– Bo to jest taka, proszę pana redaktora – naszeptała staruszka z pierwszego piętra.
– I tak spać nie można, to patrzę. Tam całe procesje chodzą, jeden za drugim, ona tam dom publiczny sobie zrobiła, a jeszcze taka druga jej przychodzi do pomocy, boczkami się zakrada, a to wszystko różne zbiry, możliwe, że już paru żywych stamtąd nie wyszło, a raz trupa jednego wynosili, na tamtą stronę, na Huculską…
– Owszem, patrzę – rzekł cierpko emerytowany elektryk teatralny, też z pierwszego piętra. – A co mam robić? O drugiej w nocy mnie ze snu wyrywa takie przeraźliwe:
Ole! Ole! Ole!!! Raz mi się nawet walka byków przyśniła… Nie, nie reaguję czynnie, chociaż wiem, które to okno, kiedyś specjalnie patrzyłem prawie od rana, wie pan, dźwięk swoje, a obraz swoje, obejrzałem sobie tę osobę koło południa, nie krępowała się… Tak, to ona na tym zdjęciu. Ktoś jeszcze był, nie mąż, męża też widziałem, zapewne chwilowy adorator… Niech pan sam spojrzy, z mojego okna wszystko widać. Jeden raz dostrzegłem wizytę osoby płci żeńskiej, od Konduktorskiej weszła, rzekłbym: przemknęła się.
A widziałem… – zakłopotał się nagle odrobinę – no, co tu ukrywać, żaden wstyd, pierogi sobie gotowałem, takie kupne, i jednego miałem na łyżce dla spróbowania, czy już doszły, gorący okropnie, i tak dmuchałem, bezmyślnie patrząc w okno. Ta osoba, blondynka, ukazała się w jej oknie, zaraz się cofnęła, ale ja byłem niegdyś człowiekiem teatru, rozpoznałbym ją w pewnym stopniu. Powiedzmy: rodzaj urody. A może nawet twarz…
– Zgadza się, koszmar zupełny – powiedział dość pobłażliwie niezbyt młoda plastyczka z drugiego piętra. – Mnie to dotyka średnio, ponieważ z reguły w lecie mnie nie ma, wyjeżdżam w rozmaite plenery, widzi pan, co robię. Dekoracyjki z patyków i suchych roślinek. O te roślinki muszę się są starać, nie każda się nada, a mam takie tanie miejsce pobytu… W zimie okna bywają zamknięte, u mniej może nie całkiem, ale tam, na dole, owszem, dźwięki są wyciszone. Zdarza się natomiast wiosną, jeśli tropikalny klimat zwali nam się na głowę, że jednej nocy nie da rady spokojnie przespać, nie wiem, czy ta idiotka jest głucha…? Ja nie wytrzymuję na drugim piętrze, a ona u siebie w domu…? Przerażające, owszem, już ją rozpoznaję, wiem, jak wygląda, pracuję przy oknie, ślepa nie jestem, jeden raz specjalnie, widząc ją przy zamykaniu okna, poczekałam i popatrzyłam. Wychodziła. Tak, to ona, chociaż zdjęcie nie najlepsze… Muszę przyznać, a widziałam ją kilkakrotnie, i zdziwiłam się, jak elegancko i nobliwie jest ubrana.
Spodziewałabym się raczej strojów wyzywających i bez gustu…
Obleciawszy dwa budynki i spotkawszy się na dole, Bieżan z Górskim nawet nie odzipnęli i prawie słowa ze sobą nie zamienili. Ruszyli wspólnie do sąsiadów bezpośrednich, tych z oficyny.
Tam zdobyli kopalnię złota.
– Taka jedna Ulka – rzekła tajemniczo sąsiadka z przeciwka, nieduża, sucha, straszliwie wścibska i żywa staruszka. – Jedna jedyna, przyjaciółka, żadnej innej nigdy nie było, chociaż, proszę pana pułkownika, rozmaici tu z dziewczynami przychodzą, ale tyle tych dziewczyn co kot napłakał. Pobędą, pobędą i won. Ona, ta Fela, ale Basia kazała do siebie mówić, konkurencji nie lubi…
– Dlaczego Basia? – przerwał jej Bieżan.
– A bo takie imię ma podobne, ale jej się nie podobało. Jakaś Babluta czy coś… Ten jej Wiesio to się mylił i czasem Fela mówił, a czasem Basia, a przyjaciółka też Fela…
– No właśnie, przyjaciółka…
– To tylko ta Ulka, ale ona rzadko przychodzi, i nie na imprezy, tylko tak prywatnie, szu, szu, szu, gadają między sobą i aż dziw bierze, jak krótko. Godzinkę, półtorej i już jej nie ma. Jakieś coś ze sobą umawiały, ale nie wiem co, bo szeptały i trudno było słowo usłyszeć…
Baba nawet nie kryła, że podsłuchiwała namiętnie, aczkolwiek bez rezultatu, co musiało ją szalenie zdenerwować. Bieżan, chwyciwszy trop, wydusił z niej, ile tylko zdołał.
Udało mu się także nakłonić ją do natychmiastowego zwizytowania kostnicy, gdzie bez namysłu, z blaskiem emocji w oczach, rozpoznała ofiarę, a także do obietnicy zawiadomienia go o każdej zmianie, jaką da się dostrzec, w pierwszym zaś rzędzie o powrocie pana domu. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że wścibska staruszka okaże się lepsza od wszystkich wywiadowców świata, co nie przeszkadzało, że identyfikacji zamierzał tym razem dokonać rzetelnie i ściągnąć na rozpoznanie zwłok również konkubenta.
Głodni, zmęczeni i pełni emocji, obaj z Górskim wrócili do komendy.
– Zjemy coś…? – spytał niepewnie Robert, młodszy, a zatem bardziej spragniony kalorii.
Bieżan zawahał się. Z jednej strony głód odchudza, z drugiej źle wpływa na pracę umysłu.
– Małe, a pożywne – zadecydował. – Co to może być takiego?
– Hamburger od McDonald’sa. Podobno jeden wystarcza na całodzienną pracę górnika.
– No to zadzwoń albo wyślij kogo.
Robert zupełnie bezczelnie i wbrew wszelkim regulaminom wysłał wywiadowcę, nie mając pojęcia i że tym jednym nagannym czynem kolosalnie posuwa śledztwo do przodu.
Wywiadowca, w pełni świadom, iż wcale nie należy to do jego obowiązków służbowych, spełnił polecenie, bo sam też był głodny i miał nadzieję przy okazji wrzucić coś na ząb.
Przywiózł dwie potężne buły i rzekł:
– Złożę sprawozdanie. Bo coś się przytrafiło.
– Gadaj! – rozkazał Bieżan i rozpakował swoją bułę.
Wywiadowca nie nosił pieniędzy w portfelu, drobniejsze miał w kieszeni. Wyjmując je w zarazem wyrzucił na blat zdjęcie nieboszczki Borkowskiej. Sprzedawca i kasjerka na widok podobizny krótko zachichotali. Sprzedawca przeprosił od razu i wyjaśnił, że nie tak znów dawno, przed dwoma tygodniami mniej więcej, przy udziale tej pani nastała tu okropnie śmieszna scena, jaka rzadko się zdarza. Trudno zapomnieć. Jeszcze raz najmocniej przepraszam bo może to jakaś znajoma osoba…
Wywiadowca natychmiast zainteresował się rżeniem i zażądał relacji na zasadzie kumpel kumplowi i tak dalej. Jako klient był znany, bo gdzie niby miał awaryjnie pożywiać, jak nie w najbliższej placówce a o nadwagę się nie bał. Sprzedawca pozbył się oporów.
Otóż przyszły tu dwie panie. Jedna szczególnie atrakcyjna i efektowna, no i ta jedna zażądała gofra z kawiorem i ze śmietaną. Nie dysponują, niestety, kawiorem, zaproponowano jej zatem obfity zestaw innych produktów, ona zaś zaczęła się awanturować.
Bardzo śmiesznie i nawet dosyć dowcipnie, chociaż raczej ordynarnie, a ta druga temperowała ją z całej siły. Próbowała nawet wywlec ją z lokalu, ale ta pierwsza, rozrywkowa, uparła się przy swoim i wykrzykiwała, że prokuratura zajmie się placówką, lekceważącą klientów, ona jest dziennikarką, nazywa się Barbara Borkowska, proszę bardzo,
może to udowodnić, dowód osobisty wyciągała, a w prokuraturze ma chody. Ta druga mało wariactwa nie dostała, uciszała ją, jak mogła, w końcu jej obiecała, że coś tam zrobi, na coś tam się zgadza, uspokoiły się obie, zjadły kurczaka, ale jak…! Tej awanturnicy kawałek pod stół wleciał, uparła się go wyciągnąć, czyste przedstawienie było, bo jak wlazła pod krzesło, tak nie mogła wyleźć, ta druga miała śmierć w oczach, poszły w końcu, ale to nie koniec. W minutę później przyszła inna facetka, w drzwiach prawie je spotkała, tu jeszcze wszyscy chichotali, wyrwało im się w czym rzecz, a ta jedna mało trupem nie padła, jaka Barbara Borkowska, wykrzykiwała, ludzie, nie dajcie się zwariować, to nieprawda, to nie ta sama tylko inna, drugi spektakl nastąpił, rozrywkowy dzień mieli, jak rzadko. W końcu szkód nie było, klientki nic nie stłukły, zniszczeń żadnych, a za to ludzkie rozróby na złoty medal. Szkoda, że tak rzadko się przytrafiają, praca byłaby mniej monotonna…
Bieżan jadł cały czas i dziwnym trafem udało mu się nie zadławić.
– Rysopisy! – zażądał trochę niewyraźnie.
Wywiadowca był dobry. Wiedział, czego od niego zażądają.
– Ta awanturnicza ruda, piękny kolor, tak powiedziała kasjerka, czysta miedź, czerwone, czarne i oranż, razem wymieszane. To cytat. Wzrost między średnim a wysokim, dorodna dosyć, nie chuda, nie gruba, ładna twarz, byłaby piękna, gdyby nie cokolwiek wulgarna. Coś w rysach takiego, że na arystokratkę się nie nadaje. Oczy dość ciemne, może piwne. Obejrzała zdjęcie, to ta, znaczy denatka. Druga niższa, szczuplejsza, robiąca wrażenie delikatnej, słabej, ja wiem…? Wątłej. Niebieskie oczy, i nos prosty, nie długi, nie krótki, zwyczajny. Pociągła twarz, taka owalna. Usta… Pojęcia nie mam, jak to określić…
– Tak jak oni.
– Interesujące. Wyraziste. Nie za duże, ale coś w nich było. Wymowne…? Jeden taki, goniec, znaczy ten, rozwoziciel, obecny przy tym, powiedział, że gdyby ją spotkał parę lat temu, jak miał siedemnaście lat, nie przestałby jej całować do utraty tchu.
Zachęcające…? Ja przepraszam, ale atmosfera była taka, że człowiek, wbrew sobie, wyciąga własne wnioski…
– Jakieś imię tam padło?
– Dwa nawet. Ulka i Fela. Ulka, to ta blondynka, a Fela, to denatka…
– A ta trzecia?
– Duża ciemna szatyna przy kości, z lekką nadwagą, ale ładna, oczy tak zwane piwne, piękne zęby, i twarz jakby prostokątna, nos jak nos, chyba proporcjonalny, bo nie zwracał na siebie uwagi. Elegancka.
W milczeniu Bieżan dokończył posiłku, pełnym uznania gestem odesławszy wywiadowcę. Górski pożarł swoje wcześniej, ale też milczał. W końcu obaj odetchnęli głęboko.
– No to coś mamy – powiedział Bieżan z satysfakcją. – Uporządkujmy to sobie teraz. Bez emocji, spokojnie, od początku, bo mi się to wszystko razem strasznie dziwne wydaje. Zaczynaj.
Robert sięgnął po dokumenty.
– Denatka, Balbina Felicja Borkowska, zamieszkała na Dolnej, w konkubinacie z Wiesławem Wydujem…
– Zostaw Wyduja, jeszcze go nie mamy. Poza tym, może Wydoja. Nie wiemy, jak on się pisze, przez ó kreskowane czy zwykłe. Zostaw go na zapas i jedź dalej.
– Uciążliwa dla otoczenia. O skłonnościach rozrywkowych. Liczne… jak by tu… demonstracje w lokalach. Uporczywe przedstawianie się jako Barbara Borkowska, była prokurator i dziennikarka, de facto nie pracująca panienka do wzięcia. Jedna przyjaciółka może o niej najwięcej powiedzieć, Ula. Zapewne Urszula, ale równie dobrze mogłaby być Kordula. Albo… no nie, musiałbym wziąć kalendarz, nie pamiętam wszystkich imion, kończących się na ula. W jakiś sposób i z nieznanej przyczyny podająca się za tę Barbarę Borkowska, o denatce mówię, przez przyjaciółkę hamowana. Cholera, jak tę przyjaciółkę znaleźć…?