– Ty, słuchaj, mnie to przeraża – powiedziała Martusia z przejęciem. – Jechała do ciebie, nie chciałaś jej i ktoś ją zabija? Masz jakiegoś wynajętego? Usuwa niepożądanych gości? Powiedz mi wprost, jeśli będę niepożądana!

Poderwałam się na skutek skojarzenia.

– O Boże, koty! Biedne stworzenia, głodne czekają! No, już trudno, nie mam teraz głowy do zakładania pułapki, nie będziesz jutro łapać kota, przepadło. Dam im jeść i niech nie zawracają głowy.

Równocześnie skończyłam wydzielać kotom zawartość puszki, trochę chrupków i mleka, a pan Tadeusz z komisarzem znaleźli kluczyki od śmietnika. Leżały sobie już długo, nie używane.

– To teraz poproszę panią o tych ludzi, których tu pani widziała – powiedział komisarz, siadając znów przy stole. – Miała pani ich spisać. I godziny, mniej więcej, kiedy tu byli.

Spisać, co prawda, nie spisałam, ale udało mi się przypomnieć sobie widoki. Wyszło na to, że najpóźniej odjechał Witek, ludzie u sąsiada plątali się wcześniej. Możliwe, że ktoś tam jeszcze przechodził i przejeżdżał naszą imitacją ulicy, ale to już nie była moja sprawa.

Witek, mój siostrzeniec, pojawił się, jak na zawołanie, kiedy komisarz prawie wychodził.

– Nie – powiedział stanowczo. – Nikt tu nigdzie nie leżał, podjechałem od tamtej lewej strony i zawracałem tuż przy śmietniku. Mowy nie ma, żebym nie zauważył.

Borkowskiego jednego znam, to taksówkarz, ma zamężną siostrę, która inaczej się nazywa, i mamusię, o ile wiem. Mamusia około sześćdziesiątki, dopiero co go widziałem i nic nie wiem o tym, żeby straciła życie. Byłby chyba, zaraz potem, w trochę gorszym humorze…?

Taksówkarz Borkowski mógł się, oczywiście, okazać zwyrodnialcem, który na wieść o zejściu mamusi chichocze głupkowato, ale wiek nie pasował. Osoba spod śmietnika i wierzby była znacznie młodsza, trzydzieści parę i nic więcej.

Trudno, na Borkowskich wokół mnie panował zdecydowany nieurodzaj. Wiedzy o denatce władze śledcze musiały szukać gdzie indziej…

* * *

Sprawę osobliwego zabójstwa w dzielnicy Wilanów, przejął, jak zwykle, major, czyli podinspektor, Edward Bieżan z Komendy Stołecznej. Wszystkie zbrodnie natury, można powiedzieć, kameralnej, wtykano Bieżanowi, który radził sobie z nimi znakomicie i wolał je od przestępczości zorganizowanej, ogólnopaństwowej, politycznej i zgoła międzynarodowej. Tu, na pierwszy rzut oka, żadna mafia nie wchodziła w rachubę, mogły to być zatem porachunki prywatne.

Protokół komisarza Bieżan przeczytał, po czym zażądał dokumentów, dotyczących właścicielki posesji, przed którą znaleziono zwłoki. Dokumenty dostarczono mu błyskawicznie. Nie było ich wiele, odznaczały się za to dość atrakcyjną treścią i nie powodowały znudzenia. Osoba była ogólnie raczej znana, młodość miała zdecydowanie za sobą, nie popełniała kompletnie żadnych przestępstw, a mimo to uparcie powodowała liczne, bezpośrednie kontakty z policją. I to od dawna.

– Albo ma ślepy niefart, albo to wariatka – zaopiniował komisarz Robert Górski, stały współpracownik Bieżana, studiując dostarczone teksty. – To nie do uwierzenia, żeby jednej babie mogły się ciągle takie rzeczy przytrafiać. Kradzież, kradzież, włamanie, włamanie, wmieszana w dwie… nie, w trzy zbrodnie, świadek, świadek, świadek…

Rany boskie, jak ona to robi? Jeszcze w młodości, niechby, aktywny charakter, ale na starość…?

– Wariatki się nigdy nie starzeją – pouczył go Bieżan. – A nawet jeśli, wariactwo im zostaje.

– I nawet się pogłębia?

– Możliwe…

– Ejże, zaraz! – ożywił się nagle Robert, zahaczywszy wzrokiem o początek protokółu, gdzie widniały personalia osoby. – Ja ją przecież znam! Z pięć lat temu się z nią zetknąłem, gdzie jej do wariactwa, to całkiem przytomna facetka i niegłupio myśli. Ale wtedy gdzie indziej mieszkała… Z nią się można dogadać.

– To i lepiej. Ale nie zajmujmy się nią teraz, bo mamy denatkę.

Górski przerzucił się na drugą część lektury.

– Też niezła postać. Dwa lata temu wyleciała z prokuratury, awanturnica i pijaczka… a jednak pracuje, to znaczy pracowała. Z doskoku, w różnych redakcjach… No i tyle. Wiemy coś więcej?

– Nic prawie i właśnie musimy się dowiedzieć. Rozwiedziona, mieszka sama, dzieci… tu mam odpis wyroku… dzieci u męża. Bujny tryb życia prowadziła, warto zajrzeć do jej, mieszkania, motywy zabójstwa przede wszystkim…

– U tego męża bym popatrzył, u rodziców, jeśli żyją, tam są imiona, nazwisko panieńskie… może miała jakieś rodzeństwo? Współpracownicy, przyjaciółki, znajomi…

– I sąsiedzi – podsumował Bieżan. – Nie ma co myśleć, póki nic nie wiemy, ruszamy do roboty. Na pierwszy ogień mieszkanie, bo później rodzina się dobierze. Mamy chyba klucze…?

Dokładnie tego mieszkania denatki jednak nie przejrzeli, ściśle biorąc, nie przejrzeli go wcale, ponieważ okazało się, że właśnie nie ma do niego kluczy. Przy ofierze ani jednego klucza nie znaleziono.

Zważywszy, iż torebka ofiary znajdowała się pod zwłokami i nie została splądrowana, Bieżan dysponował całą jej zawartością, która zresztą była dziwnie skąpa. Dowód osobisty, dziennikarska legitymacja służbowa, uprawniająca do wchodzenia prawie wszędzie, i wyciąg z konta bankowego sprzed trzech miesięcy. Ponadto w owej torebce znajdowały się liczne kosmetyki, portmonetka z sumą czterystu dwudziestu siedmiu złotych i sześćdziesięciu dwóch groszy, długopis, nowy, czysty notes, grzebień, napoczęte opakowanie proszków przeciwbólowych, papierosy, zapalniczka, chusteczki higieniczne i przepis na maseczkę kosmetyczną, wycięty z jakiegoś czasopisma. Nic więcej. Jak na damską torebkę, było to niewiele.

No i żadnych kluczy. Kurteczki nie miała, tylko lekką bluzkę, co też wydawało się dziwne o tej porze roku. Kieszenie spodni zawierały w sobie trzy złote w dwóch monetach i zmiętoszony rachunek ze sklepu, niestety, raczej dużego, na dwie kajzerki, puszkę pasztetu i jedno opakowanie pieprzu. Słabo czytelna data wskazywała, iż zakupu dokonano przed czterema dniami. Żadnych kluczy również nie było.

Upewniwszy się, że nie zachodzi tu żadna pomyłka, Bieżan zdenerwował się nieco i zawahał. Klucze mogła facetka zostawiać u sąsiadów albo u dozorczyni, mieć jakiś uraz na tle gubienia czy coś w tym rodzaju, równie dobrze mógł je ukraść zabójca. Ktoś mógł z nią mieszkać i dysponować kluczami chwilowo. W każdym razie brak kluczy był znamienny i nie należało go lekceważyć.

– Przyjechała tam samochodem – zauważył niepewnie Robert. – Mogły jej wylecieć z kieszeni…

– Z jakiej kieszeni? – zirytował się Bieżan. – Te w spodniach ciasne, jak to sobie wyobrażasz, jeden mały kluczyk miała do wszystkich zamków w drzwiach wejściowych?

– Z kurtki. Może miała kurtkę…

– I wysiadła bez? Jedwabna bluzka, jest październik, a nie pełnia lata!

– Rąbnął ją i wypchnął, jak siedziała…

Śledztwo powinno natychmiast ruszyć w dwóch kierunkach równocześnie, po mieszkaniu i po ludziach, sprawdzić lokal, a zarazem przesłuchać rodzinę, przyjaciół i znajomych. Żadnych zaniedbań! Sprowadzić policyjnego ślusarza!

W tym momencie Bieżan dostał wyniki sekcji.

Na tych wynikach bardzo mu zależało, ślusarza zatem na razie zostawił w spokoju.

Policyjny ślusarz był wnukiem przedwojennego włamywacza, czego specjalnie nie eksponowano, za grzechy dziadka nie odpowiadał, ale za to odziedziczył talenty. Mimo postępu, elektroniki i coraz wymyślniejszych zabezpieczeń, nad wszelkimi zamkami panował bezapelacyjnie, wiadomo było zatem, że przyjedzie w każdej chwili, pomęczy się kwadrans i otworzy dowolne drzwi, niczego nie zniszczywszy.

Sekcja wykazała, iż strzał padł od tyłu, lekkim skosem z prawa na lewo, dokładnie w serce, z broni niezidentyfikowanej, nabój kaliber czterdzieści pięć, czyli musiało to być zdrowe kopyto na grubego zwierza, typu luger. Łuski nie znaleziono, zatem dokładniej broni określić się nie da. Zabójstwo nastąpiło na godzinę do dwóch przed pierwszym badaniem zwłok, zatem mniej więcej pomiędzy szesnastą a siedemnastą trzydzieści. Ofiara jak padła, tak leżała, nikt jej nie przemieszczał.

Ponadto miała odrobinę zdewastowaną alkoholem wątrobę, ślad po bardzo starym złamaniu ręki, doskonale zresztą zrośniętej, i dawno zaleczone zapalenie przydatków, które zapewne sprawiło, że nigdy nie rodziła dzieci.

Prawie równocześnie biuro ewidencji ludności poinformowało, iż zamieszkała pod podanym adresem Barbara Borkowska, z domu Mięczak, wciąż posiada rodziców, Gustawa i Alinę Mięczaków, zamieszkałych i tak dalej, oraz brata, Włodzimierza

Mięczaka, zamieszkałego i tak dalej. Także rozwiedzionego męża, Stefana Borkowskiego, hodującego jej dwoje dzieci w wieku szkolnym, Agatę i Piotra, zamieszkałego i tak dalej.

Innych Barbar Borkowskich istnieje zatrzęsienie, ale nie mieszkają pod tym samym adresem, tylko całkiem gdzie indziej.

– Cholernie dużo naraz musimy zrobić – powiedział zmartwiony Bieżan, wpatrzony w całość leżących przed nim materiałów. – Nic mi się tu nie zgadza, to znaczy nie nic, tylko, powiedzmy, połowa. Nie będę twierdził, że większa, ale zasadnicza. Miała w końcu, do cholery, te dzieci czy nie?

– Mogły być adoptowane – podsunął równie zmartwiony Robert.

– I co, u diabła, zrobiła z kluczami? Człowiek wychodzi z domu i nie wyrzuca od razu kluczy do rynsztoka. Zabójca grzebał jej po kieszeniach? Po śmierci? Strzał z przystawienia odpada, odległość mogła wynosić dwa metry, nie mniej… no, półtora.

– Wizja lokalna…

– Bez przesady, ale to miejsce musimy obejrzeć. Czekaj. Trzeba będzie się podzielić…

Bieżan urwał, rozmyślał przez chwilę, Górski posłusznie czekał, wreszcie jego zwierzchnik rzekł:

– Miejsce zabójstwa musimy obejrzeć razem, chcę się odczepić od tej twojej znajomej wariatki, która tam mieszka, i sprawdzić, jak to wszystko razem w ogóle wygląda. Potem ruszymy w różnych kierunkach, weźmiesz rodziców, a ja męża, jak się uda, to i brata. Jeszcze dzisiaj wieczorem. Jutro od rana przejedziemy się po współpracownikach i przyjaciółkach, bo liczę na to, że o przyjaciółkach dowiemy się dzisiaj. Przed końcem pracy ściągniemy ekipę do tego jej mieszkania i przetrzepiemy wszystko.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: