– I tyś ją tam zawiozła własnym samochodem, ty głupia, i tyś myślała, że na tę
Barbarę padnie, ty głupia, przecież cię ludzie widzieli!
Urszulka dla odmiany pokręciła głową.
– Nie… Nikt…
– E tam, nikt, nie ma tak, żeby nikogo nikt nie widział! A od początku mówiłam, żebyś się z nią nie zadawała! Wszystko zgadłam, ale żebyś ją miała kropnąć, to mi do głowy nie przyszło! Było dać jej tej forsy…!
Urszulka nagle wybuchnęła obfitszymi łzami.
– Ona tak… dla draki… mówi… mówi… ła, że… mu powie… Tak sobie… Już nie… już nie… miałam… Ste… Ste… Stefan… zaczął py… py… pytać, na co mi… na co mi tyle… Pcha… pcha… pchała się… i do dzieci… Wi… wi… wi… siała… jak zmo… jak zmora…
Teraz Zenia zaczęła kiwać głową.
– No to nareszcie rozumiem, bo nijak nie mogłam, ale nie myślałam, że to ty, myślałam, że Barbara. Żakiet jej podrzuciłaś do domu, a klucze?
Z profilu było widać, że do Urszulki już nie wszystko dociera.
– Przecież miałaś jej klucze? – powtórzyła Zenia, zdenerwowana. – Coś z nimi zrobiła? Masz je do tej pory?
Z łzawego i nieco błędnego spojrzenia heroiny można było wywnioskować, że tak.
– O Jezu… A tę pukawkę? Wyrzuciłaś?
Z tych samych przesłanek wynikło, że nie.
– I gdzie…?! Ty głupia! Jak już się jej chciałaś pozbyć, trzeba było rozumniej! Ona świnia, ta Fela, wariatka! Gdzie ty to trzymasz? Podrzuciłaś Barbarze?
W pijanej Urszulce błysnęło coś, jakby chytry uśmiech. Skupiła wzrok na kieliszku, który najwidoczniej dodał jej sił.
– Nie zda… nie zda… ży…
– Nie zdążyłaś? Ale chciałaś podrzucić! No nie, to już nie… Za dużo. Nawet nie tak całkiem głupio, ale parszywie. Niechby padło na jakich bandziorów, ty chyba podła jesteś, nie? A ja tu taka zmartwiona przyleciałam, wczoraj mnie o ciebie wypytywali, nic nie powiedziałam, myślałam, że to nie ty…
Z jakąś rozterką, widoczną w plecach, Zenia gwałtownie zaczęła nadrabiać dotychczasową powściągliwość. Nalała sobie koniaku do kieliszka od wina.
– Na męża go złapać, ja rozumiem, każdy by chciał, sama bym się nie obraziła, niech będzie, nawet rąbnąć to pomietło, niech będzie, ona taka przyjaciółka jak z koziego ogona…! A już nawet myślałam, że może i Barbara, nikt by się jej nie dziwił, ale żeby jeszcze i to na nią zwalać…? Nie, ja się zdenerwowałam! Ja bym tak chyba nie mogła… I jak ty tym dzieciom w oczy spojrzysz, jak im przez ciebie matkę powieszą…! Ale powiedz, trudno było…? Ty ją tak od tyłu i od razu trafiłaś? A jakby ona wyżyła…? I co teraz będzie, o mój Boże, sama nie wiem, co zrobić, przez chłopa wszystko, ja bym chyba tak nie mogła…
– Jak ja… jej… niena… niena… widzę… – wyszlochała Urszulka.
– Której?!
– Bar… Bar…
– Barbary? Ty zwariowałaś chyba! To ona ciebie powinna…!
– Przerwę w życiorysie obie mają jak w banku – powiedział nagle cichym głosem ktoś za naszymi plecami.
Grom z jasnego nieba nie uczyniłby większego wrażenia, obie z panią Jadzią doznałyśmy jednakowego wstrząsu. Odwróciłam się z wysiłkiem. Za nami stali podinspektor Bieżan z komisarzem Górskim. Możliwe, że w drzwiach wejściowych tkwiły jeszcze jakieś osoby, ale nie byłam w stanie przenieść spojrzenia dalej.
– Chodźmy stąd – zaproponował Bieżan. – Śpieszyć się już nie trzeba.
W milczeniu ruszyłyśmy ku wyjściu. Zenia za nami kontynuowała monolog, w szybkim tempie zużywając resztę koniaku, bo kieliszek od wina miał dużą pojemność.
– Jak pani myśli, gdzie ona trzyma kluczyki do samochodu? – spytał Bieżan już za drzwiami.
– W torebce albo w kieszeni tego, co miała ostatnio na sobie – odparłam bez namysłu.
– W torebce – mruknęła pani Jadzia.
– A torebkę gdzie?
– W kuchni. Na stołku przy drzwiach.
– Nie wierzę, że tak się wszyscy rozstaniemy bez słowa – powiedziałam dość gwałtownie, nie kryjąc protestu w całej sobie. – Nie umiem rozmawiać na stojąco!
Usiądziemy na schodach?
– Nie, dlaczego? Możemy chyba spokojnie usiąść w ich kuchni, te dwie panie z pewnością nie zaczną teraz gotować obiadu. A nakaz mamy, świadków, jak widać, również, działamy w całym majestacie prawa…
Komisarz Górski znalazł damską torebkę na kuchennym stołku, pogrzebał w niej i wyciągnął kluczyki samochodowe. Bez słowa przekazał je którejś z osób towarzyszących, osoba znikła za drzwiami. Pani Jadzia, opanowawszy wstrząs, automatycznie i odruchowo wzięła na siebie rolę gospodyni. Ostatecznie, w tym domu bywała prawie codziennie i wielokrotnie przyrządzała posiłki dla dzieci.
– Po rzeczy przyszłam – wyjaśniała w trakcie parzenia herbaty. – Bo to już wczoraj widać było, że pani Urszula nie do życia, więc dzieci u matki zostały. A tu jesień. Co do szkoły, to od razu wzięły, ale ubrania potrzebne, no to wstąpiłam, a klucze miałam od zawsze. Miałam przyjść razem z nimi, żeby same wybrały, co tam chcą, ale tak mnie jakoś tknęło, żeby nie patrzyły, co się tu dzieje, więc wolałam bez nich. Otworzyłam zwyczajnie, głosy słychać było, a bez pana to rzadka rzecz, no więc nie zamykałam, tylko poszłam zajrzeć, bo jakby złodzieje albo jacy bandyci, lepiej uciekać od razu. Jak zobaczyłam, że one tam we dwie siedzą, jedna całkiem pijana, jak usłyszałam, co mówią, tak mnie zamurowało. I tak stałam, aż ta pani przyszła, pani Chmielewska znaczy.
Podinspektor Bieżan nie musiał zadawać mi pytania, co tu robię i po co przyszłam, jego spojrzenie wystarczyło. Wyraźnie poczułam, że dobrze by mi zrobił któryś napój ze stolika w salonie, ale od razu postanowiłam poczekać raczej na czerwone wino w domu, tu poprzestając na herbacie pani Jadzi. Westchnęłam ze skruchą.
– No dobrze, przyznam się. Racjonalnych powodów mojej wizyty brak. Z tego całego dochodzenia wyszło mi coś takiego, że postanowiłam porozmawiać z panią Borkowską numer dwa, bo z Borkowską numer jeden mam to już odpracowane.
Chciałabym to wszystko zrozumieć, prywatną fanaberię mam taką, a idzie mi jak z kamienia. Przyleciałam, natknęłam się na uchylone drzwi… Pan by nie wszedł?
– Ja bym zapukał.
– Ja w zasadzie również. Do cudzych drzwi zazwyczaj pukam z grzeczności. Ale wydawało mi się słuszne najpierw zajrzeć.
– I co?
– I nic. Między nami mówiąc, pan też nie pukał.
– Ja służbowo. Prywatnie natomiast chciałbym wiedzieć, co panie słyszały.
– Ja mniej. Pani Jadzia więcej.
Pani Jadzie zadbała o cukier i cytrynę i też usiadła przy stole.
– To zgroza ogarnia – powiedziała ponuro. – Dopust boży, nic innego. Ona już od wczoraj nie wytrzeźwiała, a teraz się upiła jeszcze więcej. Razem tak siedziały jak siedzą, a ta, co przyszła, wypytywała, jak tam było z tą Felą i wierzyć nie chciała, że pani
Urszula przyjaciółkę najlepszą na drugi świat wysłała.
– Pani Urszula powiedziała, że sama strzeliła?
– Powiedziała. Ale nie tak zaraz. Jak przyszłam, to ta co przyszła… Jak jej…?
– Zenia – podsunęłam delikatnie.
– Ta Zenia gadała, że ją pytali i że panią Urszulę też będą i czego ona tak siedzi i pije, i co się w ogólności stało, a wszystko jest podejrzane. I kto ją zabił, tę nieboszczkę, bo to przecież Fela, przyjaciółka, i wtenczas pani Urszula powiedziała, że ona, tak jej się samo z ust wypsnęło. Jeszcze gadały, może i wcześniej, że o pana Stefana poszło, żeby mu żonę obrzydzić. Mnie to się tak widziało, że jakieś oszukaństwo się robi, ale co się miałam wtrącać, a czy ja wiem, gdzie prawda…? I że ona już nie chciała, pani Urszula znaczy, bo się bała, że oliwa na wierzch wypłynie, a ta Fela swoje. Pan Stefan też się jakiś taki sztywniejszy zrobił ostatnimi czasy…
Gorzko pożałowałam, że Martusia nie wypchnęła mnie z domu wcześniej, zarazem doznając wielkiej ulgi, że nie czekałam z tą wizytą do jutra. Ominąłby mnie nie tylko początek przyjacielskich zwierzeń, ale także cała reszta.
Tę całą resztę przekazałam teraz Bieżanowi, z wielką nadzieją, iż czynię to odrobinę mniej chaotycznie niż pani Jadzia. Możliwe zresztą, że rozmowa przyjaciółek sama z biegiem chwil uporządkowała się bardziej i udawało się z niej coś niecoś dedukować.
Moich dedukcji Bieżan najwyraźniej w świecie wcale nie był spragniony, starałam się zatem ograniczać je wszelkimi siłami.
Pod sam koniec relacji w drzwiach kuchni pojawił się technik policyjny i w milczeniu podał coś Górskiemu, a Górski szefowi. Dzięki podwójnemu podawaniu udało mi się podejrzeć, co to jest.
Łuska pocisku.
Odgadłam, iż jest to łuska pocisku wyłącznie dlatego, że w młodych latach w moim miejscu pracy używaliśmy łuski pocisku armatniego jako popielniczki. Ściśle biorąc, dna tej łuski, większość została odpiłowana, bo inaczej byłaby za wysoka i należałoby strząsać popiół gdzieś sobie nad głową. Niemniej jednak charakter przedmiotu jakoś zapadał w pamięć i bez względu na rozmiar dawał się rozpoznać.
– Niech świńską szczeciną porosnę, jeśli nie znaleźliście tego w jej samochodzie! – wyrwało mi się z głębi duszy, zanim zdążyłam się opamiętać.
Bieżan popatrzył na mnie jakimś takim wzrokiem, że współczucie w sercu wręcz mi eksplodowało.
– Tę sprawę, proszę pani, powinny były prowadzić wyłącznie kobiety – powiedział żałośnie i nagle zwrócił się gwałtownie do technika. – Świadek jest…?!
– Dwóch – odparł raczej dość lakonicznie technik. – Cięć i ksiądz.
– Skąd ksiądz…?!
– Przypadkowo. I dobrowolnie. Był tu u kogoś z wizytą, zatrzymał się z ciekawości i sam poprosił, żeby mu pozwolić popatrzeć. Przyznał się, że czytuje kryminały.
O sprawie nic nie wie. Zgadza się świadczyć.
– Łaska boska – wymamrotał pobożnie Górski.
– Reszta…?
– Poszła do laboratorium.
– Samochód nie był czyszczony?
– Skąd! Śmieci z dwóch tygodni. Żwir w protektorach, tapicerka z jednej strony pochlapana lodami…
O żadnych lodach nic nie słyszałam, zdziwiło mnie, że tak ich ucieszyły, ale żwir mogłam zrozumieć. Ślady żakietu, który nieboszczka powinna była mieć, a nie miała, też zapewne znaleźli. Słusznie mniemałam, iż owa druga Borkowska była kretynką konkursową, na złapaniu męża jej możliwości się skończyły, kryminałów widocznie nie czytywała, a ciągle się upieram, że jest to lektura wysoce pouczająca! Proszę, ksiądz przykładem… Ciekawa rzecz, swoją drogą, że mężczyźni na wysokim poziomie umysłowym z takim upodobaniem wynajdują sobie najtępsze idiotki…