– Jest na drzewie, około sześciu metrów za nami – szepnął. – Możemy zaryzykować i rozbiec się, każdy w inną stronę. Jak policzę do trzech…
Słowa zamarły mu na ustach. Wysoka trawa na wprost nich zafalowała. Jupe dostrzegł błyśniecie lufy strzelby i dech mu zaparło. Patrzył jak zahipnotyzowany, gdy lufa wolno się podnosiła.
– Niech się nikt nie rusza! – zawołał ktoś ochryple.
Chłopcy nie wierzyli własnym oczom, gdy z traw powoli wynurzyła się siwowłosa głowa i wreszcie cała postać Dawsona. Wolno stawiał krok za krokiem, jego szare oczy zwęziły się, a palec zacisnął na cynglu strzelby.
Przerażający wrzask rozerwał powietrze i równocześnie strzelba wypaliła. Chłopcy schylili się odruchowo. Wielki kot charcząc z głuchym łomotem runął na ziemię, o parę kroków za nimi. Czarne cielsko drgnęło i zamarło w bezruchu.
Dawson podszedł do pantery. Na jego twarzy malowała się tyleż złość, co zniechęcenie. Zakurzonym butem trącił rozcapierzone pazury.
– Szczęśliwie dla wszystkich, jestem dobrym strzelcem – powiedział.
Pete wypuścił wstrzymywany oddech.
– Czy ona… czy ona…
– Aha, Martwa jak kłoda, synku. To był prawdziwy nabój. Nigdy nie sądziłem, że przyjdzie mi zabić jedno ze zwierząt Jima – Dawson potrząsnął głową ze smutkiem.
Jupe usiłował oderwać wzrok od rozszerzającej się, czerwonej plamy. Przełknął z trudem ślinę.
– Dziękujemy, doktorze. Jak ona się wydostała?
– To chyba moja wina. Musiałem ją zbadać, więc wstrzyknąłem jej środek usypiający. Czekając, aż zacznie działać, odszedłem na chwilę. Nim się połapałem, była na nogach i wybiegła z klatki. Z niewiadomych przyczyn zastrzyk nie podziałał. Pobiegłem po strzelbę do jeepa. Wożę ją na drapieżne jastrzębie.
– Czy możliwe, że ktoś wypuścił panterę? – zapytał Jupe.
– A któż by wpadł na tak wariacki pomysł? Rozszarpałaby go natychmiast. Nie, myślę, że klatka nie była należycie zamknięta.
– Sądzi pan, że ktoś mógł ruszać ten środek usypiający? Osłabić go jakoś?
Weterynarz spojrzał przenikliwie na Jupe'a.
– To mogło się zdarzyć, synu. Wożę wszędzie ze sobą podręczną apteczkę. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby tu komuś nie ufać. Zaczynam się mocno niepokoić. Wszystko wskazuje na to, że ktoś się zawziął na Jima Halla. Oburzające, zwłaszcza że to taki miły facet.
Pete pochylił się nad martwą panterą.
– Musiał pan ją zabić, prawda?
– Musiałem, synu. Może wygląda jak niewinny kociak, ale wierzcie mi, to bezwzględny morderca. Bóg jeden wie, co jeszcze mogło się zdarzyć. – Dawson nagle zmienił ton i powiedział ostro: – Ale chciałbym wiedzieć, co tu właściwie robicie? Jim mówił mi, że przyjeżdżacie zobaczyć występ George'a. Dlaczego więc nie jesteście na planie filmowym?
– Byliśmy tam – odpowiedział Jupe niepewnie. – Potem pomyśleliśmy sobie, że się tu trochę rozejrzymy.
Dawson przyglądał im się bacznie.
– Jim wspomniał, że jesteście detektywami – uśmiechnął się blado. – Wykryliście już coś?
Jupe potrząsnął głową.
– Nie, proszę pana. Wciąż jesteśmy zupełnie zdezorientowani.
– Nic dziwnego – powiedział weterynarz. – Tyle tu niejasnych zdarzeń ostatnio. Żadnego sensu nie można się w nich dopatrzeć. A chcecie wiedzieć, co w tym wszystkim jest najbardziej zastanawiające?
Chłopcy patrzyli na niego pytająco. Włożył do ust cienkie cygaro, splunął, przytknął zapałkę do cygara, zaciągnął się i znowu splunął. Wreszcie wyjął cygaro z ust i wycelował nim w chłopców.
– No to wam powiem. Ile razy się tu pokażecie, jakieś zwierzę ucieka z klatki. Pomyślcie nad tym. Mam rację?
Chłopcy spojrzeli po sobie. Wreszcie Dawson przełamał napięcie, wybuchnąwszy śmiechem.
– Mam rację – powtórzył. Trącił butem martwą panterę. – Zaraz wrócę po tego kota. Póki co, dam wam dobrą radę.
– Co takiego, proszę pana? – spytał Bob.
– Miejcie się na baczności – odparł krótko. Odwrócił się i odszedł. Po chwili znikł im z oczu w wysokiej, falującej trawie,