Plany mi się zaczęły krystalizować i dobre chęci zalęgły się we mnie na mur, nie zdążyłam jednakże nijak zadziałać, ani nawet zastanowić się porządnie, bo Martusia, po rozpaczliwym i niezrozumiałym telefonie, przyjechała zaraz nazajutrz.
– Słuchaj, bardzo cię przepraszam – zaczęła już od furtki – ale mam taką propozycję, że to jest szansa życiowa! Muszę z człowiekiem porozmawiać osobiście, a on wyjeżdża do Wenezueli! Wiesz, to kawałek stąd…
– Po jaką cholerę filmowiec jedzie do Wenezueli? – wymamrotałam z niesmakiem, przytrzymując drzwi, żeby się samoczynnie nie zamykały. – Jeśli kupować następną telenowelę, nie chcę mieć z nim do czynienia. Albo przeciwnie, chcę, zadam mu parę pytań…
– Nie musisz! To nie on kupuje, on jedzie prawie prywatnie, folklor południowoamerykański, hobby ma takie. Ale wróci, a ja mam przez ten czas zrobić scenopis.
Muszę to z nim omówić!
– Proszę cię bardzo, omawiaj. Ale ostrzegam cię że do omawiania mamy także mnóstwo innych rzeczy.
– Jakich rzeczy? – zaniepokoiła się Martusia.
– Kazałaś mi się zająć naszym trupem, nie? No to się zajęłam. I teraz ho, ho!
– Nie strasz mnie. I możesz trochę poczekać?. z nim jestem umówiona na drugą, to o której powinnam pojechać?
– A gdzie jesteś umówiona?
– Na Chełmskiej.
– Iiiii, to piętnaście minut. Nawet z korkiem na drodze. Mamy jeszcze co najmniej półtorej godziny.
Te półtorej godziny spędziłyśmy nad wyraz chaotycznie, bo Martusia w nerwach nie była w stanie się skupić, ów scenopis wydatnie zwiększał jej nadzieje na przejście z reportażu do filmu fabularnego, ja zaś usiłowałam myśleć zbrodniczo. Jedyny pozytywny efekt chaosu objawił się dopiero późnym popołudniem, po jej powrocie.
– Tak mi nabiłaś głowę tą wierzbową nieboszczką, że mi się z ust wyrywała raz za razem – oznajmiła, równocześnie radosna i zatroskana, zgarniając z mojego bufetu kuchennego kocie talerze – Słuchaj, dzwoniłam od razu do Tadeusza, powiedział, że tu przyjdzie, nie masz nic przeciwko temu? To jest twój plenipotent, nie mój, ale chciałabym się go poradzić…
– Bardzo dobrze, niech przychodzi. Co ty chcesz zrobić?
– Kupiłam szynkę po drodze. Mogę włożyć do lodówki?
– Możesz, doskonale, koty będą miały co jeść.
– Zwariowałaś, ty szynką karmisz koty…?!
– Nie, ale tu leży poprzednia szynka, przedwczoraj kupiłam, nie damy rady jej zjeść i któraś się zaśmiardnie, koty się ucieszą. Chyba że będziemy jadły wyłącznie szynkę.
Nie wiem, czy pasuje do bobu.
– Możemy jeść na zmianę. Możemy w ogóle jeść, co ty będziesz chciała, bo ja ci się muszę podlizać.
– Zwariowałaś? – zgorszyłam się podejrzliwie. – Scenariusz wybij sobie z głowy od razu!
Martusia opanowała swoją namiętność do sprzątania, dała spokój porządkom na kuchennym bufecie i przeszła do salonu.
– Nie, scenariusz jest, przecież z czegoś ten scenopis muszę robić, nie? Ale chciałam, żebyś rzuciła okiem na dialogi, bo mi się jakieś takie drętwe wydają. Tak to trochę przejrzałam…
Z wielkim wahaniem dopuściłam ewentualność rzucania okiem bez żadnych dalszych zobowiązań, bo tej telewizyjno-filmowej twórczości bałam się panicznie i unikałam jak ognia. Postawiłam na stole miskę bobu i dołożyłam talerzyk z poprzednią szynką, po czym stanowczo zmieniłam temat.
– I co zrobiła, wyrwawszy ci się z ust? – spytałam surowo.
– Kto…?
– Ta nasza nieboszczka.
– A…! Wyobraź sobie, niektórzy ją znają!
Skrzywiłam się z naganą.
– Tyle wiemy od początku, prawie każdy coś tam o niej mętnie bredził. I coś mi się widzi, że to jest damska zbrodnia, jedna baba drugiej babie narobiła koło pióra i któraś z nich padła trupem. W dodatku plącze się tu trzecia baba…
Martusia zainteresowała się dziko, porzucając swoje perypetie zawodowe. Własny trup, osobiście znaleziony, to było duże coś! Bez najmniejszych skrupułów przekazałam jej całą, świeżo zdobytą wiedzę i zażądałam informacji z ostatniej chwili, od tych niektórych.
– Wiesz, albo to była schizofreniczka, bo oni mówili o dwóch różnych facetkach – oznajmiła, niezadowolona z własnej niepewności i usiadła przy stole, na którym stało także i piwo. – Taki Filip…
– Z konopi…
– Nie, z Polsatu. Kamerzysta, znam go, kręciliśmy kiedyś razem, nawet mi się podobał…
– Ale go nie chciałaś, bo nie miał brody – podsunęłam odkrywczo.
– Nie miał… Odczep się! Nie lecę na wszystkich brodatych!
– Tylko na niektórych…
– Na niektórych może być. O mnie mówimy czy o zwłokach…?!
– O zwłokach. I co ten Filip ogolony? O, popatrz, to mógłby być przydomek królewski, Filip Trzeci Ogolony. Jeszcze takiego nie było…
– Ale on nie jest królem, tylko operatorem. Mówi, że raz kręcili taką rozmówkę z Barbarą Borkowska całą rozmowę, ale zmontowana została prawie migawka, bo to były krótkie wypowiedzi różnych fachowców na temat prawa i przestępczości, i zapamiętał ją, bo po pierwsze miała przepiękne włosy, czysta miedź, on leci na włosy…
– Tak, jak ty na brody?
– Mniej więcej. A po drugie, wyjątkowo rozumne rzeczy mówiła. Sensowne jak rzadko i ostro, ale najostrzejsze jej wycięli. Mówił, że szkoda, bo kiedyś wreszcie powinien pójść odważny tekst. Znała się na tym, to się dało zauważyć, potem się dowiedział, że wcześniej była prokuratorem, a spodobało się to jej gadanie wszystkim, nie tylko jemu, z góry wiedzieli, że wytną…
– Normalka. Dlatego ja tak nie lubię tych występów.
– Ale ja cię kręciłam na żywo! I wskoczyłyśmy w przemówienie prezydenta! Mało ci jeszcze?
– Nie, dziękuję, całkiem starczy. Robić afronty dostojnikom państwowym na krakowskim rynku… to prawie jak Kościuszko!
– On robił afronty dostojnikom? – zdziwiła się Martusia.
– Nie, składał przysięgę z szablą w dłoni. Owszem, car mógł to oceniać jako afront…
– Uspokój się z tą historią, bo ja jej nie umiem! Za to, czekaj, druga osoba… Kto to był…? A, wiem, scenogra. a, psy na niej wieszała, nawaliła jej mężowi, ten mąż też scenograf, TVN, wściekły wrócił do domu, bo głupia purchla umówiona była na wywiad czy coś innego, rozmowy w toku albo któryś magazyn, i w ogóle nie przyszła, siedziska mu źle wypadły. To w końcu co? Odpowiedzialna facetka czy głupia purchla?
– Purchla… – zastanowiłam się. – Czy purchel…? Purchle na dachu, purchle na szlichcie, na lakierze, na farbie olejnej, zawsze się o tym mówiło w liczbie mnogiej…
Taki jeden purchel na środku… czy purchla? Wiesz, że nie wiem, jakiego rodzaju są purchle…
Martusia przez chwilę przyglądała mi się w milczeniu, z lekkim niepokojem.
– Można wiedzieć, o czym ty mówisz?
– O mankamencie budowlanym. O purchlach. Problem językowy.
– A to w ogóle coś jest, te purchle…?
