– Prokuratura… – bąknął nieśmiało Robert.
– Rano dostaniemy od nich informację poufną, już uzgodniłem. W razie potrzeby pogada się osobiście. Odwalmy proste rzeczy, bo może się okazać, że jest to zemsta skazanego i dopiero wtedy zacznie się pożar burdelu.
Ustaliwszy plan działania, udali się na miejsce przestępstwa.
Martusia, pół dnia spędziwszy zarazem pracowicie i rozrywkowo, zamierzała odjechać nazajutrz rano, żeby wczesnym popołudniem znaleźć się w Krakowie.
Zastanawiałam się, czy wykorzystać poranek na łapanie kota, czy nie. Musiałabym w tym celu ustawić klatkę w odpowiednim położeniu, przedtem, rzecz jasna, sprawdzić, czy ta cholerna kotka idzie spać do kociego domku, czy też zamierza spędzić noc diabli wiedzą gdzie, niepotrzebne stresowanie dziesięciu niewinnych kotów, bez tej jednej, właściwej, budziło opór w mojej duszy. A zaniedbać pożądaną, to czysta rozpacz, kociła się trzy razy do roku i w dodatku była złą matką, zostawiała swój pomiot mnie na opiece i szła na ląfry, nie zakładałam u siebie kociego sierocińca, dzikie koty powinny żyć po swojemu, żarcie miały, ochronę przed zimnem również, niezbędne lekarstwa dostawały, bez wygłupów z tymi dziećmi!
– Ty chyba zwariowałaś – stwierdziła Martusia krytycznie, obserwując moje kontakty z Czarną Panterą, czy może z Czarnym Panterem, ponieważ był to kocur rozmiarów prosiaka, który rządził terenem, potężny i wspaniały. – On się ciebie w ogóle nie boi!
– A dlaczego ma się bać? – odparłam z irytacją. – Ma się ze mną zaprzyjaźnić, kretyn głupi. Już zabił małego kociaka, tylko łapą majtnął. Przegania towarzystwo i muszę pilnować, żeby miały co jeść. A co do mleka, sam jeden wypiłby udój od dwóch krów. Uparty, ale ja nie popuszczę.
Czarny Panter pił mleko, mimo wygłoszonej przeze mnie groźby: „Czekaj, cholero, a ja cię pogłaszczę”. Głaskałam go, on syczał wściekle i warczał wręcz po psiemu, ale na włos się nie odsunął. Proponowałam grzecznie, żeby się zastanowił, kto go karmi, drapnął mnie kiedyś w palec, miesiąc się goiło, niemniej jednak obydwoje zaparliśmy się przy swoim. Ja cię, draniu, jeszcze udomowię…!
– I tak codziennie z nim się kotłujesz?
– A skąd! On chodzi własnymi drogami, jak prawdziwy kot. U mnie bywa, jak w restauracji, nocuje gdzie indziej. Chrupki dostaje, kocim gulaszem go karmić nie będę, zeżarłby trzy puszki na jeden posiłek. Najwięcej leci na mleko i na bazie mleka załatwimy zawieszenie broni. Jeszcze rok, jeszcze dwa…
– Wolę psy – powiedziała Martusia stanowczo. – Ty masz więcej fiołów niż mi się zdawało. Słuchaj, czy o tej nieboszczce pod wierzbą już coś wiadomo?
– Nie mam pojęcia – odparłam, odrywając się od kota. – Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do weterynarza, żeby na jutro był przygotowany…
Zabrzęczał gong, dałam zatem spokój rozważaniom i poszłam otworzyć.
Dwóch nowych, nie znanej mi rangi, po cywilnemu, obaj sympatyczni. Nagle uświadomiłam sobie, że młodszego znam, zaraz, jak mu wtedy było, kapral Górski…!
– O, jak miło pana zobaczyć! – wykrzyknęłam z uciechą, z miejsca przypomniawszy sobie wszystkie nasze perypetie sprzed kilku lat. – Awansował pan na nowo? I jak teraz…?
Były kapral Górski odrobinę się zaróżowił, z czego bystro wywnioskowałam, że minionych komplikacji etyczno-uczuciowo-zawodowych nie należy chwilowo eksponować. Ugryzłam się w język i z lekkim wysiłkiem przestawiłam na opanowanie i powściągliwość.
Przedstawili się obaj oficjalnie. Kapral Górski okazał się obecnie komisarzem, wedle mojej prywatnej nomenklatury porucznikiem, znaczy poszedł o stopień wyżej od tego czegoś, z czego go zdegradowali. Widocznie udało mu się zrealizować ówczesne zamiary.
– Nie chcemy pani zbytnio przeszkadzać – rzekł ten drugi, starszy, podinspektor
Bieżan, szybko obliczyłam sobie, że dawniej major – ale prowadzimy tę sprawę i musimy popatrzeć na miejsce wydarzenia. Z różnych stron.
– Może najlepiej z tej, od której ja patrzyłam? – podsunęła Martusia zachęcająco, zanim zdążyłam się odezwać.
– Możemy i z tej, bardzo chętnie. Także z innych.
– Chce pan kluczyki od śmietnika? – spytałam z rezygnacją. – Już wiem, gdzie leżą.
– Za chwilę. Najpierw popatrzymy od zewnątrz. Panie wiedzą, jak to było.
Panie wiedziały mnóstwo. Martusia odpracowała całą scenę swojego przyjazdu, zrobiłam jej przy tej okazji kilka podobizn. Panowie, podinspektor Bieżan i komisarz
Górski, ustawiali się w rozmaitych miejscach i wpatrywali się to w mój śmietnik, to w ziemię, pilnie porównując teren ze swoimi zdjęciami, których mieli piękny komplet.
Porozumiewali się ze sobą półsłówkami, ale żadna z nas nie była głucha ani całkowicie niedorozwinięta, udało nam się zatem wywnioskować, że ofiara, wysiadłszy ze wskazanego przez psa samochodu, szła ku mojej furtce. Samochód znajdował się za nią i z niego padł strzał. Trafiło ją w plecy, obróciło troszeczkę, upadła na tę małą górkę mojej ziemi, pożal się Boże, ogrodniczej i zjechała z niej łagodnie pod zwisające obficie gałęzie wierzby.
Jeśli strzelał kierowca, łatwo było wydedukować, że samochód stał przodem do niej i do mojego domu, kierowca siedzi bowiem na ogół po lewej stronie. Wystarczyło otworzyć drzwiczki albo opuścić szybę…
– Szczególnie, jeśli był leworęczny – zauważyła Martusia. – Bo inaczej musiałby się chyba tak jakoś wygiąć, nie?
– Mógł się tylko wychylić i trzymać kopyto dwiema rękami – odparłam niepewnie, usiłując wyobrazić sobie scenę. – Możemy spróbować, chcesz?
– Masz spluwę? Mówiłaś, że nie masz!
– Będę trzymać cokolwiek. Kawał drewna. Tylko trzeba by przedtem wyjechać z garażu, bo tam cholernie ciasno.
– Na kawał drewna mogę się zgodzić. Obie kolejno spróbujemy!
Panowie śledczy też nie byli głusi i nasze dedukcje do nich dotarły. Nie zaprzeczali niczemu, obejrzeli jeszcze śmietnik od strony ogrodu, na wnętrzu urządzenia im nie zależało, wrócili do domu i spytali mnie o ruch na drodze.
Wyjaśniłam grzecznie, że przedstawia się on bardzo rozmaicie. Ulica in spe jest przelotowa, można na nią wjechać z dwóch stron, z tym że z jednej jest dość wygodnie, chociaż wąsko, a z drugiej rozwala się opony, miski olejowe i czasem nawet resory. Ale ludzie jeżdżą, aczkolwiek ostatnio pojawił się tam jakiś dodatkowy wykop w poprzek.
Jeżdżą także dźwigi, wywrotki, betoniarki, koparki podsiębierne i różne inne tym podobne pojazdy, kiedy budowa naprzeciwko idzie. W tej chwili właśnie stoi, nic budowlanego zatem nie jeździ, tylko osobowe. Rano nieco gęściej, bo ludzie udają się do pracy, później zaś, po południu i wieczorem, wracają rozmaicie i w zasadzie panuje spokój.
Chyba że u mnie jest akurat zbiegowisko służbowe i gęsty ruch szaleje przed moim domem.
– A ludzie? Mam na myśli, przechodnie. Ludzie na piechotę.
– Chodzą, owszem, dlaczego nie. Rzadko. To nie jest miejsce cudownie pięknej promenady. I pora niewłaściwa, do sklepu idą wcześniej, z psami wychodzą później. Tak mi się przynajmniej wydaje.
– Za mało siedzisz w oknie i wyglądasz – zganiła mnie Martusia.
– Możliwe. Bardzo przepraszam.
– Ale jednak ludzie chodzą – podjął swoje podinspektor – i dziwi mnie, że nikt tej denatki nie zauważył wcześniej. Leżała, tu przecież co najmniej godzinę.
– Odzież – mruknęłam.
– Co odzież?
– Ubrana była odpowiednio. Pasowała kolorystycznie do terenu.
– Miała na sobie czarne spodnie i bluzkę w szerokie pasy – wtrąciła żywo Martusia.
– Cała była zgniłozielono-czarna.
– Zgadza się. – przyświadczyłam. – Można było nie zwrócić na nią uwagi.
Martusia ma filmowe oko, więc zwróciła.
Pozastanawiali się chwilę nad tym i dali spokój tematowi, przyznając zapewne słuszność naszym poglądom. Komisarz Górski skierował pytające spojrzenie na swojego zwierzchnika, podinspektor Bieżan delikatnie kiwnął głową.
– No więc pani odpada – rzekł do mnie Górski z wyraźną ulgą. – Pani natomiast, bardzo mi przykro, jeszcze nie.
To było do Martusi, która bardziej się zdumiała niż przestraszyła.
– Dlaczego ja nie? Bo co? Dlaczego miałam kropnąć obcą babę i w dodatku pod śmietnikiem Joanny? I jakim sposobem, rozdwoiłam się czy co?
– Powiedziałem: jeszcze. Obie panie doskonale się orientują, że musimy sprawdzić, gdzie pani była wcześniej…
– W telewizji! Na Woronicza!
– Mam nadzieję, że ktoś tam panią widział?
– Wszyscy! Kłóciłam się!
– Zatem sprawdzić będzie łatwo…
– Wcale nie wiem – przerwałam złowieszczo. – Telewizja jest to instytucja nieobliczalna. Mogą powiedzieć, że jej w życiu na oczy nie widzieli i w ogóle jej nie znają.
– No, jeśli Boguś powie, że mnie nie zna, wydrapanie oczków ma jak w banku…!
– Musisz mu drapać oczków? Nie może być oczek?
– Oczków i oczek, i noseczka, i uszków naderwać…!
– Dla uproszczenia sprawy niech pani może powie, z kim pani tam rozmawiała – poprosił Bieżan.
Rozwścieczona samą myślą o podłej dywersji telewizyjnej, Martusia sypnęła nazwiskami i nawet numerami pomieszczeń. Słuchałam tego bez wielkich emocji, bo wiedziałam przecież, po co tam była, co załatwiała i z kim. Że się kłóciła, to pewne, trudno było jej nie zauważyć, a jeśli gliny zaczną pytać dyplomatycznie, nie wyjawiając przyczyny…
– Ale niech panowie nie mówią im tak od razu, o co jest podejrzana – ostrzegłam.
– Parę osób mogło się tam zdenerwować i zaprzeczać teraz jej na złość. To nie jest grono anielskie.
– A my, proszę pani, tacy znów bardzo gadatliwi nie jesteśmy – przypomniał mi łagodnie komisarz Górski.
Poszli wreszcie. Przystąpiłyśmy do śledztwa osobistego, bo wcale nie byłam pewna, czy podejrzenia tak całkowicie ze mnie spadły. Jeszcze raz poszłam oglądać śmietnik od zewnątrz i spłoszyłam cztery koty, siedzące na wierzbie…
Nazajutrz o poranku Edzio z Robertem, czyli podinspektor Bieżan z komisarzem