– No, możliwe – zgodziła się Borkowska z lekkim wahaniem. – Tak, to mnie gubi…
– Szkopuł w tym – ciągnęłam dalej – że tu była blondynka. Kobietę w charakterze podrywacza raczej wykluczam, a facet w blond peruce wzbudziłby chyba pewną nieufność. Wynajęła pani blondynkę?
Borkowska zachowała zimną krew.
– Prawdziwych zawodowych zabójców jest u nas w ogóle bardzo mało, a o kobiecie w tej roli dotychczas nie słyszałam. Odpada. Pytanie, czy samochód z blondynką był jedynym samochodem w tej okolicy w określonym czasie? Przecież mógł przejeżdżać ktoś zupełnie inny…
– Pani też wierzy, że one wszystkie są takie przeraźliwie głupie? – zgorszyłam się.
– Zwracam pani uwagę, że ja jestem z natury najprawdziwszą blondynką, a osiwiałam dopiero parę lat temu. Robię wrażenie dennej idiotki?
Borkowska z grzeczności wręcz się przeraziła i zaczęła mnie gorąco zapewniać, że dowcipów nie traktuje poważnie, osobiście zna policjantów z wyższym wykształceniem i Żydów, którzy nie cierpią śledzi, chociaż więcej zna takich, którzy nie cierpią interesów, bo śledzie na ogół lubią wszyscy, bez względu na religię. Nie wierzy także w złotą rybkę i arcyksięcia w Sarajewie. Odczepmy się od blondynki jako takiej i przyjmijmy, że iglaki sąsiadki przejechał samochód z kierowcą w postaci silnego bruneta, poza tym, osoba mogła być utleniona…
– No więc ten drugi samochód albo widziałby scenę zabójstwa, wjeżdżając w tę ulicę, albo przeoczyłby zwłoki pod wierzbą, po scenie – zaopiniowałam stanowczo.
– Niewiele jest istot ludzkich, które nie zareagowałyby na leżącą kobietę, wyglądającą przyzwoicie, a nawet elegancko. Faceta, to jeszcze, bo może pijany, ale pijanych bab poniewiera się ilość nikła. W każdym wypadku ten drugi samochód coś by zrobił.
– Czas! – poprosiła rozpaczliwie. – Niech pani sprecyzuje czas możliwie dokładnie!
Wyłącznie z dobrego serca nie postawiłam warunku, że ja sprecyzuję, a ona powie, co wie. No, może też trochę na skutek życzeń Martusi, która jej współczuła i nie chciała, żeby ją złapali.
– Dostrzeżona została o siedemnastej czterdzieści dwie. Nie było jej jeszcze o piętnastej dwanaście, co stwierdza mój siostrzeniec, wpatrzony w chwili odjazdu w zegarek, bo był umówiony gdzieś tam o piętnastej trzydzieści. Sąsiadka upiera się, że iglaczki zniweczono jej około siedemnastej, może nawet odrobinę przed. Zaraz, moment, ona operuje światłem i ciemnością, sprawdźmy, o której zaszło słońce… Chwyciłam kalendarzyk.
– Około siedemnastej. Zgadza się. Ona jeszcze wszystko doskonale widziała, gdyby nic nie zasłaniało jej horyzontu, widziałaby i resztkę słońca, zatem ja bym przyjęła szesnastą pięćdziesiąt pięć. Mówi, że strzeliło z rury wydechowej, znaczy, denatka padła o szesnastej pięćdziesiąt pięć. Ma pani dokładność idealną. I co?
– I nikt tędy nie jechał aż do siedemnastej czterdzieści dwie?
Zastanowiłam się.
– Trzy kwadranse. W grę wchodzi tylko jeden dom. Ci z jednej strony do mnie nie docierają, ci z drugiej też nie, przez ten chwilowy wykop. Pies z kulawą nogą mógł się tu nie plątać przez trzy kwadranse, szczególnie że ludzie dopiero zaczynali wracać z pracy.
Owszem, mogła sobie leżeć spokojnie przez trzy kwadranse. I jeśli w tym czasie pojawił się jakiś przypadkowy samochód, nie ma siły, musiał ją dostrzec. Chyba że miał za kierownicą ślepego kretyna, ale przy prawach jazdy badają wzrok…
Borkowska najwyraźniej w świecie łamała się w sobie. Nabrałam nadziei, że jakieś tajemnice z siebie wydusi.
– Blondynka – powiedziała jakimś takim martwym głosem. – Nie, to niemożliwe. A nawet jeśli możliwe, nieprawdopodobne. Nie do pojęcia… Nic ale to absolutnie nic z tego nie rozumiem.
– Proponuję, żeby pani powiedziała, czego pani nie rozumie – rzekłam suchym i surowym tonem – Nie latam po mieście, rozgłaszając wszystko co od kogokolwiek usłyszę, brakuje mi czasu na takie ekscesy. Siedzi tu pani i bije się z myślami, może przyda się pani parę dodatkowych, cudzych, szarych komórek. Starsza jestem od pani i miałam czas poznać życie. Wal, dziewczyno, całą prawdę!
No i Barbara Borkowska powiedziała mi całą prawdę.
Zadzwoniwszy do właściwych drzwi, Bieżan ujrzał przed sobą znaną mu już, niemrawą blondynkę, drugą żonę Stefana Borkowskiego. Bez najmniejszego oporu został wpuszczony do mieszkania, gdzie unosił się leciutki zapach cebulki, świadczący niewątpliwie o przyrządzaniu posiłku. Urszula Borkowska nie wydawała się jednak zbytnio zajęta, spokojnie usiadła w pokoju, nie rzucając nawet okiem w kierunku kuchni.
Bieżan zdecydował się przystąpić do sprawy wprost.
– Czy znała pani Balbinę Felicję Borkowską?
Po bardzo długiej chwili, poświęconej przez drugą żonę wpatrywaniu się w okno nieruchomym wzrokiem, w odpowiedzi padło pytanie:
– Którą?
– A było ich więcej niż jedna? – zdziwił się Bieżan.
– Nie wiem – odparła Urszula Borkowska po nieco krótszej chwili.
Bieżan z miejsca zyskał pewność, że z tej baby wszystko będzie musiał wyrąbywać toporem. Nastawił się na katorżniczą pracę.
– Zatem, czy znała pani Balbinę Felicję Borkowska, zabitą przed tygodniem?
– Nie.
– A jakąś inną Balbinę Felicję Borkowską?
– Nie.
– No dobrze. Gdzie pani była w środę, drugiego października bieżącego roku, w godzinach między piętnastą a osiemnastą?
– Nie wiem.
– A może zechce pani to sobie przypomnieć?
Milczenie zapadło takie, że wręcz można je było nożem krajać. Po trzydziestu sekundach Bieżan zorientował się, że, o ile sam go nie przerwie, będzie trwało wiecznie. Ta baba się nie odezwie, bo też istotnie, każda odpowiedź na jego pytanie miałaby jakieś konsekwencje. No to niechby miała, do licha!
– Zechce pani czy nie zechce?
– Co?
Chęć potrząśnięcia rozmówczynią tak, żeby jej łeb odleciał, zaczęła rosnąć w Bieżanie ze straszliwą mocą. Opanował się jakoś, oderwał wzrok od jej twarzy i nagle dostrzegł ręce. Dłonie, splecione na kolanach i częściowo ukryte pod blatem stołu, zaciśnięte były z całej siły, aż zbielały ich wszystkie kostki. Zrozumiał. Ta kobieta trwała w stanie przeraźliwego napięcia, miała w sobie jakiś ciasno związany supeł, nie lęk, ale jakby okropną determinację, upór, może przy tym oczekiwanie na cios, i nic z tego nie chciała okazać.
– Pytam, gdzie pani była w środę, drugiego października, i proszę, żeby zechciała pani to sobie przypomnieć.
– Nie wiem.
– Nie pamięta pani?
– Nie.
– Prowadzi pani bardzo ruchliwy tryb życia?
– Nie.
– Ma pani prawo jazdy?
– Tak.
– Jeździ pani samochodem?
– Tak.
– Często?
– Nie.
Bieżan uświadomił sobie, że szaleńcza rozmowność tej całej Urszuli zaczyna rzutować i na niego, niewiele mu brakuje do pogawędki monosylabami. Ponadto każda odpowiedź na pytanie pada z opóźnieniem, po chwileczce ciszy. Dopiero teraz jął nabierać rzetelnych podejrzeń, bo dotychczas udział drugiej żony Borkowskiego w tej całej aferze wydawał mu się pozbawiony sensu i wysoce wątpliwy. Ale niemożliwe przecież, żeby osoba normalna i całkowicie niewinna zachowywała się podobnie! Cóż ta kobieta usiłuje ukryć z tak potwornym wysiłkiem?
Mignęła mu myśl o Borkowskim, do tej pory branym pod uwagę raczej dość delikatnie.
– A gdzie był wówczas pani mąż?
– Kiedy?
– W środę, drugiego października.
Tym razem odpowiedź padła natychmiast, bez najmniejszego wahania.
– W Szwecji.
– A teraz gdzie jest?
– W Szwecji.
– Rozmawiałem z nim czwartego, w piątek. Wrócił z tej Szwecji i znów tam pojechał?
– Tak.
– Kiedy? Dokładnie proszę. Kiedy wrócił?
– W czwartek wieczorem.
– A kiedy znów pojechał?
– W niedzielę wieczorem.
– I kiedy wraca?
– Za tydzień. On bardzo często lata do Szwecji.
Tak niesłychanie długie zdanie Urszula Borkowska wypowiedziała pierwszy raz.
Najwidoczniej temat wydawał jej się bezpieczny i chciała się go trzymać. Myśl o Borkowskim, jako sprawcy, prawie zdechła Bieżanowi własną śmiercią.
– Mąż pani wrócił zza granicy w czwartek, a pani nie wie, co pani robiła poprzed
niego dnia? Może jakieś przygotowania, zakupy…?
Na Urszulę Borkowska znów spadła niemota.
– Tak – zgodziła się po długiej chwili.
– Co, tak?
– Zakupy.
– Gdzie?
– Nie wiem.
– W jakichś sklepach może…?
– Tak.
– W jakich?
– Nie pamiętam.
Cierpliwość Bieżana ledwo się już trzymała na ostatnich nogach. Urszula Borkowska szła w zaparte, to było widać. Postanowiła sobie nikogo nie znać, niczego nie wiedzieć i cierpieć na amnezję, nie bacząc, iż tym sposobem budzi wszelkie możliwe podejrzenia.
Zdecydował się ją postraszyć.
– No dobrze. Skoro nie chce pani rozmawiać u siebie, być może zechce pani na komendzie. Myślałem, że pogadamy w przyjemniejszych warunkach, ale jeśli woli pani wezwanie, proszę bardzo. Proszę trochę wysilić pamięć i przypomnieć sobie własnych znajomych i własne czyny, bo inaczej zmusi nas pani do szerszego dochodzenia. W grę wchodzi zabójstwo i żadnych niejasności nie można tu zostawiać. Do zobaczenia.
Podniósł się i Urszula Borkowska też się podniosła, rozplatając dłonie.
– W Geancie – powiedziała z trudem.
– Co w Geancie?
– Zakupy.
– No widzi pani, jednak można sobie coś przypomnieć. Po południu pani te zakupy robiła?
– Tak.
– Spotkała pani kogoś znajomego?
– Nie.
– Zostawiła pani sobie może rachunek? Czasem się takie kwitki chowa do kieszeni i zapomina wyrzucić…
– Nie.
– Szkoda. I z Felą się pani nie widziała?
– Nie.
– Do następnego spotkania zatem…
Opuściwszy rekordowo gadatliwą panią domu, Bieżan otarł pot z czoła. Czuł się mniej więcej tak, jakby wyrąbał ręcznie ze dwie tony węgla na przodku. Był już zupełnie pewien, że mu ta baba łże aż ziemia jęczy, każdym słowem, no nie, nie każdym, o mężu powiedziała prawdę, rzeczywiście musiał siedzieć w tej Szwecji, ale na pytanie o Felę nie miała prawa zwyczajnie zaprzeczyć, powinna była spytać, o jaką Felę chodzi.