ROZDZIAŁ 9. Kłopotów przybywa
Wreszcie mężczyzna o wąskiej, przypominającej przecinek twarzy odezwał się. Jego głos był zimny i pobrzmiewał pogróżką.
– Dobrze, chłopcze, niech będzie jak chcesz. Wrócę tu!
Wsiadł szybko do samochodu, uruchomił silnik i odjechał z szaleńczą prędkością.
Jupe odprężył się i wydął policzki w długim westchnieniu ulgi.
– Jasny gwint! Co to było? – wykrzyknął Bob.
– Po tysiąc dolarów za tak wspaniałe klatki? – żartował Pete. – Założę się, że facet miał rację. Twój wujek nie dał więcej jak pięć dolarów za wszystko, łącznie z tym, cośmy wyładowywali.
Jupe skinął głową. Oklapł zupełnie.
– Wiem. Wujek Tytus rzadko płaci więcej niż pięć dolarów za cokolwiek.
– Więc dlaczego zażądałeś tak dużo? – zapytał Bob. – Ten klient wyglądał na twardą sztukę i nie odjeżdżał stąd specjalnie szczęśliwy.
– Ja wiem. Ja… – zaczął Jupe – ja po prostu czułem, że tu coś nie gra. Nie potrafię powiedzieć co. On za bardzo chciał mieć te pręty. Podbiłem cenę. żeby zobaczyć, ile są dla niego warte.
– No toś się dowiedział – powiedział Pete. – Dwadzieścia dolarów. Mogę się założyć, że twój wujek pęknie ze złości, jak się dowie, że odrzuciłeś taką ofertę.
Jupiter spojrzał ku bramie i westchnął.
– Wkrótce się okaże, właśnie jedzie.
Duża ciężarówka wjeżdżała w bramę składu. Hans zatrzymał ją i wuj Tytus wysiadł z szoferki. Platforma ciężarówki była pusta.
– Co się stało, wujku?
Tytus szarpał swego sumiastego wąsa.
– Widać ostatnio rośnie popyt na pręty żelazne. Przyjechaliśmy za późno. Już wszystko poszło.
Jupe odchrząknął.
– Ciocia Matylda właśnie sprzedała to, co wczoraj przywiozłeś. A przed chwilą był tu klient i też szukał prętów.
– Doprawdy? – zdziwił się Tytus. Wyciągnął fajkę i zapalił ją. – No, trudno. Któregoś dnia znowu kupię pręty żelazne.
Jupe przestępował niespokojnie z nogi na nogę.
– Ten klient chciał kupić te pręty, co zostały, te na klatki. Gotów był je kupić tak jak są, klatki czy nie klatki.
Wujek Tytus popatrzył na niego.
– Chciał kupić pręty bez klatek? Ile dawał?
Jupe przełknął ślinę.
– Dwadzieścia dolarów.
– Dwadzieścia dolarów? – Tytus zamyślił się. – Co mu powiedziałeś?
– Że to za mało. Powiedziałem, że nie sprzedajemy samych prętów, bo potrzebujemy ich, żeby wyreperować klatki i sprzedać je do cyrku.
Tytus Jones zakołysał się na piętach w przód i w tył, wydmuchując kłęby dymu.
– Ile zażądałeś od niego za te klatki?
Jupe wziął głęboki oddech.
– Tysiąc dolarów – powiedział i czekał na wybuch. Ale Tytus wypuścił tylko następny kłąb dymu.
– Tysiąc dolarów za sztukę – dodał z wolna Jupiter. – Cztery tysiące za całość.
Wujek Tytus wyjął fajkę z ust. Jupe przygotował się na lawinę słów, która zwali się na jego głowę. Ale w tym momencie do składu wjechał samochód.
– To on – powiedział Jupe.
Samochód zahamował przy nich gwałtownie i wysiadł z niego mężczyzna o twarzy jak przecinek.
– Pan jest właścicielem? – zapytał.
– Tak jest – odparł pan Jones.
– Nazywam się Olsen – dźgnął palcem w stronę Jupitera. – Świetnego pomocnika zostawia pan tutaj pod swoją nieobecność. Chciałem kupić trochę pańskiego złomu, a on chciał ze mnie skórę zedrzeć,
– Naprawdę? – zapytał pan Jones obojętnie. – Przykro mi to słyszeć.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i wydobył swój portfel. Wyłuskał z niego banknot dwudziestodolarowy.
– Oferowałem mu dwadzieścia dolarów za te pręty – powiedział wskazując klatki – ale odesłał mnie z kwitkiem.
Tytus Jones odwrócił głowę we wskazanym kierunku.
– Tam nie ma prętów, proszę pana. Tylko stare klatki dla zwierząt.
– Wiem – powiedział Olsen niecierpliwie. – Ale ja nie potrzebuję klatek, tylko pręty. Proszę – wyciągnął banknot w stronę Tytusa. – Dwadzieścia. Zgoda?
Tytus zapalił zgasłą fajkę i pykał zawzięcie, żeby ją rozżarzyć. Jupiter czekał. Olsen kręcił się niespokojnie.
– Przykro mi, proszę pana – powiedział w końcu Tytus – ale mój bratanek mówił prawdę. Pręty, których pan potrzebuje, są na klatki dla zwierząt. Zamierzam je sprzedać cyrkowi, kiedy je odpowiednio wyporządzę.
Jupe wytrzeszczył oczy. Bob i Pete rozdziawili usta. Pan Olsen popatrzył na Tytusa wilkiem.
– Dobrze, niech będą klatki dla zwierząt. Czy pan wie, ile on chciał za nie? Cztery tysiące dolarów! Po tysiąc za sztukę!
– Ano – odparł Tytus – chłopak jest młody i ceny mu się mylą.
– Tak myślałem – uśmiechnął się klient z zadowoleniem.
– Cena jest sześć tysięcy dolarów – powiedział Tytus Jones. – To będzie po tysiąc pięćset za sztukę.
Przybysz znieruchomiał. Tytus włożył fajkę do ust, pyknął i zakołysał się na piętach. Jupe wstrzymał oddech, czekając na gwałtowną reakcję Olsena.
W tym momencie ukazał się Hans.
– Ma pan coś dla mnie do roboty, szefie? – zapytał. – Jest dość czasu, żeby coś oczyścić,
Pan Olsen spojrzał swymi zimnymi oczami na potężną postać pracownika i opuścił powieki.
– Może pan zapomnieć – mruknął. – Zwykłem lepiej wydawać pieniądze.
Jupiter stał spoglądając za odjeżdżającym samochodem. Miał wielką ochotę uściskać wujka Tytusa.
Kilka minut później Trzej Detektywi czołgali się wzdłuż rury prowadzącej do Kwatery Głównej. Gdy tylko znaleźli się w środku, Jupe rzucił się do Wszystkowidzącego. Był to peryskop, przez który mogli obserwować teren przed stertami złomu okalającymi przyczepę.
– Wszystko w porządku – zakomunikował. – Pan Olsen nie wrócił.
– O rany! – wykrzyknął Bob. – Myślałem, że padnę, gdy twój wujek podbił jeszcze cenę.
– Sześć tysięcy dolarów! – zawtórował mu Pete. – A ja myślałem, że postradałeś rozum!
Jupiter pokiwał głową.
– Nie dziwię ci się, Drugi. Ale uczucia, które wujek Tytus żywi dla cyrku, są daleko silniejsze od chęci zrobienia korzystnego interesu.
– Co mnie zastanawia, to dlaczego wszyscy nagle chcą kupić żelazne pręty – powiedział Pete.
– Powinieneś się spytać twojej cioci, kto kupił tę całą stertę – zwrócił się Bob do Jupe'a.
Nim Jupe zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon,
– Jupiter Jones, słucham.
Do słuchawki telefonu podłączony był głośnik, tak więc wszyscy trzej mogli słyszeć rozmówcę.
– Cześć, Jupe. Mówi Mike Hall. Czy moglibyście przyjechać tu dziś wieczór?
– Nie wiem, czy uda nam się wyrwać – odpowiedział Jupe. – Ale dlaczego? Coś zaszło nowego?
– Nic specjalnego. Myślałem tylko, że może chcecie zobaczyć goryla. Właśnie przyjechał,
– Świetnie. Bardzo duży?
Mike roześmiał się.
– Dostatecznie. Oczywiście naszym głównym problemem pozostaje George. Czy pamiętasz, że mówiłem wam, że on się robi nerwowy po zmroku?
– Nie zapomnieliśmy, Mike. Rozmawialiśmy o tym, że warto by się dowiedzieć, co tam się dzieje po zapadnięciu zmierzchu.
– No to mielibyście szansę – powiedział Mike zachęcająco.
– Dobrze. Postaramy się, żeby nas puszczono z domu, i musimy załatwić sobie środek lokomocji.
– Świetnie! Mogę czekać na was przy bramie. Przyjedziecie znowu ciężarówką?
– Nie sądzę – odparł Jupe. – Tym razem wybierzemy się rollsem.
Mike'a zatkało na moment.
– Macie rolls-royce'a? – zapytał i zaczął się śmiać.
– Spytaj, co go tak śmieszy – powiedział Bob.
– Słyszałem! – zawołał Mike. – Śmieję się, bo Jay Eastland zgrywa ważniaka, jak wiecie, i właśnie taką limuzyną jeździ, żeby zaimponować ludziom.
Jupe spojrzał na zegarek.
– Będziemy tam koło dziewiątej, Mike. Zjemy obiad i muszę się skontaktować z Worthingtonem.
– Worthington? Kto to?
– Nasz szofer.
W słuchawce znowu rozbrzmiał śmiech.
– Ale numer! – wykrztusił wreszcie Mike. – No dobra, do zobaczenia.
Jupiter odłożył słuchawkę.
– Chyba powinienem był wyjaśnić Mike'owi, że rolls nie należy naprawdę do nas, ani też Worthington.
– Nic się nie stało – powiedział Bob. – W końcu rozbawiliśmy go. Przy kłopotach w parku-dżungli śmiech mu dobrze zrobi.
Punktualnie o dziewiątej wieczorem lśniący staroświecki rolls-royce podjechał pod główną bramę parku-dżungli. Jupe wyjrzał przez okno.
– Mike miał nam wyjść tu na spotkanie.
Lampa nad bramą zataczała jasny krąg. Poza tym park tonął w ciemnościach. Liście palm szeleściły w wieczornym wietrze. Z oddali dobiegały dziwne, skrzekliwe odgłosy.
Pete wyskoczył z auta i otworzył bramę. Poczekał, aż rolls się przetoczy, zamknął ją i wsiadł z powrotem.
– Cieszę się, że Worthington zawiezie nas do środka. Dość straszno tu po ciemku.
Pilotowany przez Pete'a, obdarzonego niezawodnym zmysłem orientacji, Worthington płynnie przejeżdżał przez liczne rozwidlenia dróg. Właśnie zamierzał skręcić na drogę prowadzącą do domu, gdy Pete dotknął jego ramienia.
– Proszę się na chwilę zatrzymać.
Jupiter uniósł brwi ze zdziwieniem.
– Co jest, Pete?
– Zdawało mi się, że słyszę jakieś hałasy.
Siedzieli czekając i nasłuchując. Istotnie, z zarośli dobiegały jakieś odgłosy. W oddali pobrzmiewał zawodzący dźwięk syreny.
– Patrzcie, reflektory! – wskazał Bob.
Niebieskawe łuki światła ślizgały się po niebie, a w lesie przed nimi rozlegały się trzaski. Dobiegł ich ciężki, spazmatyczny oddech. Spomiędzy drzew wyłoniła się jakaś postać i przemknęła przez drogę, dobrze oświetlona reflektorami rollsa.
– Hank Morton! – wykrzyknął Bob,
– I to dobrze wystraszony – powiedział Pete. – Pędził jak wariat. Ciekawe, co tym razem zmalował.
Morton wpadł w gęstwinę po drugiej stronie drogi. Powoli trzaski pod jego stopami ucichły.
Przed samochodem pojawiły się tańczące światła latarek. Słychać było nawoływania,