Nie zmieniałam już tej konfiguracji w obawie, że spłoszę rozmówczynię.

– Potworne – powiedziała Borkowska. – I przedstawiła się jako ja?

– Owszem. Imieniem i nazwiskiem.

– Jak zwykle. Ale przecież… Czy ona tu przyszła piechotą?

– Nic z tych rzeczy, przyjechała samochodem, o czym poinformował pies policyjny, więc wiadomość jest pewna. Dlaczego pani tego nie wie? Przecież musieli już panią przesłuchiwać?

Borkowska pokręciła głową.

– Podejrzanemu nie mówi się niczego. Przesłuchiwali mnie pozornie jako świadka, de facto jako podejrzaną. Sama bym też nie powiedziała, gdybym prowadziła tę sprawę, z reguły należy unikać dostarczania podejrzanemu najdrobniejszej nawet wiedzy, bo jeśli okaże się, że coś wie, musi powiedzieć skąd. Bywa, że przez taką drobnostkę całe dochodzenie zmienia kierunek. Ale, już pani mówiłam, chcę to wszystko zrozumieć. Nie przyjechała sama, bo po jej śmierci samochód by został. Kto ją przywiózł?

– Nie wiem.

– Przecież to było przed pani oknami!

– Zgadza się. Ale ja się znajdowałam z innej strony domu. W ogóle nie widziałam ulicy, żywopłoty zasłaniają.

Patrzyła na mnie przez chwilę, zapewne badając moją prawdomówność.

– I nikt inny…? To niemożliwe, żeby nikt nic nie widział!

– Nie, aż tak źle nie jest – pocieszyłam ją i opowiedziałam wszystko o sąsiadce z iglaczkami i samochodzie z blondynką. Borkowska słuchała uważnie, marszcząc brwi.

Przyglądałam się jej wzajemnie. Ależ to była piękna kobieta! Efektowna kolorystycznie, z wyrazistą twarzą, z tymi wspaniałymi, miedzianymi włosami… Można było podrobić się pod nią, wykorzystując same barwy, ta jej kompromitująca dublerka miała ułatwione zadanie. Pytanie samo wybiegło mi na usta.

– Kim ona była właściwie dla pani, ta nieboszczka spod mojej wierzby, ten pani wybrakowany sobowtór…?

– Nie mam pojęcia – odparła ponuro, ale bez oporu. – Dla mnie w ogóle nikim.

Nigdy się z nią osobiście nie zetknęłam, słyszałam o niej jako o sobie. Widziałam ją na zdjęciu i możliwe, że rozmawiałam z nią przez telefon. Sądzę, że policja wie już więcej?

– Nawet i ja wiem więcej – wyznałam beztrosko – chociaż moja wiedza jest dość monotonna i polega głównie na wrażeniach akustycznych. Zaraz, nie będziemy siedziały tak na sucho, kawy, herbaty, wina, piwa…?

– Jestem samochodem. Kawy, jeśli można…

Wreszcie ten stół zyskał jakiś sens. Przekazując jej wszystkie posiadane informacje, pomyślałam, że właśnie popełniam głupotę, ona wysłucha, podziękuje i pójdzie, a ja się niczego nie dowiem. Do bani takie osiągnięcie! Ostatecznie, o całej aferze dowiedziała się znacznie wcześniej niż ja i siłą rzeczy jakiś pogląd na nią musiała sobie wyrobić.

Niechże, do licha, też coś powie!

– Istnieją trzy możliwości, a przynajmniej ja tyle widzę – spróbowałam ją podpuścić bezlitośnie. – Pierwsza, zabiłam ją ja, żeby się pozbyć natrętnej dziennikarki.

Druga, zabiła ją pani, żeby zakończyć wreszcie wrogą akcję. Trzecia, zabił ją ktoś, kto myślał, że zabija panią, ewentualnie miał nadzieję, że na panią padnie, w każdym razie ktoś postronny. Mnie, chwalić Boga, wykluczono na samym wstępie…

Przerwała mi.

– Kiedy, dlaczego i jakim sposobem panią wykluczono?

– Zrobili porządną wizję lokalną. Kierunek strzału, musiałabym wylecieć z domu na środek ulicy, przepuścić ją przed sobą i rąbnąć. Sytuacja nie do przyjęcia, jakieś niezwykłe wysiłki byłyby potrzebne, żeby ją stworzyć, szczególnie że zazębiłaby się z obecnością samochodu z kierowcą wewnątrz. Przecież ona nie stała tam jak pień i nie czekała, aż samochód zniknie jej w oddali, tu jest prosta droga i wszystko widać. Ponadto pies powiedział, że na środku ulicy ostatnio mnie w ogóle nie było, co jest faktem, zazwyczaj z domu wyjeżdżam samochodem. Świadectwo psa przesądziło sprawę. Ponadto nie mam i nigdy nie miałam broni palnej, ani długiej, ani krótkiej. Pomijam już to, że gdybym miała długą, ofiara już dawno zeszłaby z tego świata, bo gruchnęłabym jej w okno dawnymi czasy.

Borkowska kiwała głową i podjęła wątek.

– Odpadam również, bo byłam w Kołobrzegu. Ale mogłam kogoś wynająć i za chwilę to rozwinę, bo tu się mieści moje zmartwienie. Trzecia możliwość pozostaje, gruntownie wprowadzony w błąd zabójca, być może świadek telefonu do pani, przyjechał wcześniej, zaczekał w ukryciu i strzelił. Miejsc do ukrywania się jest tu dosyć dużo.

Ale tej wersji przeczy to, co pani już powiedziała. Co z kierowcą? Gdyby przyszła piechotą, sama…

– Piechoty niech się pani wyrzeknie bezpowrotnie – przerwałam jej od razu.

– W powietrze nie pofrunęła, a ja wierzę psu.

– Ja też. Ale, przepraszam panią bardzo, obie mówimy głupstwa. Skoro została przywieziona samochodem, a co do tego właśnie chciałam się upewnić, jako zabójca w grę wchodzi wyłącznie kierowca tego samochodu i nikt inny…

Zanim powiedziała następne słowo, zdążyłam pomyśleć mnóstwo rzeczy. Niewinny, przypadkowy świadek, dawno by się zgłosił. Nic podobnego, siedziałby jak mysz pod miotłą w obawie, że na niego padnie. Bzdura, zareagowałby już w pierwszej sekundzie, odruchowo, nawet gdyby to był ktoś obcy. Pasażerka mu wysiada, słychać huk, baba leci na ziemię, a on co? Spokojnie odjeżdża? Do diabła z hukiem, leci bez huku, może atak serca albo epilepsja… Nie ma siły, bodaj by mu noga drgnęła na pedale!

– … Pytanie, kto był tym kierowcą – mówiła dalej Borkowska. – Ten zabójca, wynajęty przeze mnie, czy ów ktoś postronny, o kim nic nie wiemy. Denatka, zważywszy jej dużą aktywność, mogła się narazić nie tylko mnie, także wielu innym osobom…

– Sąsiadom – mruknęłam. – Ale to nie o tej porze roku. Zabiliby ją późną wiosną, nie zaś wczesną jesienią. Ludzie nie są aż tak pamiętliwi i pracowici.

– … I dlatego tak bardzo chciałabym wiedzieć, kto tam siedział przy kierownicy. Bez rozstrzygnięcia tej kwestii do końca życia będą na mnie ciążyły podejrzenia.

Teraz ja pokiwałam głową. Miała rację. Że też sąsiadka nie zdążyła wyskoczyć z domu…!

– Blondynka… – zastanowiłam się. – No, czy ja wiem, dowcipy dowcipami, ale chyba niemożliwe, żeby nawet najgłupsza blondynka świata… Nie, co ja mówię! Facet w peruce… Idiotyzm, przecież ona razem z tym kimś jechała, wspólnie uzgodnili, że on będzie udawał blondynkę…?! I na co to komu?

– Zadanie dla policji – powiedziała gniewnie Borkowska. – Zbadać wcześniejsze poczynania ofiary, co robiła, z kim wsiadła do samochodu… Raczej beznadziejne. Ale osobiście mam pewne podejrzenia, które wydają mi się tak pozbawione sensu, że sama nie wiem, co z nimi zrobić. Wręcz głupio mi sprecyzować je słowami. Nie, to po prostu niemożliwe.

– Nie szkodzi, niech pani powie. Jeśli istotnie nie ma w nich sensu, będę milczeć jak głaz.

Wahała się, konkretne wyrazy, najwyraźniej w świecie, nie chciały jej przejść przez usta.

– Nie, to z mojej strony może tendencyjne… W każdym razie odpada także pomyłka co do osoby, skoro ten ktoś z nią jechał, wiedział chyba, kogo wiezie. Widział ją z bliska, rozmawiał z nią. A jeśli czyhał na mnie, musiał mnie znać…

– Wiedział doskonale, że ona to nie pani, i kropnął ją specjalnie w takich okolicznościach, żeby padło na panią – zawyrokowałam. – Miało to być ukoronowanie całej poprzedniej nagonki. Co pani na to?

Borkowska się nieco zirytowała.

– Ależ ja się z tym zgadzam! Miało paść na mnie czy miał mnie w nosie i chciał się pozbyć jej, to już wszystko jedno, może ubijał dwie zwierzyny jednym strzałem. Kto to był?!

– Albo pani wróg, albo jej, więc wcale nie wszystko jedno.

– Nie jechałaby chyba z własnym wrogiem? Zatem mój…

– Ma pani jakiegoś? – zainteresowałam się gwałtownie. – Wie pani coś, podejrzewa…?

Borkowska znów się zaczęła wahać, a mnie powolutku drobne ziarenka kiełkowały w umyśle.

– Miałam, jak sądzę, ale to już przeszłość – wyznała wreszcie z trudem. – Nasuwa mi się coś nie do pojęcia… Muszę to przemyśleć. Zaraz, wróćmy jeszcze, trzykrotnie powiedziała pani coś dziwnego, o znajomości akustycznej, o sąsiadach, o strzelaniu w okno… Co to znaczyło? Nie rozumiem.

– Ładne parę lat mieszkałam naprzeciwko niej – wyznałam zarazem ponuro i z ulgą. – Po drugiej stronie podwórza. Ona zaś nocami lubiła uprawiać coś, co niektórzy uważają za muzykę…

Jej pytające spojrzenie miało tak potężny nacisk, że z rozpędu opowiedziałam obszernie o przeżyciach zarówno własnych, jak i sąsiadów, nie kryjąc nawet ówcześnie jawiących się podejrzeń, jakoby w dawnym komisariacie młoda dama miała znajomego, być może wielbiciela, który uprzedzał ją o wizycie radiowozu, żeby zdążyła stłumić orgię dźwięków. Borkowska słuchała tak, jakbym wydawała z siebie co najmniej pienia niebiańskie.

– I gdzie to było? – spytała wręcz zachłannie. – Gdzie pani mieszkała?

Nie widziałam żadnej tajemnicy w moim poprzednim miejscu zamieszkania.

Wyjawiłam jej adres.

– Czy tam było… Jak by tu powiedzieć… Czy tam było kilka wejść?

– Tam były same wejścia. Z czterech stron świata. Moment… Dobrze mówię, z czterech. Gdyby ktoś chciał, na przykład, uciekać, mógłby… sekundę, niech policzę… lecieć co najmniej w sześciu kierunkach. Niekiedy żałowałam, że nie jestem złoczyńcą, bo miejsce się, można powiedzieć, marnowało.

Borkowskiej roziskrzyły się oczy, a kiełki z moich ziarenek gwałtownie podrosły. Ta baba wiedziała coś, o czym nie chciała jednego słowa powiedzieć, a miejsce zamieszkania ofiary miało z tym dużo wspólnego. Co się tam działo, do licha, mieszkałam naprzeciwko i nic nie widziałam?

– Rozważmy te wersje – zaproponowała żywo. – Wynająć zabójcę może każdy, ale to wcale nie jest łatwe. Zawodowy kosztuje bardzo drogo, a niezawodowy od razu przeistacza się w szantażystę, co nawet najgłupsza gęś potrafi zrozumieć. Załóżmy jednak, że zapożyczyłam się i wynajęłam. Musiałby to być ktoś, kto nawiązałby z nią znajomość dostatecznie bliski, żeby z nim jechała…

– Wcale nie! – zaprzeczyłam z energią. – Mogła o nim pojęcia nie mieć. Poczatował na nią trochę, podsłuchał, że umawia się ze mną, upilnował ją na ulicy, zatrzymał się, zaproponował przypadkowe podwiezienie. Podrywacz. Głowę daję, że wsiadłaby z radością!


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: