Pogadał z dziennikarzami i wyszło mu dokładnie to samo, co i Martusi.
Kontrowersyjna postać albo dwie różne osoby.
– Otóż to! – powiedziałam z zadowoleniem. – Że dwie różne osoby, to już ja osobiście wiem na pewno. Jedna, prawdziwa dziennikarka, była prokurator, fachowiec, jednostka solidna i pracowita, i druga, panienka rozrywkowa, podszywająca się pod tę pierwszą. Musiała jej chyba cholernie nie lubić i paskudziła jej opinię, ile mogła i gdzie się dało. Tak z czystej, nieskalanej i bezinteresownej złośliwości?
Martusia w czystą złośliwość wątpiła.
– No coś ty? Chciałoby się jej…?
– Raczej chyba coś w tym miała – uczynił przypuszczenie pan Tadeusz. – Jakiś cel jej przyświecał. Mogła to być zemsta, Borkowska była prokuratorem, naraziła się tej drugiej i ona mściła się w ten sposób.
– I osiągnęła swoje, bo żywą Borkowską wylali z prokuratury – przypomniałam.
– Właściwie mścicielka powinna była już wtedy zaniechać tej akcji odwetowej, tymczasem ciągnęła zabawę do ostatniej chwili. Jestem pewna, że nachalnie pchała się do mnie na wywiad dublerka, a nie pierwowzór. Szkoda, że się nie dopchała, bo ciekawa jestem, jak by wyglądała pogawędka…
– Podobno okropnie – przerwał żywo pan Tadeusz. – To był prymityw zupełny, jakieś rozmowy nie wiadomo o czym, poniżej wszelkiego poziomu, zachowywała się ordynarnie, obrażała ludzi! Od dwóch osób słyszałem bezpośrednio, dali się namówić na spotkanie, do tej pory są oburzeni.
– To już wiemy – zniecierpliwiła się Martusia – że to była głupia… ta… jak jej tam… raszpla…? Pęksa…?
– Purchla.
– O, właśnie! Głupia purchla. Ale co na to ta pierwsza? Ta żywa? Niemożliwe, żeby nie wiedziała, że jej ktoś robi koło pióra, żeby nic do niej nie docierało! Szczególnie, jeśli ją wylali z roboty, jakieś przyczyny podać musieli! Jaka ona w ogóle…?
– Podejrzana – rzekłam pouczająco. – Miała motyw, że hej! Jak stąd do Australii.
Nie mogła się nijak pozbyć swojej drugiej osobowości, więc jej w końcu rąbnęła i z głowy.
– Ale przecież mówisz, że tu była blondynka!
– Zgadza się, była, i nawet w odpowiednim czasie, ale jeśli prawdziwa, a nie farbowana, miała prawo być tak głupia, że na trupa pod wierzbą nie zwróciła uwagi. Znalazła się tu przypadkowo, przejechała iglaczki i znikła z horyzontu.
– Jaka blondynka? – zainteresował się pan Tadeusz.
Opowiedziałam mu o spostrzeżeniach sąsiadki. Po dłuższych rozważaniach uzgodniliśmy wszyscy, troje między sobą, że albo blondynka była farbowana i została wynajęta przez Borkowską w wiadomym celu, jako nie blondynka mogła się nawet pokazać strzelcem wyborowym, albo dzieła dokonała Borkowska osobiście, przyodziana w blond perukę!
Skrytykowałam czyn:
– To ona też głupia, bo powinna była zwyczajniej przejechać ją samochodem. Za zabójstwo samochodem na trzeźwo dostaje się najwyżej osiem lat, a za inne narzędzia zbrodni można załapać nawet dożywocie. Widzę tu wprawdzie okoliczności łagodzące, ale z drugiej strony jestem pewna, że nie miała pozwolenia na broń. Chociaż, jako prokurator, może miała…?
– Zabraliby jej chyba, wywalając z prokuratury? – zaprotestowała Martusia.
– Nie w tym dzieło. Nie jechałaby z nią przecież ta druga, źródło zarazy, wróg numer jeden, w dodatku w blond peruce, nie, zaraz, kierowczyni w blond peruce, nawet dla krowy byłoby to podejrzane. Paskudzisz komuś życie i jedziesz z nim w odludne tereny…?
– Nie mogę, wezmę piwo – zdenerwowała się Martusia. – Nikomu życia nie paskudzę, to mnie paskudzą! Poza tym to wcale nie są odludne tereny, ty tu mieszkasz…
– Ja sama tłumu nie stanowię. Ale jeszcze parę osób, owszem…
– Może któraś z nich udawała, że chce porozmawiać jak człowiek…
– Może jedna drugiej w tej peruce nie rozpoznała – podsunął pan Tadeusz z dużym powątpiewaniem.
– Sam pan nie wierzy we własne słowa – zganiłam go. – Nie, niemożliwe…
Chociaż, może możliwe, ta szkalowana, mam na myśli żywą, stanęła na głowie, żeby osobiście pogadać ze szkalującą… Załatwić z nią ukrócenie afery, może za forsę, może wykryć, o co jej chodzi… Ja bym, w każdym razie, jakąś aktywność wykazała!
– To pani, nawet wcześniej, bo pani ma charakter…
– Do diabła z charakterem! Borkowska, prokurator, dziennikarka, przetrzymała, nie poszła do Tworek, też musiała mieć…
– Ale wiesz, mnie jej szkoda – stwierdziła znienacka Martusia. – Co właściwie miała zrobić innego, żeby się pozbyć takiej zadry w życiorysie? Niech jej może nie złapią, co…?
– Przecież sama im w ręce wlazła!
– To by świadczyło raczej o niewinności – zauważył pan Tadeusz całkiem rozsądnie.
– No właśnie! Więc może jej chociaż nie udowodnią? Musiała to być koniecznie ona?
– Musieć, nie musiała, ale na prowadzenie wychodzi. Motyw ją gubi. Każdego by w końcu szlag trafił, gdyby mu sobowtór egzystencję urządzał, trzasnąć sobowtóra i po krzyku. Jeśli ma odrobinę rozumu, powinna mieć żelazne alibi.
– A ma?
– Podobno tak, była wtedy w Kołobrzegu.
– Skąd wiesz?
– Skąd wiem, to wiem, miałam się postarać, więc się postarałam…
– No to jeśli była w Kołobrzegu, nie było jej w Warszawie, Kołobrzeg dosyć daleko, nie? Na odległość jej nie zabiła!
Na pana Tadeusza nagle spłynęło natchnienie.
– Wynajęła płatnego zabójcę, płci męskiej, włożył perukę i udawał kobietę, każdy przysięgnie, że widział w samochodzie blondynkę, chociażby ta pani sąsiadka w trzecim domu. Nie znajdą go, bo będą szukać baby, ona się wyprze i nikt jej niczego nie udowodni…
– No proszę, jaki ty mądry jesteś! – ucieszyła się Martusia. – I brodaty! Zaczynam cię lubić. Joanna, to co…?
– Żebym ja wiedziała, co tam naprawdę w tym samochodzie siedziało! – westchnęłam. – Panie Tadeuszu, niech pan otworzy którąś flachę, ona ma piwo, to my wino…
Wmawiałabym w nich jakąś odwrotność, nawet w sąsiadkę, w normalnego świadka da się wmówić wszystko, ta blondynka, na przykład, miała taki męski profil… albo była niedokładnie ogolona… Chociaż nie… Chociaż tak! Specjalnie zawracał jak idiota, po tych krzaczkach, żeby każdemu się skojarzyło z kobietą. Ale jeśli to był rzeczywiście facet, naprowadzę ich na ślad. Też źle.
– Jeszcze mógł to być zupełnie inny samochód, który ze zbrodnią nie miał nic wspólnego – podsunął pan Tadeusz.
– Ale ona mówi, że podobno innego samochodu nikt nie widział!
– Motyw – uparłam się. – Do diabła z samochodem i blondynką płci męskiej, trzeba znaleźć inny motyw. Osobiście widzę tylko jeden.
– Jaki?
– Grała. Produkowała po nocach te ogłuszające dźwięki. Ktoś z lokatorów nie wytrzymał… Dobrze, że już tam nie mieszkam, bo padłoby na mnie. Tylko dlaczego ją kropnęli pod moim obecnym domem?
– Ktoś musiał wiedzieć, że ona się wybiera do pani, że się umówiła telefonicznie…
– Ale czekajcie, jeśli ona była taka więcej rozrywkowa, podrywała facetów…
Podrywała? – upewniła się Martusia.
– Podobno tak.
– No to przecież czyjaś żona! Zazdrosna! Albo oszczędna! A ten kretyn pchał szmal w panienkę… Ukróciła mu głupie wybryki definitywnie!
– Bardzo dobry pomysł – pochwaliłam. – A ta prawdziwa ma męża?
– Nie – odparł pan Tadeusz. – Z tego co wiem, jest rozwiedziona.
– No to zaczątek drugiego motywu już mamy! Co ja mówię, trzeciego nawet!
Podsunę glinom przy najbliższej okazji, ale ogólnie musimy się więcej dowiedzieć o jednej, i o drugiej. Panie Tadeuszu, pan przyciśnie dziennikarzy, redakcje, Martusia, szukaj tego jakiegoś Tomka, tego co ją bronił. Niech tam ktoś krzyknie na Chełmskiej w zatłoczonym bufecie, kto zna Tomka i kim on w ogóle jest. Niech krzyka codziennie!
– A ty…?
– A ja z łapię moją przyjaciółkę, ona sędzia, różne znajomości w prokuraturze jeszcze nam zostały. Że jakieś plotki tam się kłębią, za to głowę daję. Poza tym, spokojnie, myślmy logicznie, one obie razem jednym samochodem nie jechały, to mowy nie ma.
Nie, brednie mówię śmiertelne, żywa w ogóle jechać nie mogła, bo była w Kołobrzegu, zastanów się, kto mógł się tu plątać w peruce czy bez, blondynka to podobno najlepsza przyjaciółka nieboszczki, przyjaciółki niezmiernie rzadko strzelają do siebie! Nie ma siły, róbcie co chcecie, dowiadujcie wszystkiego o jednej i o drugiej, bo naprawdę zaczyna mnie to intrygować…
Nasze prywatne śledztwo ruszyło pełną parą.
Wypchnąwszy Roberta do ozdrowiałej już przyjaciółki, owej Agaty Młyniak, Bieżan udał się do prawdziwej Barbary Borkowskiej na rozmowę w cztery oczy. Jej pobyt w Kołobrzegu zdążył już sprawdzić, kołobrzeska policja przesłuchała cały personel hotelu, złapała nawet starszą panią, plączącą się po plaży, ponadto dowiedziała się o awanturze, jaką wybuchła przed wejściem do budynku, o godzinie osiemnastej, akurat w dniu popełniania zabójstwa pod wierzbą. Wszyscy zgodnie zaświadczali, że pani Borkowska była tam cały czas i w awanturze uczestniczyła jako coś w rodzaju mediatora. Rzecz poszła o dwa nieznośnie szczekliwe pieski, których do hotelu nie przyjęto, ale ich właścicielka dzień w dzień przyprowadzała zwierzątka na małą kawkę, wizytując przyjaciółkę. Pani Borkowska całkiem rozsądnie wysunęła propozycję, żeby może przychodzić z pieskami jakoś tak koło południa, kiedy hotel wyludnia się z gości, ewentualnie bywać z nimi w miejscu, gdzie panuje mniejszy ruch. W rezultacie tych mediacji obraziły się na nią obie, zarówno właścicielka piesków, jak i jej przyjaciółka, dzięki czemu wszyscy wszystko najdoskonalej zapamiętali.
Zatem jako bezpośredni sprawca Borkowska odpadała definitywnie.
Co w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało, że mogła być sprawcą pośrednim.
Pomyłka pomyłką, a przesłuchać ją należało nader dyplomatycznie.
Bieżan zaczął od przeprosin.
– Nasz błąd, proszę pani – rzekł ze skruchą. – Dowód osobisty, oglądany pobieżnie, bez podejrzenia o fałszerstwo… I już mamy tożsamość ofiary. Proszę nam to wybaczyć.