– No pewnie! Takie wybrzuszenia warstwy, która powinna być gładka. Małe, duże, różne. Jak przyciśniesz, to się ugnie, a jak zostawisz, cała warstwa wstanie albo się wykruszy. I za skarby świata nie wiem, jakiej one są płci, purchel czy purchla?
Martusia, wpatrzona we mnie, znów odczekałaś chwilę.
– Robi to nam jakąś różnicę? – spytała ostrożnie.
– Nie – ocknęłam się, bo oczyma duszy widziałam mnóstwo różnych płaszczyzn, upstrzonych purchlami. – Żadnej. Czekaj, to na razie dwie osoby i dwie sprzeczne opinie. Był ktoś więcej?
– Tak konkretnie to nie, ale w bufecie ktoś mówił, że ktoś mu mówił, że jeśli cała prokuratura tak wygląda, to on zostaje przestępcą. Łańcuchowe plotki. A ktoś tam się wtrącił, że wszystko nieprawda, Tomek mówił, że to nie ta, tylko tamta, i że podobno ma dowody…
– Jaki Tomek?
– Nie wiem, nie znam człowieka. Zwracam ci uwagę, że to było na Chełmskiej, a nie na Woronicza, na Woronicza znam więcej osób. W bufecie akurat było gęsto i nie wiem, co kto mówił, bo w końcu zajęta byłam osobiście…
– Należało iść do bufetu dopiero po rozmowie zasadniczej!
– No to poszłam po, ale jeszcze takie resztki się plątały. Dla mnie ważne, bardzo cię przepraszam…
– I tak osiągnięcia masz niezłe – pochwaliłam ją sprawiedliwie, z czego wynika, że masz także rację. Albo to była postać kontrowersyjna, albo ich było dwie.
– Moim zdaniem, dwie.
– Moim też. Szczególnie że jedna leżała pod moim śmietnikiem, a druga objawiła się glinom żywa i zdrowa, co już zostało udowodnione. Pytanie, która była jaka, mam na myśli, która padła. Ale chyba ta gorsza, bo zameldowanie w dowodzie miała sfałszowane. Ty byś nie mogła skoczyć do filmu jeszcze raz i wyłowić jakoś tego Tomka, co to ma dowody?
– Teraz zaraz…?
– Nie, może jutro…
– Jutro wracam do Krakowa!
– No to możesz spróbować telefonicznie. Metodą kolejnych przybliżeń…
Szczęśliwie w tym momencie przyleciał pan Tadeusz. Zostawiłam go z Martusią na załatwianiu zmartwień służbowych i zajęłam się gotowaniem następnego bobu, który, jak się okazało, do szynki szedł całkiem nieźle. W charakterze napoju pasowało do tego zestawu czerwone wino. Bób był niezmiernie cenny z tego względu, że zawierał podobno dobre kalorie i nie tuczył, można go było zjeść cały wagon bez szkody dla zdrowia i urody.
Wysiłków intelektu, poza odmierzeniem soli, nie wymagał, mogłam zatem poświęcić umysł problemom śledczym. Wpatrzona w garnek, oczekując chwili zagotowania wody, żeby wsypać zamrożoną zawartość opakowania, powyciągałam sobie rozmaite wnioski i posunęłam śledztwo do przodu.
Bezlitośnie przerwałam im konwersację nie wiadomo w jakim momencie, później okazało się, że nieszkodliwym, bo najważniejsze już omówili.
– Panie Tadeuszu, nie wierzę, że ani jednej myśli nie poświęcił pan aferze spod mojego śmietnika… – zaczęłam.
– Bądź subtelniejsza – poprosiła Martusia. – Spod płaczącej wierzby.
– Spod wierzby – zgodziłam się. – Coś pan wiedział o Barbarze Borkowskiej.
Nieciekawa postać, tego – śmego, jestem pewna, że już pan wie więcej! No…?
Pan Tadeusz bez wielkiego oporu przyznał się, że istotnie, wie więcej. Zainteresował się sprawą na wszelki wypadek, bo skoro takie rzeczy dzieją się pod moim domem, nie wiadomo, co z tego może wyniknąć, a on ma obowiązek mnie pilnować. Trochę zabrzmiało to tak, jakby musiał powstrzymać mnie od następnej zbrodni, którą właśnie planuję, ale nic mi to nie przeszkadzało, proszę bardzo, niech powstrzymuje.