałam się, iż w tej właśnie kiecce zadawałam szyku na imprezie w kasynie hotelu Marriott. W życiu nie byłam w kasynie, nie złożyło się jakoś, nie ten poziom służbowy, żebym miała odwiedzać kasyna w zawodowych celach. Okazało się, że byłam, zachowałam się skandalicznie, groziłam stanowiskiem, rzecz jasna na bani, w dodatku w towarzystwie podejrzanego mafioza.

Już zaczęłam być uczulona na te rzeczy, zastanowiłam się zatem, kiedy naprawdę byłam tak ubrana i kto mógł mnie widzieć. A proszę, liczne grono, przed dwoma laty, party w szwedzkiej ambasadzie, urządzone na cześć powstania polskiej filii, gdzie należało być z żonami. Zatem, jako żona, towarzyszyłam mężowi. Już widzę tę szwedzką ambasadorową, która podgląda moje stroje…!

Wariactwo jakieś czy co…?

A, nie, przepraszam, ubrałam się w to jeszcze raz na dziesiątą rocznicę ślubu mojej dalekiej kuzynki, poślubionej reżyserowi telewizyjnemu, uroczystość odbyła się w Europejskim, szał ciał, uprzęży i firmamentu, i byłam tam sama. Bez męża, który akurat; pojechał do Szwecji. Kiedyż to było, na Boga…? W zeszłym roku na wiosnę, przed ośmioma miesiącami!

No a teraz na imprezie w Marriotcie… i oczywiście w tej właśnie kiecy, czarny welur, rozszywany srebrnymi koronkami, nie sposób się pomylić, w dodatku z czarną klamrą, typu grzebień hiszpański, we włosach. Owszem miałam taką.

Nie wierząc własnym uszom i przestając wierzyć samej sobie, bo może naprawdę miewam rozdwojenia jaźni, rzuciłam się sprawdzać. Kiecka wisiała na wieszaku, klamra leżała w szufladzie, nikt mi tego nie ukradł. Jeśli ktoś chciał udawać mnie, czego już byłam prawie pewna, musiał się nieźle wysilić, żeby sprokurować identyczne odzienie. Kostium, garsonka, uniformy służbowe, to jeszcze nic, łatwo dostać coś podobnego, ale ten welur z koronkami i klamra…? Należało chyba uszyć specjalnie, bo jak inaczej?

Czyli, należało mnie widzieć i zapamiętać.

Pod karą śmierci nie zdołałabym sobie przypomnieć wszystkich gości na obu tych przyjęciach!

Tajemnicza akcja wciąż nie stanowiła dla mnie sedna życia, aczkolwiek zaczynała mnie irytować, szczególnie, iż coraz więcej sygnałów miałam w pracy. Ponownie wezwał mnie szef, tym razem na rozmowę osobistą.

– Sama się pani doskonale orientuje, jak traktujemy anonimy – rzekł sucho. – Ale wszystko ma swoje granice, a ilość, niestety, przechodzi w jakość. Może pani nie wie, ale na pani temat dostałem siedemnasty.

– Anonim…?

– Anonim. Ze szczegółami tak ścisłymi, że przykro mi bardzo, ale muszę to z panią wyjaśnić. Co pani robiła w piątek, dziewiętnastego lutego, to znaczy tydzień temu?

Zastanowiłam się, spojrzałam na niego, możliwie potępiająco i z wyrzutem, i wyciągnęłam kalendarzyk.

– O której godzinie? – spytałam tak służbowo, jak tylko zdołałam.

– Powiedzmy… – rzucił okiem na papier przed sobą. – Pomiędzy szesnastą a dziewiętnastą trzydzieści.

Popatrzyłam w kalendarzyk. Cholera. Wyznaczona na czternastą sesja w dzielnicowej skończyła się, o ile pamiętam, o piętnastej dwadzieścia z powodu niestawienia się dwóch świadków, z których jeden przysłał zwolnienie lekarskie, a drugi zwyczajnie nie przyszedł, i zastanawiałam się, czy następnym razem nie doprowadzić go przemocą.

Do uśmiechniętej śmierci sędzia nie zakończy tej sprawy bez świadków! Przez następną godzinę kłóciłam się ze wszystkimi, z sędzią, z policją, z adwokatem, z przyzwoitym człowiekiem, świadkiem, który stawiał się na każde wezwanie i miał tego po dziurki w nosie, czemu nie mogłam się dziwić. Zaraz, to już musiała być szesnasta dwadzieścia.

Twardo pisałam potem właściwy wniosek, była, powiedzmy, szesnasta czterdzieści pięć.

No dobrze, a co potem…?

Wysiliłam pamięć. A, prawda, uznałam, że mogę, jak człowiek, wrócić do domu.

Piątek… Jasne, zrobiłam zakupy, w czasie weekendu oni musieli coś jeść, karmienie rodziny należało do mnie. Gdzie ja… A, w Billi! Nie patrzyłam na zegarek, ale z doświadczenia wiedziałam, że w piątek, w Billi, musiało to potrwać około godziny, może odrobinę mniej, ale nie, była kolejka przy kasie… Pamiętałam to, bo wtedy właśnie postanowiłam sobie robić zakupy inaczej, gdzie indziej, kiedy indziej, bodaj o szóstej rano, czy ja wiem, w poniedziałki może…? Ale nie, wtedy nie ma towaru, dopiero we wtorek…

Zgadza się, postanowiłam robić je we wtorek.

Ale skoro takie pomysły się we mnie zalęgły, musiało to trwać długo. No dobrze, wyszłam z Billi, przejazd trzeba liczyć, o osiemnastej W domu znalazłam się o osiemnastej trzydzieści, korki, żeby je szlag trafił, dzieci już były, pani Jadzia przyprowadziła je, jak sądzę, normalnie, o piątej. Moje dzieci przywykły już do samodzielności, możliwe nawet, że sześcioletnia Agatka wykazywała więcej dorosłości niż ośmioletni Piotruś, obiad zjadły wcześniej, bawiły się normalnie, żadnych ekscesów nie spowodowały, bo to bym pamiętała… Moment, ale z tego wynika, że Stefan powinien już być w domu albo za chwilę wrócić, inaczej pani Jadzia zostałaby z nimi… A, nie, to ja miałam wrócić! No i wróciłam, ale spóźniona o Billę… Potem już nigdzie nie wychodziłam.

Wszystko to, wpatrzona w kalendarzyk, przekazałam szefowi.

Pochrząkał sobie trochę, jakiś bardzo zdegustowany.

– Sama pani rozumie, że dzieci nie będziemy przesłuchiwać. Ale wedle anonimowych informacji, o szesnastej czterdzieści nawiązała pani, jak by tu powiedzieć… osobisty kontakt z cudzoziemcem, Ahmedem Mahadi, w holu Grand Hotelu, po czym spędziła pani z nim godzinę i kwadrans w jego pokoju. Wyszła pani o osiemnastej dziesięć i udała się w nieznanym kierunku. O osiemnastej dwadzieścia Ahmed Mahadi, nie robiąc żadnej awantury, poskarżył się barmanowi, iż okradła go pani ze skromnej sumy tysiąca czterystu dolarów, o co nie ma do pani zbyt wielkiego żalu i nie zamierza robić z tego afery. Opisał panią, zarówno on, jak i barman, tak, że nie można mieć wątpliwości. Pomijając to, że przedstawiła się pani imieniem i nazwiskiem. I co ja mam z tym zrobić?

– Panie prokuratorze – powiedziałam po bardzo, ale to bardzo długiej chwili.

– Niech pan mi się przyjrzy. Czy ja naprawdę wyglądam na debilkę?

Spełnił moje życzenie.

– Raczej nie. A co…?

– Naprawdę pan sądzi, że gdybym podrywała publicznie cudzoziemców z Trzeciego Świata w celach, obojętne, rozrywkowych czy utylitarnych, obwieszczałabym wszem i wobec własne nazwisko? Upić się, pomiędzy prokuraturą a Grand Hotelem, nie zdążyłabym w żaden żywy sposób, na trzeźwo musiałabym stracić wszelki rozum. Naprawdę wierzy pan w takie kretyństwo? Ktoś mi robi ostro koło pióra, czy moje własne miejsce pracy nie udzieli mi żadnej pomocy?

Szef milczał przeraźliwie długo.

– Lubię panią prywatnie – rzekł wreszcie. – nawet cenię. Będę z panią szczery, ale poza te ściany nasza rozmowa wyjść nie może.

– Nie ode mnie – mruknęłam, bo zaczął ogarniać mnie gniew.

– Wierzę. Ode mnie też nie. Ogólna sytuacja prokuratury jest pani znana. Insynuacje, niestety, mają swoje podstawy, nacisk z góry przytłacza, co będę pani głodne kawałki opowiadał, każdy chce żyć. Wystarczy przestępców, których musimy zwalniać, wystarczy tych krętactw na tle braku dowodów rzeczowych, każdy dodatkowy zarzut kładzie nas na obie łopatki. Może pani rzeczywiście wpadła w jakiś amok, który kompromituje prokuraturę, w co, między nami mówiąc, nie wierzę, może ktoś posługuje się panią, żeby jeszcze bardziej zdeprymować wymiar sprawiedliwości, nie wiem. Ale, poza anonimami, plotki krążą po mieście, nie mówiłem pani tego, ale stwierdzono, że bierze pani łapówki od przestępców w sposób skandalicznie jawny, niemal publicznie. Osobiście też w to nie wierzę, ale, niestety, albo pani sama to jakoś ukróci, albo…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: