– Poczekamy na Wydoja – mruknął Bieżan.
– Przedsiębiorstwo transportowe, nikt nie powiedział jakie, można by ich zapytać, kiedy przewidują powrót TIR-ów z konwojem…
– A oni akurat wiedzą, ile ich będą trzymali na granicy. Ktokolwiek by to był…
– Jeśli istotnie podawała się za Barbarę Borkowska, tę żywą, a na to wygląda, ona, ta Barbara Borkowska, prawdziwa, powinna chyba o tym coś wiedzieć? Może jej to jakoś bruździło? Szczególnie że wyleciała z prokuratury, to mamy, chociaż wydawało się nieaktualne, bo nie ją zabili, tylko Balbinę. A ja nie wiem, może właśnie przez takie wygłupy? Prokuratura dzielnicowa, okręgowa, trzeba ich zapytać!
Bieżan w zadumie pokręcił głową.
– Mało. Prokuratura prokuraturą i żarty żartami, ale jakichś ludzi wokół siebie denatka miała. Nie mam na myśli sąsiadów, z sąsiadami, jak widać, była mocno na bakier, tylko przyjaciółkę nam potwierdzili. No i te awanturnicze skłonności. Ale człowiek zna nie tylko sąsiadów. Jacyś inni mogą wiedzieć więcej, szczególnie jeśli w dowcipach brali udział. Dwie drogi, spytać żywą Borkowską, co o tym wie i co myśli, i dalej penetrować środowisko Borkowskiej zabitej. Zauważ, co mamy, tylko plotki i spostrzeżenia lokatorów, obcy ludzie, nieprzychylnie nastawieni, nikogo osobiście znajomego. Przecież ta facetka nie spędziła życia na pustyni! Gdzie są jej prywatni znajomi, gdzie, do diabła, rodzina?!
– Urodziła się w Warszawie – zaczął ostrożnie Robert. – Gdyby chociaż w jakiejś wsi…
– We wsi to się może urodziła jej babka – mruknął gniewnie Bieżan.
– Nie przed wojną przecież! – rozzłościł się Robert. – Ona, znaczy, nie babka!
Prześledzić cały życiorys…
– To już odpracowane. Rodzice, Czesław i Helena, nie żyją. Brata miała, starszego, znikł z domu już szesnaście lat temu, ślad po nim zaginął, nie wiem, czy warto go szukać. Gnieździli się na Siekierkach w ruderze, dawno rozebranej, jakieś ciotki może się gdzieś plączą, bo rodzice mieli rodzeństwo, ale to na nic. Towarzystwo z młodości, z tej Poleskiej, straciło z nią kontakt. Tyle wiadomo, że rozrywkowa panienka, mamy konkubenta, adres, nikt, poza tym, nikogo nie zna, bij człowieku głową w ścianę. Tych ogłuszanych sąsiadów trzeba sprawdzić, nie wierzę w nich, ale miejmy z głowy, bo może jednak ktoś się postarał uciszyć nocne koncerty.
– Cholera. Sprawdzić alibi… zaraz… ludzi ze stu czterdziestu sześciu mieszkań…?!
– Dzieci i paralitycy odpadają. No trudno, ruszymy tę żywą…
– I naprawdę masz zamiar zostawić coś takiego odłogiem? – oburzyła się Martusia przez telefon. – Pod twoim własnym śmietnikiem leży trup, a ty nic…?!
– Już nie leży, zabrali go. Na twoich oczach.
– Ale leżał! I ty na to nic…?
– A co ty chcesz, żebym zrobiła? – zirytowałam się, bo akurat byłam ogólnie zajęta. – Sama się tam położyła, w zastępstwie? Już rozmawiałam z glinami, na uboczu, prywatnie.
– I co?
– I nic. Sprawę przejęła Komenda Stołeczna.
– No to co?
– No to muszę złapać tego jednego, który tutaj był, tego młodszego, bo go znam osobiście, więc może mu się coś wyrwie. Dam mu do zrozumienia, że coś wiem, i może sam z siebie przyleci ze mną rozmawiać.
– A co wiesz?
– Nie powiem, bo się nie będę wyrażać. Ale mogę zełgać, nie? Albo wymyślę, że coś mi przyszło do i głowy, to przecież zawsze jest możliwe, że nawet głupiej gropie coś przyjdzie do głowy…
– Kiedy?
– Co kiedy?
– Kiedy ci przyjdzie?
– Jak tylko znajdę chwilę czasu.
– A co robisz?
– Gówno.
– Miałaś się nie wyrażać!
– Wcale się nie wyrażam, uczciwie mówię, co robię, gówno w kotle od bielizny.
Muszę iść po skrzyp, bo pokrzywy już przywiozłam, a rumianek mam w ogródku.
Zaraz pójdę i urwę.
Martusia z drugiej strony robiła wrażenie nieco oszołomionej.
– I naprawdę wyjdzie ci z tego gówno w koszu od bielizny…?
– Wyjdzie we wszystkim, ale kocioł od bielizny najlepszy – pouczyłam ją. – Nie ma na świecie doskonalszego nawozu, skrzyp i pokrzywy pół na pół, a do tego odrobina rumianku…
– Słuchaj, czy to ma być jakiś przepis kulinarny…?
– Do jedzenia się nie nadaje. Zalać wodą i poczekać parę tygodni, śmierdzi nieziemsko. Muszę się z tym pośpieszyć, żeby dojrzało przed zimą.
– Czekaj, ogłuszyłaś mnie. Myślałam, że jesteś zajęta pracą!
– Nie, w tej chwili jestem zajęta poszukiwaniem tajnego numeru do karty kredytowej. Schowałam go tak starannie, że teraz nijak nie mogę znaleźć. Straszna katorga, dam spokój i pójdę po ten skrzyp.
– No dobrze, ale zaraz, bo ja ci chciałam powiedzieć, że przyjeżdżam znowu, w poniedziałek. Wytrzymasz?
– Bez problemu. Może wreszcie złapiemy tego kota…
Rozłączyła się. Powiedziałam jej świętą prawdę, poszukiwanie tajnego numeru wykończyło mnie doszczętnie, z prawdziwą przyjemnością oderwałam się od obrzydliwego zajęcia i poszłam po niezbędny mi skrzyp.
W przeciwieństwie do pokrzyw, po które musiałam jechać trzy kilometry w jedną stronę, na skrzypy w okolicy był urodzaj. Najwspanialsze rosły tuż pod ogrodzeniem sąsiada, trzeciego z kolei, licząc ode mnie, cała kępa, w zupełności wystarczająca na moje potrzeby. Jeszcze niedawno dom sąsiada nie był zasiedlony, trwały tam roboty wykończeniowe i właściciele pojawiali się rzadko, teraz nagle okazało się, że już mieszkają.
Wyrywałam sobie spokojnie ich skrzypy, kiedy sąsiadka wyszła na zewnątrz.
– Dzień dobry – powiedziała. – Pani chyba mieszka tam dalej, w trzecim domu?
Potwierdziłam i czym prędzej, z wielką skruchą, przeprosiłam za panoszenie się pod ich ogrodzeniem. Myślałam, że ich jeszcze nie ma…
– O, nic nie szkodzi – odparła życzliwie. – Na co mi to zielsko, pełno tego wszędzie. Tu i tak zresztą samochodami wszystko niszczą, niech pani popatrzy, to przecież ironia losu, chciałam mieć te iglaczki od zewnątrz, taki wąski paseczek za bramą, specjalnie posadziłam na jesieni i proszę! Skrzypy nietknięte, a iglaczki mi jakaś idiotka przejechała. Zła jestem na nią okropnie, o, widzi pani?
Popatrzyłam. Rzeczywiście, rząd małych krzaczków był w połowie zgnieciony, widniał na nim ślad opony samochodowej. Podwójny, jakby ktoś zawracał, niezręcznie cofając.
– Dziw, że nie wjechała pani w siatkę – zauważyłam potępiająco. – Zakręcała akurat w najwęższym miejscu, już nie miała gdzie… Skąd pani wie, że to była baba?
Budowlańcy też rozjeżdżają tę drogę.
– Widziałam. Przypadkiem tu byłam, przywiozłam rzeczy, ma pani rację, o włos ominęła siatkę. Jeszcze cofnęła i przygniotła obok. Firankę właśnie wieszałam i nie mogłam tak skakać z drabiny, bo bym jej powiedziała parę słów, a jak zeszłam z okna, to już jej nie było, odjechała w pani stronę.
Nabrałam obaw, że posądzi o dewastację zieleni kogoś z moich gości, więc pośpiesznie zapewniłam ją, że żadne idiotki ostatnio nie składały mi wizyty, co było prawdą. Na wszelki wypadek spytałam, kiedy to nastąpiło.
– Przedwczoraj… Nie, wcześniej. Trzy dni temu. Przedwczoraj porządkowałam garderobę i nie mogłam nic widzieć przez żadne okno… Bo my właściwie mieszkamy tu dopiero od wczoraj.
– A, to dlatego sądziłam, że jeszcze państwa nie ma…
Pocieszyłam ją, że iglaki odżyją, pożegnałyśmy się przyjacielsko, z pękiem zielska w dłoniach uczyniłam cztery kroki i zatrzymałam się, rażona odkrywczą myślą. Zaraz.
Idiotka rozjechała jej iglaczki. Przedwczoraj. Jakaś baba w samochodzie. Nieboszczkę pod mój śmietnik ktoś przywiózł. A jeśli baba…?
Zawróciłam. Sąsiadka jeszcze oglądała przygniecione rośliny i próbowała je prostować.
– Przepraszam panią, a o której godzinie to było?
– Tuż przed zmierzchem – odparła bez pudła wiedząc, o co pytam – bo jak potem chciałam mężowi pokazać, to już się ciemno zrobiło. Chyba koło piątej. Albo trochę przed.
I nawet się nie zainteresowała, do czego mi ta wiadomość potrzebna. Chwałaż Bogu, nie miałam najmniejszej ochoty informować jej, że w podzięce za skrzypy zamierzam jak najszybciej napuścić na nią policję. Nie musiałam już łgać, że coś wymyśliłam, przeciwnie, sumienie mnie gryzło, bo udzieliłam fałszywych informacji, wmawiałam w nich, że dwa domy stoją puste.
Dodzwoniłam się bez trudu, porucznik, pardon, komisarz Górski dał mi poprzednio numer swojej komórki. Przez telefon wściekle tajemnicza, kazałam mu przyjechać, żeby obejrzał zjawisko na własne oczy, i to szybko, póki widno. Potraktował mnie poważnie, nie zwłóczył ani chwili.
Przyjechał sam, bez tego drugiego, podinspektora Bieżana, co mi było bardzo na rękę. Mogłam sobie pozwalać na supozycje własne.
– Otóż sama wprowadziłam panów w błąd, twierdząc, że ten dom jest niezamieszkany – przypomniałam od razu. – Co zresztą było prawdą aż do wczoraj. Obok mnie pusto, w następnym ludzie, pytaliście wszystkich, trzeci też powinien być pusty, bo robotnicy poszli precz o wpół do czwartej.
– Zgadza się – mruknął komisarz.
– Tymczasem okazuje się, że właścicielka tkwiła w oknie i widziała jakąś osobę w samochodzie. Zachowała ją we wdzięcznej pamięci, pogniecione iglaki zaraz pan sobie obejrzy, a jeśli pan jej powie, że to ja doniosłam, nie przebaczę panu nigdy w życiu.
Niech pan te iglaki zobaczy przypadkiem i od nich zacznie, dobrze panu radzę. Chętnie bym poszła podsłuchiwać, ale nie znam rozkładu ich domu, więc pewnie mi się nie uda, zatem pan tu wróci, co? Z elementarnej przyzwoitości…
Zgodził się okazać elementarną przyzwoitość, poszedł i wrócił po dość długim czasie. Był tak zadowolony, że zdradził mi przy herbacie niektóre tajemnice służbowe.
– Jeśli nic pani nie powiem, i tak pani z niej wydusi, więc co za różnica? Owszem, może to być ważne. Jedyny samochód przed jej domem w ciągu co najmniej godziny, a ona w tym oknie sterczała dłużej. Z półtorej. Co w te kobiety wstępuje, żeby tak się męczyć z głupimi firankami…?
– U mnie też się było męczone – powiedziałam ostrożnie, używając tej osobliwej formy, bo przypisywanie sobie cudzych zasług wydawało mi się nie przyzwoite, a nie ja osobiście się męczyłam, tylko inne osoby.