– Czy możesz go jakoś zdobyć?
– Spróbuję. Mogę to zrobić tylko wtedy, kiedy jestem sama w biurze i mam dostęp do kopiarki. Potem oczywiście cofam licznik i nie ma śladu, że jej ktoś używał. Ale wszystko to nie wcześniej niż na początku przyszłego miesiąca. Dopiero wtedy będę pracować na drugiej zmianie, a tylko na drugiej zmianie zostaję w biurze sama.
– Nie powinniśmy więcej spotykać się w tym miejscu – zmienił temat Munro. – Takie nawyki bywają niebezpieczne.
Przez całą następną godzinę wykładał jej elementarne reguły obowiązujące w tej robocie; było to absolutnie niezbędne, jeśli mieli się nadal spotykać. W końcu podał jej plik gęsto zadrukowanych karteczek, zatknięty dotąd za paskiem pod luźną koszulą.
– Tu jest wszystko, co musisz wiedzieć. Naucz się tego na pamięć, potem spal. Popiół najlepiej spuść z wodą w toalecie.
Parę minut później ona z kolei wyjęła z torby i dała mu plik cienkich kartek, pokrytych czystym pismem maszynowym, cyrylicą. Potem zniknęła w lesie, by niespełna kilometr od tego miejsca wsiąść do własnego samochodu, zaparkowanego na piaszczystej drodze.
Munro cofnął się w głęboki cień sklepienia nad bocznym wejściem do cerkwi. Wyciągnął z kieszeni rolkę taśmy klejącej, zsunął spodnie do kolan i przymocował otrzymany przed chwilą pakiet do uda. Podciągnąwszy z powrotem spodnie i zapiawszy pasek ruszył w drogę; papiery uwierały go co prawda w udo, ale workowate spodnie “madę in USSR” całkowicie maskowały ich obecność.
Do północy w zaciszu swego mieszkania przeczytał te papiery co najmniej dziesięć razy. W najbliższą środę odleciały do Londynu: w walizeczce, przykutej łańcuchem do ręki kuriera, w grubej zapieczętowanej kopercie, zaadresowanej do rąk własnych łącznika SIS w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Szklane drzwi prowadzące do ogrodu pełnego róż były szczelnie zamknięte i tylko szum powietrza z aparatury klimatyzacyjnej zakłócał ciszę Owalnego Gabinetu w Białym Domu. Łagodne dni czerwca dawno się skończyły; duszny, wilgotny upał waszyngtońskiego sierpnia nie pozwalał nawet myśleć o otwarciu drzwi i okien. Liczni jak zwykle na Pennsylvania Avenue turyści, spoceni i zziajani, podziwiali znany obrazek frontowego wejścia Białego Domu, z kolumnadą, flagą i łukowatym podjazdem, albo czekali cierpliwie na swoją kolej, by pod opieką przewodników obejrzeć od środka tę najświętszą z amerykańskich świętości. Ale żaden z nich nie dotrze nigdy do niskiej, zachodniej części budynku. A właśnie tu spotkał się dziś prezydent Matthews ze swymi najbliższymi doradcami. Naprzeciw prezydenckiego biurka siedzieli Stanisław Poklewski i Robert Benson. Towarzyszył im tym razem sekretarz stanu David Lawrence – prawnik z Bostonu, jeden z filarów establishmentu wschodniego wybrzeża.
Matthews zatrzasnął leżącą przed nim teczkę. Już dawno pochłonął i przetrawił pierwszy protokół Politbiura, a raczej jego angielski przekład; teraz zapoznał się z opiniami własnych ekspertów na ten temat.
– Tak się upierałeś, Bob, przy własnej prognozie tego deficytu na trzydzieści milionów ton. Teraz okazuje się, że zabraknie im pięćdziesiąt do pięćdziesięciu pięciu milionów. Czy masz pewność, że ten protokół z Politbiura jest autentyczny?
– Sprawdziliśmy wszystko, wszelkimi możliwymi sposobami. Głosy są prawdziwe. Nadmiar Lindanu w korzeniu jest prawdą. Czystka w ich Ministerstwie Rolnictwa też jest prawdą. Naszym zdaniem nie może być żadnych wątpliwości, że to nagranie pochodzi z obrad Biura Politycznego.
– Musimy mieć stuprocentową pewność – myślał głośno prezydent. – Nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd. Nigdy jeszcze nie mieliśmy tak wielkiej szansy.
– Panie prezydencie – odezwał się Poklewski – wszystko to oznacza, że Rosjanie mają przed sobą już nie poważny deficyt, jak sądziliśmy miesiąc temu, w chwili uruchomienia Ustawy Shannona, ale powszechny głód.
Nie wiedział, że powtarza w ten sposób słowa Wasyla Piętrowa, wypowiedziane dwa miesiące temu na Kremlu; taśma nie zarejestrowała ich jednak – Pietrow rzucił je był półgłosem do siedzącego obok Iwanienki.
Matthews wolno pokiwał głową.
– Trudno się z tym nie zgodzić, Stan. Pytanie tylko, co m y mamy z tym zrobić?
– Niech głodują – odpowiedział Poklewski – To ich największy błąd od czasu, gdy Stalin zlekceważył nasze ostrzeżenia o ruchach wojsk niemieckich przy ich granicy wiosną 1941. Tym razem wróg jest wewnętrzny. Niech więc radzą sobie z nim sami.
– David? – zwrócił się prezydent do sekretarza stanu.
Lawrence nieufnie pokręcił głową. Na temat sporów między wojowniczym Poklewskim a ostrożnym bostończykiem krążyły już legendy. Również tym razem David Lawrence miał odmienne zdanie.
– Po pierwsze sądzę, że nie rozpatrzyliśmy jeszcze dość wnikliwie wszystkiego, co może się zdarzyć, jeśli wiosną przyszłego roku ZSRR pogrąży się w chaosie. Moim zdaniem chodzi tu o coś więcej, niż tylko o skazanie Sowietów na wypicie piwa, jakiego nawarzyli. Takie zdarzenie musi wywołać rozległe i poważne następstwa międzynarodowe…
– Bob? – prezydentowi nie starczyło cierpliwości, by wysłuchać, co Lawrence ma do powiedzenia “po drugie”. Szef centrali wywiadowczej krótko przedstawił rezultaty swoich przemyśleń.
– Mamy trochę czasu, panie prezydencie. Oni wiedzą, że uruchomiliśmy Ustawę Shannona. Wiedzą też, że jeśli będą potrzebowali zboża, muszą zwrócić się do nas. Jak to już powiedział sekretarz Lawrence, istotnie powinniśmy rozpatrzyć wszelkie możliwe następstwa głodu w ZSRR. Możemy zacząć już teraz. Otóż prędzej czy później Kreml musi podjąć grę. Kiedy zaś to zrobi, okaże się, że wszystkie atuty są w naszym ręku. Wiemy, jak złe są ich perspektywy – ale oni nie wiedzą, że my wiemy. Mamy zboże, mamy Kondory, mamy “Słowika”, i czas pracuje dla nas. A więc tym razem wszystkie asy są w naszych rękach. Nie ma potrzeby decydować już dziś, jak rozegramy tę partię.
Lawrence skinął głową i popatrzył na Bensona jakby z większym szacunkiem. Poklewski wzruszył tylko ramionami. Prezydent Matthews podjął nagłą decyzję.
– Stan, chcę, abyś już teraz powołał grupę roboczą w ramach Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Ma być mała i absolutnie tajna. Wy trzej, nadto szef połączonych sztabów, ministrowie obrony, skarbu i rolnictwa. Chcę wiedzieć dokładnie, co się stanie w skali światowej, jeśli tam zapanuje głód. Muszę to wiedzieć… i to szybko.
Zadzwonił jeden z telefonów na biurku. Było to bezpośrednie połączenie z Departamentem Stanu. Matthews spojrzał badawczo na Lawrence'a.
– Czy to ty do mnie dzwonisz? – zażartował.
Sekretarz stanu wstał i odebrał telefon; słuchał przez kilka minut, potem odłożył słuchawkę.
– Sprawy nabierają tempa, panie prezydencie – powiedział. – Dwie godziny temu w Moskwie minister spraw zagranicznych Rykow wezwał do siebie naszego ambasadora Donaldsona. W imieniu swego rządu zaproponował kupno od Stanów Zjednoczonych – do wiosny przyszłego roku – pięćdziesięciu pięciu milionów ton zbóż.
