Górskim, dysponowali już wiedzą olbrzymią, tyle że wszystkie uzyskane informacje uparcie wydawały im się jakby nieco sprzeczne ze sobą nawzajem. Ciągle się coś nie zgadzało.
Brat ofiary, Włodzimierz Mięczak, w najmniejszym stopniu nie pasował do swojego nazwiska. Był energiczny, stanowczy, bystry, poglądy miał ugruntowane i trzymał się własnego zdania. Komunikat o tragicznym zejściu siostry przyjął ze śmiertelnym zdumieniem i niedowierzaniem.
– Pan jest pewien, że to ona? – spytał podejrzliwie. – Nie zachodzi tu jakaś pomyłka?
Bieżan pożałował, że nie wziął ze sobą zdjęcia ofiary, ale i tak w planach mieli identyfikację zwłok, więc nie była to strata nieodwracalna. Umówili się na tę identyfikację od razu, na następny dzień rano.
Ponadto brat oświadczył, że o wrogach siostry nic konkretnego nie wie, pracowali obydwoje intensywnie w zupełnie różnych dziedzinach, widywali się rzadko, tak ze trzy razy do roku, przeważnie u rodziców, jakiś czas temu siostra miała kłopoty, wyleciała z prokuratury, ściśle biorąc, zrezygnowała sama, ale pod przymusem, bo atmosfera wokół niej zrobiła się jakaś nieprzyjemna. Na czym polegała nieprzyjemność, nie pamięta, nie wnikał, jego zdaniem żadnego prokuratora nic przyjemnego nie może otaczać. Podał nazwisko przyjaciółki, którą znał od dawna, bo była to przyjaźń jeszcze ze szkolnej ławy.
Rozwiedziony mąż, Stefan Borkowski, okazał się rozmowniejszy, chociaż widać było, że stara się wypowiadać powściągliwie. Stwierdził, że jakiś czas temu, przed trzema albo czterema laty, w jego byłą żonę jakieś złe wstąpiło i zaczęła się zachowywać skandalicznie. Różne awantury urządzała publicznie po pijanemu, nachodziła obcych ludzi, nękała ich przez telefon, stała się zgoła kompromitująca i on tego nie wytrzymał.
W dodatku łgała, wypierała się, nie sposób było się z nią dogadać, raz ją policja zgarnęła z ulicy do żłobka, uciekła im, dobiegły go słuchy, że coś gdzieś ukradła, nie wytrzymał tego i wniósł sprawę o rozwód. Jest człowiekiem przyzwoitym, pracującym, na odpowiedzialnym stanowisku i na takie rzeczy nie może sobie pozwalać.
– A w domu? – spytał Bieżan.
– W domu jej prawie nie było, a jeśli była, siedziała z nosem w papierach, wcześniej w aktach prokuratora, później w jakichś tekstach, artykułach, korespondencji… Dzieci były zmuszane do samoobsługi, jako matka chyba nie zdała egzaminu…
– Bywała pijana także i w domu?
– Nie. W domu nie. Korespondowało to ściśle z kłamstwami, że wszystko nieprawda, ona nic nagannego nie robi. Głupio mi było strasznie, czułem się permanentnie oszukiwany…
Nazwisko przyjaciółki potwierdził, ale przyjaciółki w domu nie było i Bieżan nie zdążył jej dopaść, przed nocą. Za to Robert Górski przyniósł wieści odmiennej natury, pochodzące od rodziców, ściślej biorąc, od ojca, bo matce nie uwierzył. Jego zdaniem, każda matka miała prawo wybielać córkę.
Mimo szoku i rozpaczy, ojciec wypowiedział się rozsądnie i stanowczo.
– Rozmawiałem z córką. Niewiele powiedziała, bo przywykła swoje sprawy załatwiać sama, ale jednak poskarżyła się. Jakieś plotki o niej krążą, ktoś się specjalnie stara, żeby ją obgadać, obmówić… Nie miała czasu ani chęci badać tego wnikliwie, zajęta była, dużo pracowała, trochę to traktowała lekceważąco i z humorem, bo też istotnie były to rzeczy bez sensu. Absurdalne. Nie wyobrażam sobie mojej córki, ordynarnie wymyślającej komuś na ulicy. Jestem prawnikiem, cywilistą, wielokrotnie radziła się mnie w sprawach służbowych, rzecz jasna, w ramach obowiązkowej dyskrecji. Później też zajmowała się kwestiami prawnymi, w różnych redakcjach, też konsultowała ze mną rozmaite problemy. Nie wiem, nie rozumiem, dopuszczam możliwość, że mścił się na niej w ten sposób ktoś kiedyś skazany…
Czystym przypadkiem w chwili jego rozmowy i ojcem odezwał się telefon. Jakaś osoba z jakiejś redakcji poszukiwała Barbary Borkowskiej, znała ją doskonale, znała telefon rodziców, pytała, czy jej tam przypadkiem nie ma, bo ma pilną sprawę, a komórka nie odpowiada. Robert skorzystał z okazji i w godzinę później porozmawiał także z osobą.
– No i całkiem nic z tego nie rozumiem – powiedział z irytacją do Bieżana, kiedy o poranku omawiali wyniki dotychczasowego dochodzenia. – Pracująca kobieta, świetny prawnik, obowiązkowa, inteligentna, punktualna, sympatyczna, życzliwa ludziom, a równocześnie pijaczka, awanturnica, nieodpowiedzialna, puszczalska, teraz to się elegancko nazywa nimfomanka, szlajająca się po knajpach, zatruwająca ludziom życie. Czy tam, pod tym śmietnikiem Chmielewskiej, nie leżały przypadkiem dwie osoby?
A myśmy jedną przeoczyli?
– Mam dokładnie to samo wrażenie – zapewnił go Bieżan. – Ciekawa postać.
Dzięki czemu motywu zbrodni możemy szukać w czterech stronach świata. Zaczynam rozumieć za to drugą żonę tego męża.
– Bo co?
– Bo w pierwszej chwili zdziwiłem się, tak jakoś odruchowo i podświadomie, że wziął sobie obladro. Cicha myszka, taka bezbarwna, małomówna, jakby jej wcale nie było. Nawet ładna, ale ciężko się w niej urody dopatrzeć, bo nie eksponuje.
Nieefektowna. Wpatrzona w niego jak w obraz święty, widać, że nie ma świata, poza nim. I do dzieci też jakaś taka, niby dobra, ale niemrawa. Teraz wiem, to miał być kontrast. Cisza po huraganie.
– No dobrze, ale ten huragan też, można powiedzieć, niezdyscyplinowany. To wieje, to przy robocie siedzi i poważnie ją traktuje. Tę robotę. Wedle tej facetki, sekretarz redakcji tygodnika „Prawo i Życie”, w życiu takiego dziennikarza nie miała, wprost perła, fachowość, rzetelność i tak dalej. I świetnie pisze. Znaczy, pisała, ale ona, ta, jak jej tam, Anna Parlicka, czasu przeszłego nie przyjęła do wiadomości i mówiła w teraźniejszym.
Kieliszka wódki w jej ustach nie widziała!
Bieżan przez chwilę intensywnie myślał.
– Otóż to! – rzekł w zadumie. – Mamy tu wstępne zeznania, zaraz, niech policzę, siedmiu osób, z których ani jedna nie była naocznym świadkiem ekscesów denatki.
Wszyscy albo operują plotkami, albo osobiście stwierdzają solidność. Możliwe, że ten ojciec ma rację, ktoś jej robił koło pióra.
– A ona się nie ugięła, więc ją kropnął? – ożywił się Robert.
– Niewykluczone. Ale teraz pytanie, dlaczego ją kropnął. Czego się spodziewał po tej akcji plotkarskiej i co mu nie wyszło?
– Zaraz, a brat…? Że to nie ona…?
– Więcej żywił dla siostry uczuć niż okazywał i teraz nie chce uwierzyć. To lekarz, chirurg, już miałem telefon, prosił, nie on, recepcjonistka czy pielęgniarka w szpitalu, żeby przełożyć na jutro, bo ma z wypadków cztery operacje pod rząd i dwie zaplanowane. Błaga, żeby nie rodzice, tylko on, boi się o matkę.
– Może być chyba jutro, nie? Zwłoki nie uciekną?
– Nawet wolę jutro. Zdążą jej zrobić kosmetykę. Czekaj, zastanawiam się, kogo łapać… Przyjaciółkę!
Przyjaciółka została złapana w miejscu pracy, oprowadzała właśnie po Starym
Mieście wycieczkę cudzoziemców, bo ukończywszy historię, zatrudniała się teraz jako przewodnik po zabytkach. Zastępstwa przewidzianego nie miała, dziko zdenerwowana, umówiła się, że skróci peregrynacje historyczne i pozbędzie się wycieczki, po czym, po godzinie z drobnymi groszami, wyrwała się z tłumu i wsiadła do samochodu Bieżana.
Czekali na nią obaj z Górskim na Podwalu pod Kilińskim.
– Baśka…? – spytała w przerażeniu. – Ależ to niemożliwe! Ja nie chcę! Ja się nie zgadzam!!!
Zważywszy, iż z miejsca dostała jakiegoś okropnego szoku, została odwieziona do pogotowia, gdzie zabroniono rozmawiać z nią co najmniej przez najbliższe cztery godziny. Śledztwo ruszało Bieżanowi jak po grudzie. Wymyślił następną redakcję, „Poradnik prawny”, licząc na to, że współpracownicy żadnych szoków nie doznają, najwyżej się zdenerwują, ale to było do opanowania.
Dowiedział się tam tego samego, co od Anny Parlickiej. Że Barbara Borkowska to znakomity fachowiec w dziedzinie prawa, jednostka odpowiedzialna, punktualna, solidna, żadnych spóźnień z jej strony, żadnej nawalanki, owszem, jakieś plotki krążyły na temat jej alkoholizmu, ale w pracy to nie przeszkadzało, więc kogo obchodzi, czy ona się upija, czy nie. W pijanym widzie żadnego artykułu nie napisała, a jeśli nawet, miał on sens i nikt upojenia nie zauważył. Jeśli wszyscy alkoholicy mieliby tak pisać, proszę uprzejmie, chętnie zatrudnią alkoholików. Nie podrywała nikogo, nie sypiała z kolegami po fachu, nie wymyślała nikomu rynsztokowymi słowami, aczkolwiek, ogólnie biorąc, leksykon miała niezły. Każdemu dziennikarzowi znajomość języka ojczystego jest nader przydatna.
– Może jestem głupi, ale nadal widzę w tym dziki melanż – rzekł Robert Górski z rozpaczliwą determinacją. – I może jestem jeszcze głupszy niż jestem, ale bez rozplatania tej gmatwaniny charakterologicznej nie widzę szansy na znalezienie motywu.
– Wcale nie jesteś taki głupi, jak ci się wydaje – pocieszył go Bieżan w lekkim roztargnieniu. – Mam bardzo podobne poglądy. Człowiek żyje w domu, pokaż mi twoje mieszkanie, a powiem ci, kim jesteś. Wejdziemy w tę kołomyję od podstaw, ta przyjaciółka, jak jej tam, Agata Młyniak, może poczekać. Bardziej przyjdzie do siebie.
Bierzemy ludzi i jedziemy do niej.
I tak uczynili.
Po tygodniu nieobecności wróciłam do domu. Musiałam odpocząć, musiałam na nowo nabrać wigoru i przystosować się do życia. Już trzeciego dnia urlopu zregenerowałam się i pozostałe cztery poświęciłam nabieraniu zapasu sił. Po czym przyjechałam dość późnym popołudniem, o zachodzie słońca, kiedy ledwo zaczynało się ściemniać.
Zupełnie zwyczajnie wywlokłam torbę z samochodu, wjechałam na trzecie piętro i wetknęłam klucz do zamka. Tego dolnego, pod klamką, bo zawsze w ten sposób otwierałam mieszkanie, zamknięte na dłużej.
Klucz nie chciał się przekręcić.
Zdziwiło mnie to, ale jakoś tak byle jak, wyjeżdżałam w stresie i mogłam coś przeoczyć. Wetknęłam górny, od zasuwy, też się nie chciał przekręcić. Nic nie myśląc i nic nie rozumiejąc, jeszcze bez niepokoju, przycisnęłam klamkę. Drzwi okazały się otwarte, a za nimi ujrzałam jakichś obcych facetów.