– Bez przeszukania domu Borkowskich nic nie zdziałamy – powiedział Górski z dziką determinacją.
– Zaraz. Przeszukamy. Może nawet jeszcze dziś. Tu mamy zeznanie adoratora denatki sprzed dziesięciu lat, mechanika samochodowego, Bartłomiej Wikac, który stwierdza, że istotnie, jego ukochana Fela miała jedną przyjaciółkę, Ulę jakoś tam. Białaczka, Białka, Białasek, Biłka, mnóstwo nazwisk wymienił, wszystkie na be, za żadne głowy nie da. W tym wieku i w tych sferach operuje się imieniem, nazwisko mało ważne. Na Biełkę też się zgadza. Rozpoznał ją, fotografię wskazał. Gdyby to nie było tak upiornie głupie i całkowicie bez sensu, już bym tą drugą Borkowską zatrzymał. Ale, rany boskie, gdzie motyw…?!!!
– Ale może… coś tam… jeszcze… – wybąkał z siebie Robert, patrząc na zwierzchnika baranim wzrokiem.
– A, tak, dlaczego nie. Rysopisy. Z McDonald’sa, od nauczycielki, od Cieciakowej, od każdego. Od Zenobii Wiśniewskiej, od Wyduja, on przez u zwykłe, a nie kreskowane…
Od facetki z przeciwka, nie, co ja mówię, od elektryka teatralnego… Już sam obłędu dostaję. Wychodzi coś, w co absolutnie nie można uwierzyć i ja raczej zrezygnuję ze służby niż podobny idiotyzm prokuraturze podetknę…
Motyw zbrodni bruździł im straszliwie. W kwestii przyjaźni Urszuli Borkowskiej z Balbiną Felicją Borkowską nie mieli już żadnych wątpliwości, poza wszystkim bowiem w mieszkaniu denatki, wśród rozmaitych śmieci, znalazło się zdjęcie sprzed dziesięciu lat, na którym obie widniały razem, objęte uściskiem. Odzież, której osierocony Wyduj nie ośmielił się dotychczas nawet dotknąć, wyraźnie wskazywała na minioną działalność ofiary, naśladującej w każdym szczególe Barbarę Borkowską, prokurator i dziennikarkę. Uporczywe naśladownictwo potwierdzały zeznania świadków bezstronnych, naczelnego jednej z redakcji, dość znanego pisarza, fotoreportera… Bieżan z Górskim dotarli do wszystkich.
Cel maskarady budził pewne wątpliwości. Wedle Zenobii Wiśniewskiej był nim mąż, Stefan Borkowski, dostatecznie ogłupiony, żeby uwierzyć w upadek moralny pierwszej małżonki i zamienić ją na drugą, w jego oczach nadziemsko szlachetną. Wedle innych osób chodziło raczej o usunięcie Barbary Borkowskiej z prokuratury, ponieważ uparcie przeciwstawiała się łapówkom i układom. Oba te cele zostały osiągnięte, nagonka zatem powinna była zdechnąć, tymczasem nic podobnego, trwała nadal, paskudząc wszelkie wnioski.
I może po to właśnie trwała? Żeby namącić, żeby rozdmuchać wątpliwości? W takim wypadku druga żona, jako organizatorka imprezy, odpadała w przedbiegach, Bieżan poznał ją osobiście, jego zdaniem, była na to za głupia. Już bardziej do takiej roli pasował Borkowski, który z tajemniczych przyczyn mógł, na przykład, znienawidzić pierwszą żonę…
Bezpośrednio jednakże Feli nie kropnął, bo rzeczywiście przebywał w Szwecji. Ale wynająć zabójcę miał szansę, dlaczego nie…?
– Tylko kogo? – sarknął gniewnie Górski na tę ostatnią supozycję. – Blondynkę?
Własną drugą żonę?! Też chciał się jej pozbyć? Nie mógłby się pozbywać tych żon jakoś normalniej, bez takiego szumu?
W tym momencie Bieżan drogą tajemniczych i błyskawicznych skojarzeń uświadomił sobie jeszcze jedno własne niedopatrzenie i z trudem powstrzymał jęk. Co za cholera jakaś otumaniła go od pierwszego momentu tak, że same głupoty popełnia! Górski też, obaj zidiocieli i nie tylko oni, wszyscy w ogóle, jeden jedyny pies zachował zdrowe zmysły!
– Szlag jasny żeby to trafił – powiedział z ponurą złością, Bieżan, nie pies.
– Samochód! Mikroślady! Przecież ta cała Urszula ma białą corollę, a my jak ćwoki, jak tumany! To przez ten motyw piekielny, jeśli ona ma cień rozumu, gówno znajdziemy wszędzie! Dosyć tego, robimy przeszukanie i pogadamy z nią ostro, może jeszcze co z tego wyjdzie, a corollę na pierwszy ogień. Leć do Wesołowskiego po nakaz, ale już…!!!
Swój przecudowny pomysł wprowadziłam w czyn, można powiedzieć, natychmiast. Możliwe, że pozastanawiałabym się nad nim do jutra, gdyby nie zemocjonowana Martusia, która siłą wypchnęła mnie z domu. Nazajutrz o poranku musiała wracać do Krakowa, rezultatów pomysłu żądała zatem natychmiast.
Adres Stefana Borkowskiego zdobyłam bez najmniejszego trudu już wcześniej, Barbara Borkowska nie kryła, że odebrane jej dzieci tarzają się w luksusach pięciopokojowego apartamentu, wprawdzie na Ursynowie, ale w budynku z cegły, a nie z żadnych obrzydliwych płyt. W firmie dowiedziałam się od jakiejś dyżurującej osoby, że Borkowski siedzi w Szwecji, zatem druga żona jest sama i da się jej dopaść pod byle jakim pretekstem. Co zamierzałam przez to osiągnąć, Bóg raczy wiedzieć, ale później okazało się, że Martusia miała rację i zapewne nawet jakieś nadprzyrodzone przeczucie.
Podjechałam pod dom Borkowskich, zaparkowałam na wolnym miejscu tuż za białą corollą i weszłam na pierwsze piętro. Drzwi właściwego mieszkania okazały się uchylone.
Zanim z wnętrza dobiegły mnie jakieś ludzkie głosy, zdążyłam się mocno zaniepokoić. Takie uchylone drzwi z reguły nie oznaczają niczego dobrego, a nie miałam najmniejszej ochoty natykać się na kolejne zwłoki, tych spod wierzby w zupełności mi wystarczyło. Natychmiast jednak podejrzenia sklęsły, nikt bowiem na ogół nie gawędzi z trupem. Chyba że psychopata, psychopatów boję się panicznie…
Zawahałam się. Zadzwonić…? Zapukać…? Wejść bez pukania…? Zajrzeć…?
To ostatnie spodobało mi się najbardziej, pchnęłam drzwi odrobinę i zajrzałam.
W głębi dużego holu, przed następnymi, szeroko otwartymi drzwiami stała jakaś ludzka istota. Stała tak, że przez moment wydawała mi się realistyczną rzeźbą, ustawioną tu dla ozdoby, ale nie, jednak nie, nikt nie ustawia rzeźb prawie na środku przejścia, musiała być żywa. Średniego wzrostu, średniej tuszy, w średnim wieku, w płaszczu, w czapce, w półbucikach, nie bardzo eleganckich, ale za to zapewne wygodnych, z wielką turystyczną torbą w ręku, najwyraźniej pustą. Kiedy podeszłam do niej, nawet nie drgnęła.
Zamierzałam odezwać się grzecznie, wszelkie dźwięki jednakże zamarły mi na ustach, bo spojrzałam w głąb apartamentu.
Niewątpliwie był to salon, w swojej środkowej części doskonale widoczny przez owe szeroko otwarte, dwuskrzydłowe drzwi. Na skrajach widoku po prawej stronie znajdował się kominek, po lewej zaś kwadratowy stolik, czy może nawet stół, moim zdaniem doskonały do brydża. Marnował się, siedziały przy nim dwie osoby, które z całą pewnością w brydża nie grały.
Zamarłam dokładnie tak samo, jak owa średnia facetka, wpatrzona i wsłuchana w spektakl przy stole.
Z dwóch dziewczyn, jedna była jasną blondynką, odwróconą do nas profilem, druga, ciemnowłosa, prezentowała prawie wyłącznie plecy, a chwilami kawałek policzka.
Przed nimi stały trzy butelki, rozpoznałam je jako koniak, whisky i naszą czystą rodzimą, oraz kilka rozmaitych kieliszków, w tym jeden bardzo duży, do czerwonego wina.
Blondynka, kompletnie pijana, rozmazywała sobie po twarzy łzy i makijaż, ciemnowłosa zaś, zdecydowanie trzeźwiejsza, zajęta nią była tak, że na resztę świata nie zwracała najmniejszej uwagi.
Pamięć mi dopisywała, zwierzenia Barbary Borkowskiej tkwiły w niej rzetelnie, zrozumiałam, że widzę drugą żonę, Urszulkę, obok niej zaś Zenię z księgowości, wykrytą przez Agatę, przyjaciółkę Barbary, via chemik Jureczek. Nie mógł to być nikt inny, skoro najważniejsza przyjaciółka Urszulki padła trupem, w pracy gawędziła tylko z Zenią, a pozostałe baby jej nie lubiły.
– Bo co? – mówiła hipotetyczna Zenia niecierpliwie. – Wyduś to z siebie nareszcie! Bo o co jej chodziło? Bo co?
Urszulka siąkała nosem i nadal niszczyła sobie twarz, nie udzielając wyraźnej odpowiedzi. Zenia do szklaneczki po whisky nalała jej koniaku.
– Dąbrowska Jadwiga jestem – wyszeptała nagle osoba obok mnie, co wskazywało, iż moja obecność wcale nie umknęła jej uwadze.
– Chmielewska – przedstawiłam się odruchowo, również szeptem.
I od razu Dąbrowską Jadwigę ustawiłam na właściwej pozycji. Oczywiście, pani Jadzia do dzieci Barbary…
– Bo ja tego całkiem nie rozumiem – upierała się Zenia przy stole. – Czego ona tak naprawdę chciała? Mówże wreszcie!
– Pie… – wyłkała Urszulka niewyraźnie. – Pie… niędzy…
– Pieniędzy? Za co?! Przecież już jej nie kazałaś udawać? Przedtem, to ja rozumiem, dostała, ale dlaczego teraz?
– Że… żeby… przestać…
– Żeby przestać udawać?
Chlipiąc silniej, Urszulka pokiwała głową i jakoś trafiła do ust szklaneczką z koniakiem. W głosie Zeni pojawił się ton zgrozy.
– Bo jak nie, to będzie ją udawać dalej? I na co jej to? Przecież i tak już przestali wierzyć! W końcu dojdzie do niego!
– No… to… to… właś… nie…
– Ona chciała, żeby doszło do niego…?!
– Jak… jak… jej… nie dam…
– O mój Boże święty…! I ty dlatego…? Ty głupia! I to gdzie, pod Chmielewską…!
– Ona… ona… się… uuuu… parła…
Ze zgrozy prawdopodobnie Zenia na chwilę zamilkła. Chwyciła którąś butelkę, nalała do kieliszka od koniaku i chlupnęła sobie. Zdaje się, że była to czysta. Odetchnęła głęboko.
– Skąd tyś wzięła to kopyto? Na bazarze kupiłaś czy jak?
Urszulka znów potwierdziła bez słowa, niemrawo kiwając głową.
– Jak… jak… ona… nie ma… to… i… ja… – dodała rozpaczliwie sama z siebie, bez dodatkowej zachęty.
Widocznie pod wpływem alkoholu popadała w gadatliwość.
– Znaczy, jak jej nie dasz forsy, to i ty nie będziesz miała – uściśliła Zenia. – A on by tego…? Znaczy, jakby się dowiedział, to by cię rzucił?
Urszulka pokiwała głową z większą energią i podparła brodę pięściami, czy może raczej usiłowała podeprzeć, co napotykało pewne trudności, ponieważ łokcie ześlizgiwały się jej ze stołu. Skorzystała z tego, żeby dłonią uchwycić szklaneczkę.
– Od wczoraj tak pije – wyszeptała obok mnie pani Jadzia.
Pomyślałam, że ma powody, ale wolałam nic nie mówić, żeby nie przeszkadzać przyjaciółkom w salonie. Zenia, najwyraźniej w świecie, nie czuła się jeszcze usatysfakcjonowana.