Przez dłuższą chwilę w gabinecie słychać było tylko tykanie starego pozłacanego zegara stojącego na marmurowym kominku.
– A co odpowiedział Donaldson? – spytał Matthews.
– Odpowiedział oczywiście, że propozycja będzie przekazana do rozpatrzenia w Waszyngtonie i że niewątpliwie odpowie pan we właściwym trybie.
– Jak panowie widzą, odpowiedź będzie potrzebna szybko – powrócił prezydent do przerwanego wątku. – Jakiś czas mogę oczywiście zwlekać, ale najdalej do piętnastego września muszę odpowiedzieć na tę propozycję. A żeby to zrobić, muszę dokładnie znać nasze własne plany… na każdą ewentualność.
– Za parę dni dostaniemy zapewne nową porcję wiadomości od “Słowika”. Pozwoli to nam może zorientować się, jak Kreml widzi ten problem.
– Zgoda, Bob, zaczekajmy. Ale jak tylko raport nadejdzie, chcę mieć angielski przekład na biurku.
Spotkanie u prezydenta skończyło się o zmierzchu. W Anglii już od paru godzin panowała noc. W kronikach policyjnych pod datą 11-12 sierpnia 1982 znalazło się potem kilkadziesiąt włamań, ale policję hrabstwa Somerset najbardziej zaniepokoiła kradzież dokonana w sklepie z bronią sportową w ładnym, cichym miasteczku Taunton. Złodzieje najwyraźniej odwiedzili sklep wcześniej, za dnia, alarm bowiem był odcięty przez kogoś, kto musiał dobrze wiedzieć, którędy biegnie kabel. W nocy, nie mając już problemów z alarmem, złodzieje przecięli potężnymi nożycami żelazną kratę w oknie na zapleczu.
Sklep bynajmniej nie był splądrowany: nie zabrano rewolwerów, które – przydatne w obrabianiu banków – są typowym łupem w tego rodzaju włamaniach. Brakowało jedynie, jak stwierdził właściciel, jednej strzelby myśliwskiej, najlepszej, jaką handlował: Sako Hornet 0,22, produkcji fińskiej, broni o wielkiej doskonałości rażenia. Zniknęły też dwa pudełka naboi do tej strzelby, zaokrąglonych i pustych w środku Remingtonów, odznaczających się przy dużej prędkości wielką siłą przebicia i silnym rozpryskiem w celu.
W mieszkaniu na Bayswater Drake, Kamynski i Krim oglądali swój łup, rozłożony na stole w salonie. Składały się nań dwa rewolwery – każdy z dwoma pełnymi magazynkami – oraz sztucer z dwoma pudełkami amunicji i wzmacniacz obrazu.
Istnieją dwa podstawowe typy noktowizorów: działające na podczerwień i wzmacniające obraz. Ludzie, którzy strzelają w nocy, wolą używać tych drugich; Krim, ze swoim doświadczeniem myśliwego z zachodniej Kanady i po trzech latach służby w wojskach spadochronowych, wiedział, co wybrać. Promiennik podczerwieni, “oświetlający” przedmioty na linii strzału – dzięki czemu można dostrzec w wizjerze ich zielonkawe kontury – wymaga własnego silnego źródła energii. Wzmacniacz obrazu natomiast chwyta te znikome ilości światła, które obecne są nawet w pozornych ciemnościach, i wzmacnia je – tak jak czyni to potężna siatkówka w oku sowy, zdolnej dostrzec biegnącą mysz tam, gdzie oko ludzkie nie widzi już niczego. Urządzenie to nie wymaga żadnych źródeł energii. Skonstruowane pierwotnie dla celów wojskowych, małe przenośne wzmacniacze obrazu stały się pod koniec lat siedemdziesiątych przedmiotem żywego zainteresowania firm produkujących sprzęt dla straży przemysłowej. Wkrótce znalazły się w masowej sprzedaży. Z początkiem lat osiemdziesiątych można było kupić w Ameryce – za gotówkę i anonimowo – także nieco większe modele, nadające się do zainstalowania na lufie karabinu. Właśnie taki model kupił w Ameryce Azamat Krim.