O, doskonale wiedziałam, co albo. Wyleją mnie z roboty. Wyrzucony z pracy prokurator nie ma życia przed sobą.

– Albo rzeczywiście wejdę w świat kantów, machlojek, przekrętów i zbrodniczych zatuszowań – wpadłam mu w słowa z goryczą. – Od razu panu powiem, nie znam przyczyn tej nagonki. Może to początek, może każdego z nas w ten sposób wykończą, przepraszam pana za szczerość, ale, o ile wiem, pan nie bierze. Ja też nie. Może jesteśmy szkodliwi i przeszkadzamy?

– Sądzę, że tak. Nie my jedni. Jeszcze kilka osób się denerwuje. A, poza nami, sędziowie…?

Pomilczeliśmy sobie trochę w pełnym zrozumieniu. Już wiedziałam, że idę na ubój.

Musiałabym poświęcić cały czas i wszystkie siły, żeby zdementować kalumnie i plotki, a i tak pewne było, że mi się to nie uda. Zanim od niego wyszłam, zaczęłam myśleć przyszłościowo, co zrobię po odejściu z prokuratury…?

Stefan. Mój mąż. Człowiek, na którym, bądź co bądź, bazowałam. Inteligentny, bystry, oblatany w naszej współczesnej rzeczywistości, pewny, godzien zaufania, ojciec moich dzieci. Przestanie zawracać głowę bzdetami, potraktuje sprawę poważnie, zastanowi się, pomoże mi…

O, jak fajnie wyszło!

Tego samego wieczoru Stefan pojawił się średnio późnym wieczorem, z czułym roztargnieniem ucałował najedzone już i umyte dzieci… nie, żadne takie, Agatka była umyta, Piotruś kończył ablucje samodzielnie… po czym usiadł ze mną przy wieczornej herbacie. Twarz miał kamienną.

– Czy rzeczywiście postanowiłaś pokazać się w najgorszym świetle? – spytał, zanim zdążyłam się odezwać, zmrożona jego dziwnym wyglądem. – Nie spodziewałem się po tobie czegoś podobnego.

– Co, jeśli można uprzejmie spytać, znowu zrobiłam? – zareagowałam natychmiast, raczej dość zjadliwie.

Okazało się, że ordynarną awanturę na Mokotowskiej. Dlaczego, do pioruna, na

Mokotowskiej, co ta Mokotowska miała do mnie albo ja do niej, z jakiej przyczyny akurat jedna ulica w Warszawie stała się terenem moich występków…?! Jakaś knajpa, niech ją diabli wezmą, niech się tam znajduje sto knajp, nawet przejeżdżałam tamtędy rzadko i żadnego przestępcy w pobliżu nie złapano! O co mu chodzi z tą Mokotowską?!

Ze śmiertelnym zdumieniem dowiedziałam się, że tam właśnie, bardzo blisko teatru, co właściwie powinno było nadawać wszelkim poczynaniom znamiona kultury, mieszka sekretarka mojego męża, nieszczęsna Urszula Biełka. Jak dla mnie, mogła tam nie tylko mieszkać, ale nawet wrosnąć w ziemię piwniczną, zakwitnąć i wydać owoce, dużo mnie to obchodziło. A otóż nic podobnego, czatowałam przed jej bramą w celu publicznego zelżenia jej, zrobienia karczemnej awantury, wydawania okrzyków treści obelżywej oraz stosowania gróźb karalnych. Biedna Urszulka musiała schronić się u ciecia, pardon, gospodarza domu, w obawie moich rękoczynów. Z całą pewnością byłam to ja, rozpoznano moje palto zimowe, brązowe, na sztucznym futrze, z kapturem, także moje kozaczki, raczej dość przeciętne, na średnim, obcasie, także czarną torbę, przewieszoną przez ramię… Bez wątpienia także nikt tam nie był głuchy i wszyscy słyszeli, jak wygłaszałam te groźby i rozmaite pokrewne obietnice, szermując dziarsko nazwiskiem i zawodem, żeby już nikt nie miał wątpliwości…

Gniewnej perory mojego męża słuchałam ze zgrozą i w osłupieniu absolutnym.

Z całą pewnością ktoś tu musiał dostać pomieszania zmysłów.

– No nie, to niemożliwe, żebyś w podobne idiotyzmy uwierzył! – powiedziałam, chyba już naprawdę porządnie zirytowana. – Tej całej Urszuli, jak jej tam, Białki…

– Biełki.

– Wszystko jedno. Biełki. W życiu na oczy nie widziałam i nie wierzę, że osoba na takim poziomie mogłaby wzbudzić twoje zainteresowanie. Dajmy sobie z tym spokój…!

Przerwał mi ostro.

– O jej poziomie nie możesz mieć żadnego pojęcia. Natomiast poziom twoich wyczynów przekracza wszelkie dopuszczalne granice. Gdybyś przynajmniej zdobyła się na cywilną odwagę i powiedziała prawdę…!

Szlag mnie trafił z gatunku skamieniałych. O nie, nie zniżę się do wyjaśnień i dociekań, jeśli on sam wierzy we własne słowa, to znaczy, że przez przeszło dziewięć lat trwałam w okropnym błędzie. Pomyliłam się potwornie w ocenie człowieka, z którego uczyniłam sobie podstawę życia, któremu zaufałam, który, byłam o tym granitowe przekonana, powinien stać po mojej stronie nawet wbrew całemu światu! Którego w dodatku kochałam… Niepotrzebnie, jak widać, niesłusznie i głupio.

Zamiast omówić ze mną idiotyczną aferę, zastanowić się, sprawdzić, ten baran wzniosły przyjął za pewnik wszystkie krążące o mnie plotki! I żądał ode mnie ich potwierdzenia. Boże wielki, może oszalał? Może to nie ja prezentuję wulgarne wariactwo, tylko on zwyrodnienie umysłowe…?

Zamilkłam całkowicie i postanowiłam sama przeprowadzić dochodzenie, chociaż odrzucało mnie od niego z siłą trąby morskiej. Obrzydliwość absolutna, udowadniać, że nie jestem kupą gnoju, cóż za przymus upiorny! Z dwojga złego wolałabym udowadniać, że nie jestem wielbłądzicą. Ewentualnie lamą peruwiańską.

Z dnia na dzień zdecydowałam się zmienić strój. Palta mogłam się pozbyć, zrobiło się cieplej, temperatura nie schodziła poniżej zera, a z paltem miałabym największy kłopot, bo innym nie dysponowałam. Posiadałam za to dwa płaszcze, w tym jeden letni, i dwie kurtki, w tym jedną ocieplaną, oblamowaną futerkiem, stwarzało to pewne możliwości.

W jakimś pawilonie kupiłam granatową spódnicę w wielką kratę, do niej gładkie, granatowe bolerko i jeden golf. Pasowała do tego letnia kurtka, nie szkodzi, niech i zmarznę, ale będę się ubierać codziennie inaczej i postaram się, żeby o poranku mój mąż widział, jak wyglądam.

Od razu uświadomiłam sobie trudność zasadniczą, otóż nie miałam dokładnego wykazu swoich wykroczeń. Jedna data została sprecyzowana, dziewiętnastego lutego, jeszcze trzy mogłam jakoś wyliczyć na bazie rozmów ze Stefanem i z Jacusiem. W recepcji kasyna miałam szansę uzyskać czas owej imprezy, którą uświetniłam w towarzystwie mafioza. Reszta była nie do zbadania.

Należało bazować na doskonałym i sprawdzalnym alibi. Jeśli tkwiłam na sali sądowej, względnie przesłuchiwałam kolejno trzech świadków, a równocześnie tłukłam kieliszki w jakiejś knajpie albo awanturowałam się na środku ulicy, jasne było, że jedna z tych osób nie mogła być mną. Skonfrontować zeznania tych, co mnie widzieli…

Zaraz… Nagle uprzytomniłam sobie, że nikt z moich rozmówców osobiście mnie przy nagannych rozrywkach nie widział. Ani mój mąż, ani Jacuś, ani szef, ani Strążkowa…

Każdy tylko słyszał, powiedziano mu, opisano sytuację…

Ciekawe kto to był, ten informator… Jeden czy kilku? Mój mąż się zaciął i nie powie, szefa nawet pytać nie warto, pozostaje Jacuś i Strążkowa.

Jacuś wybrnął już z najgorszych wertepów służbowych i dał się uchwycić.

Zatrzymałam go na chwilę po pracy.

– Jacuś, pomóż mi – poprosiłam. – Robię za ściganą zwierzynę, bądź ten szlachetny rycerz. Powiedz, kto ci opowiadał o moich ekscesach w barze, jak mu tam, Tyfus…?

– Tajfun – poprawił Jacuś, patrząc na mnie ze zdumieniem i zainteresowaniem.

– Żadna tajemnica, personel. Barmanka, szatniarz, kelnerka… Ale przecież…

Urwał nagłe. Chwili potrzebowałam na uporządkowanie zaskoczonych myśli. Z całą pewnością personel baru Tajfun nie leciał z donosem ani do mojego męża, ani do szefa. Kto jeszcze zatem…?

– Co przecież? – spytałam z lekkim roztargnieniem.

Na obliczu Jacusia pojawiło się coś w rodzaju niesmaku. Wychodził już, stał przy drzwiach.

– No… wiesz… bar Tajfun to historia. W tak zwanym międzyczasie zdążyłaś zafundować społeczeństwu jeszcze parę ładnych spektakli. Co ci za różnica, kto o czym powiedział? Zdajesz sobie chyba sprawę, że ludzie będą gadać, rozwydrzona prokurator to sam miód! Nie chcę się wtrącać, ja nie kaznodzieja, ale kręcisz powróz na własną szyję.

W masochizm wpadłaś?

Prawie się ucieszyłam.

– No właśnie! Wszystko jedno, co robiłam i gdzie, nie zdziwi mnie nawet izba wytrzeźwień…

– Zgadza się. Byłaś.

– Co…?

– Nie tak dawno zgarnęli cię do żłobka. Musiałaś mieć niezłą przerwę w życiorysie, skoro tego nie pamiętasz.

– Boże jedyny… I co?

– Nic. Wypuścili cię z litości, gliniarz jeden mi o tym mówił, sam tak zadecydował, bo prokurator w izbie wytrzeźwień to już kompromitacja ogólna. Był zgorszony i pytał, jakim cudem jeszcze cię nie wywalili z roboty.

Milczałam przez co najmniej dziesięć sekund, bo znów mi się zrobił bałagan pod ciemieniem. Było gorzej niż sądziłam. Jacuś zawahał się, cofnął od drzwi i usiadł przy swoim biurku.

– Między nami mówiąc… – zaczął ostrożnie.

– Czekaj! – przerwałam mu niecierpliwie. – przestań mi tu robić za ćwoka! Czy ty naprawdę wierzysz, że ja, ni z tego, ni z owego, zaczęłam prowadzić ten rynsztokowy tryb życia? Widziałeś mnie kiedyś na kacu albo co?

– Nie. I właśnie podziwiam twoje zdrowie.

– Wypchaj się zdrowiem! Koń by zdechł…!

– Konie rzadko piją…

– Nie przychodzi ci do głowy, że coś w tym nie gra? Że nie wszystko musi być prawdą? Że to nie mogę być ciągle ja? Zdajesz sobie sprawę, że ja ostatni raz byłam w knajpie przeszło rok temu, w wytwornej restauracji w Europejskim, na rocznicy ślubu mojej przyjaciółki, i później, do tej pory, już ani razu…?!

– Nie wygłupiaj się, prywatnie rozmawiamy.

– Toteż właśnie! Prywatnie ci mówię, ktoś rozwija nagonkę na mnie na wszystkich frontach. Nie wiem kto, nie wiem dlaczego i nie wiem, o co mu chodzi. Pomóż mi!

Jacuś patrzył na mnie z mnóstwem uczuć na twarzy, na pierwszy plan wybijało się niedowierzanie, głębiej widać było naganę, wzgardę, zdumienie i niepewność.

Wygrzebał z kieszeni papierosy i zaczął zapalać ustawicznie gasnącą zapalniczką.

Pchnęłam ku niemu swoją.

– Poważnie mówisz? – spytał podejrzliwie. – Nie robisz mnie w konia?

– Jak Boga kocham, nie. Zastanawiałam się nad tym, chociaż przyznaję, że od niedawna, bo wcześniej sobie lekceważyłam. Jest to tak strasznie głupie, że słów mi brak.

W dodatku musi to być starannie przemyślana akcja, bo nikt mi nie wierzy, ale weź pod uwagę jedno: nikt znajomy osobiście mnie nigdzie nie widział, wszyscy tylko od kogoś się dowiadują…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: