ROZDZIAŁ 13. Na tropie

– Chodźcie, chcę to usłyszeć – Jupiter wskazał kępę drzew eukaliptusowych, rosnących tuż przy ogrodzeniu. Obwisłe do ziemi gałęzie mogły dać im idealną kryjówkę. Przedostali się tam, czołgając się na brzuchach. Otoczyła ich ciemność i oleisty zapach liści eukaliptusa. Wypatrzyli Olsena w odległości zaledwie kilku metrów. Jego walkie-talkie wydawało metaliczne trzeszczenie. Pochylił się i usłyszeli wyraźnie jak powiedział:

– Chodź tu.

Walkie-talkie szczęknęło i dobiegła ich odpowiedź:

– Okay!

Ciemna postać zbliżała się, idąc z głębi olbrzymiego placu, zawalonego stertami złomu. Nadchodzący również trzymał w ręce walkie-talkie z wysuniętą anteną.

– Trafiłeś na coś, Dobbsie? – zapytał Przecinek.

Drugi mężczyzna potrząsnął głową. Szedł wolno, wpatrując się uważnie w leżące na drodze kawałki metalu.

– Absolutnie nic – powiedział, a jego głos rozległ siew walkie-talkie Olsena.

– Szukaj dalej – powiedział Olsen. – Może być zagrzebane.

Pochylił się i odrzucił stary błotnik, który upadł z głuchym brzękiem. Za nim poleciała krata chłodnicy i zderzak. Olsen rozejrzał się i potrząsnął głową.

Drugi mężczyzna również podniósł i odrzucił napotkane kawały złomu. Wreszcie zrównali się z sobą i wcisnęli anteny nadajników.

– To jest szukanie igły w stogu siana – powiedział ze znużeniem przybyły.

– Wiem – odparł Przecinek – ale nie możemy ryzykować, by nam się to teraz wymknęło. Za duża stawka, żeby po prostu machnąć na wszystko ręką.

– A co z tym drugim miejscem?

– Skład złomu Jonesa? Prawdopodobnie czysty, ale będziemy go mieli na oku. Ten gruby dzieciak może coś wiedzieć. Weźmiemy się za niego później.

Chłopcy wymienili spojrzenia. Znali tylko jednego grubego dzieciaka związanego ze składem złomu. Jupe przełknął ślinę. Nie lubił, żeby go nazywano grubym, a pogróżka w ostatnich słowach Olsena, była mu szczególnie niemiła.

Towarzysz Olsena zaśmiał się. Miał bladą, kwadratową twarz, małe jak paciorki oczy i płaski, jakby rozmiażdżony nos.

– A co z tymi dwoma, które Hall właśnie dostał? Warto by się nimi zająć.

Olsen potrząsnął głową przecząco. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kartkę.

– Jeszcze nie. To zbyt ryzykowne. Ptaszki mogłyby odfrunąć. – Stuknął palcem w kartkę. – To jest informacja z Dory salonu: DOK KIT STUK PAK EKS KRÓL. Sześć K. To może być kod depeszy, może też mówić o sześciuset K. To jest około pół miliona gotówki, Dobbsie. Całkiem nieźle. Kupa kitu.

Paciorkowate Oczko wzruszył ramionami.

– Pewnie, i wszystko możemy zaprzepaścić czekaniem. Dlaczego nie zgarniemy go po prostu?

Przecinek schował kartkę do kieszeni.

– Poczekamy – powiedział stanowczo. – Pierwszy ruch musi zrobić on. Ktoś był dzisiaj nieostrożny. Jeśli znajdziemy kit pierwsi, mamy ich obu w garści.

– Dobra. Ty jesteś szefem.

– Zgadza się. Teraz idę się dowiedzieć, czy Eastland maczał w tym palce. Rozrabia, bo potrzebuje pieniędzy. Mógł wypuścić goryla. Nie zapominaj, że Hall wisi u niego na pięćdziesiąt patyków, gdyby coś się stało.

Drugi wyszczerzył się w uśmiechu i stuknął pięścią o pięść.

– Chciałbym dać łupnia Eastlandowi. Wyrzucił mnie z planu filmowego.

Przecinek roześmiał się.

– Mnie on nie zawadza. Dobra, Dobbsie, jutro o tej samej porze. – Machnął niedbale ręką na pożegnanie i poszedł wzdłuż ogrodzenia. Dobbsie odszedł w głąb składowiska.

Pete szturchnął Jupitera i wskazał na ogrodzenie. W miejscu, do którego zmierzał Olsen, było uszkodzone. Siatka zwisała tam luźno, niemal do ziemi. Przecinek przeszedł przez nią. Odszukał metalowy słupek, ustawił na właściwym miejscu i podciągnął na niego drut wieńczący siatkę. Uporawszy się z tym, otrzepał ręce i ruszył w górę stoku, w stronę domu Halla. Znikł w ciemnościach dżungli, słychać było tylko jeszcze przez chwilę odgłos jego kroków.

Trzej Detektywi odczekali, aż kroki umilkną, i podnieśli się. Składowisko złomu było ciche, zapewne zamknięte na noc. Pagórkowatego Oczka nie było już widać. Chłopcy zaczęli piąć się w górę zbocza.

Nagle Pete syknął ostrzegawczo. Stanęli bez ruchu.

Coś poruszało się ukradkiem w trawie. Słychać było czyjeś miękkie kroki. Chłopcy cofnęli się niepewnie i wpatrywali się w mroczną dżunglę, a puls rozsadzał im skronie.

Od pnia drzewa oderwała się niewyraźna sylwetka i ruszyła ku nim. Serca skoczyły im do gardeł. Odwrócili się i zaczęli biec. Jupe potknął się o niewidoczny korzeń i runął ciężko na ziemię. Jego ręce uderzyły o coś twardego i zimnego. Ktoś burknął coś tuż za nim. Jupe złapał twardy przedmiot – kawałek metalowego prętu – i zerwał się na nogi.

Pete chwycił Jupe'a za ramię i pociągnął za sobą. Z ciemności dobiegł ich gniewny okrzyk i nagle znaleźli się w snopie światła ręcznej latarki.

Poszycie lasu trzaskało pod ciężkimi krokami człowieka, który ich gonił, Jupiter biegł, ciągnięty przez Pete'a, nie wypuszczając z ręki swej broni. Bob pędził przed nimi, w poprzek stoku. W pewnym momencie zachwiał się i upadł. Jupe i Pete podnieśli go natychmiast.

Znowu dosięgnął ich snop światła i ktoś zawołał ochryple, żeby się zatrzymali. Ale biegli dalej jeszcze szybciej.

Zdyszani pędzili przez zbocze, wiedzeni niezawodnym zmysłem orientacji Pete'a. Wypadli wreszcie z lasu na drogę. Wprost przed nimi połyskiwał rolls-royce. Zabłysły jego przednie światła. Jupiter pierwszy szarpnął drzwi i rzucił się do środka.

– Szybko! Gazu!

Gdy Bob i Pete zwalili się na siedzenie obok Jupe'a, dystyngowany szofer odpowiedział spokojnie:

– Doskonale, panie Jones. – Uruchomił silnik i zręcznie zawrócił wielki samochód.

Zbliżali się już do głównej bramy, gdy z dżungli wyskoczył mężczyzna, tuż przed samochodem. Worthington zboczył błyskawicznie. Na krótką chwilę mignęła im wykrzywiona gniewem twarz mężczyzny. Uniósł pięść i zaczął biec za samochodem.

– O rany! – wykrztusił Pete. – Przecież to nowy pracownik, Bo Jenkins.

Odwrócili się, by spojrzeć na niego przez tylną szybę. Stał na drodze i wygrażał im swą potężną pięścią. W geście tym było tyle złości, że odruchowo obsunęli się jak najniżej na siedzeniu. Ale samochód był już w bezpiecznej odległości.

Worthington zwolnił przy bramie i Pete wyskoczył, by ją otworzyć. Wsiadł z powrotem, kręcąc głową w zupełnej dezorientacji.

– O co tu właściwie chodzi?

Jupe nie odpowiedział. Siedział nachmurzony, równie jak Pete zbity z tropu, i ściskał w ręku swą broń, której nie użył.

Pete, Bob i Jupiter stali przed bramą składu złomu Jonesa. Worthington dowiózł ich tu bezpiecznie i odjechał żegnany serdecznymi podziękowaniami.

– Jest późno, ale proponuję krótkie zebranie – powiedział Jupe. – Musimy zapisać rozmowę między tym typem Olsenem i tym drugim, Dobbsiem. Może w niej tkwić coś, co pomoże nam rozwiązać tajemnicę.

Poszedł spiesznie przodem w stronę Kwatery Głównej. Nim zagłębił się w Tunelu Drugim, rzucił na warsztat w pracowni metalowy pręt, który zabrał z parku-dżungli. Wreszcie w swym biurze, chłopcy zasiedli wokół biurka. Bob wyciągnął notes.

– Myślę, że możemy pominąć ostatnie zdarzenie – powiedział. – Nic było nic tajemniczego w tym, że ten wielki Jenkins nas gonił. Facet był zwyczajnie wściekły.

– Wyeliminujemy na razie Bo Jenkinsa – zgodził się Jupiter. – Przypuszczam, że robił po prostu obchód posiadłości. Pewnie ma prawo przeganiać wszelkich intruzów, którzy mogą zakłócić spokój zwierzętom.

– Nie bardzo się zgadzam – zaprotestował Pete. – Nie byliśmy dla niego nie wiadomo kim. Widział nas wcześniej z panem Hallem i Dawsonem przy klatce goryla. Nie musiał, jakby się kto mnie pytał, zachować się tak napastliwie.

– Prawda – przyznał Jupe – ale było ciemno. Mógł nie widzieć nas wyraźnie i myśleć, że jakieś dzieciaki włamały się do środka. Skłaniam się do potraktowania jego zachowania jako działania w nieświadomości. Proponuję zignorować ten incydent i przejść do rozmowy między panami Olsenem i Dobbsiem.

Bob zapisywał pilnie, gdy odtwarzali zasłyszane słowa i dyskutowali ich znaczenie.

– Czego oni tam mogli szukać? – zastanawiał się Bob.

– To musi być coś małego – stwierdził Pete. – Mówili, że to jak szukanie igły w stogu siana.

– Niekoniecznie – powiedział Jupe. – Mamy jednak poszlakę. Przeczytaj jeszcze raz tę część o K i kicie, Bob.

– Dobra. To było mniej więcej tak: “Informacja z Dory salonu jest: DOK KIT STUK PAK EKS KRÓL”. Przypuszczam, że wszystkie te słowa zawierają celowo literę K, ponieważ dalej mówili: może być kod, albo chodzi o sześćset K. To pół miliona, Dobbsie. Kupa kitu.

– Zdaje się, że tak to brzmiało mniej więcej – powiedział Jupe. – Olsen użył też słowa depesza. Nie wiem, kto to jest Dora ani co to jest jej salon, ale wiadomość od Dory brzmi jak depesza. To typowe dla tak zwanego stylu telegraficznego. Zawarte są tylko najważniejsze słowa i wszystkie są krótkie. Co więcej, ta depesza, co często bywa, wygląda na zaszyfrowaną. Z reguły strony w interesie, który ma pozostać sekretem, ustalają tylko im znany kod czy szyfr. Zazwyczaj istnieje klucz, według którego łatwo można rozszyfrować przesyłane doniesienia.

– Zgoda, ale my nie mamy tego klucza – zauważył Pete.

– Nie sądzę, by był nam potrzebny – powiedział Jupe. – Po pierwsze, jak słusznie stwierdził Bob, wszystkie słowa zawierają literę K. Po drugie, można je łatwo przełożyć na zrozumiały język. Otrzymamy: DOK KIT STUK PAKĘ EKSPEDIOWAĆ WKRÓTCE – Jupe napisał rozszyfrowaną wiadomość dużymi literami.

– Pięknie, tylko powiedz mi jeszcze, co to znaczy – poprosił Pete.

– Nie jestem pewien, ale zaczyna mi coś świtać – Jupe wyprostował się podekscytowany. – Myślę, że ważnym słowem jest tu KIT. Olsen powiedział coś o pół milionie dolarów i dodał, że to kupa kitu. Czy to nam czegoś nie sugeruje?

– Pół miliona za kit? – dziwił się Pete. – Taki zwykły? Jak to możliwe? Kto by to chciał?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: