Sztucer miał na lufie szynę, służącą do instalacji lunety celowniczej. Posługując się imadłem przykręconym do kuchennego stołu oraz pilnikiem, Krim zaczął dopasowywać do tej szyny uchwyt wzmacniacza obrazu.
Kiedy Krim pracował w pocie czoła, zaledwie o milę od niego, w budynku ambasady USA przy Grosvenor Square złożył wizytę Barry Ferndale. Był tu umówiony z szefem operacyjnym CIA w Londynie – oficjalnie jednym z wielu dyplomatów z personelu ambasady. Spotkanie było krótkie i serdeczne. Ferndale wydobył z teczki plik papierów i wręczył go swemu rozmówcy.
– Prosto spod prasy, kolego – rzekł do Amerykanina. – Niestety, jest tego dużo. Ci Rosjanie są cholernie gadatliwi. Tak czy owak… życzę powodzenia.
Papiery zawierały drugi raport “Słowika”, już w przekładzie na angielski. Amerykanin westchnął ciężko: teraz będzie musiał sam to wszystko zaszyfrować i wysłać. Nikt więcej nie może tego nawet zobaczyć. Podziękował Ferndale'owi i zabrał się do ciężkiej pracy, która miała potrwać całą noc.
Ale nie tylko on nie spał tej nocy. W odległym Tarnopolu pewien tajniak wyszedł właśnie z klubu podoficerskiego przy koszarach KGB i ruszył piechotą do domu. Nie przysługiwał mu jeszcze służbowy samochód, jego własny zaś stał pod domem. Nie miał jednak nic przeciwko spacerowi: noc była ciepła i pogodna, a za sobą miał wesoły wieczór z kolegami w klubie.
Być może właśnie dlatego nie zauważył dwóch ludzi stojących w bramie po drugiej stronie ulicy, nie widział gestów, jakie wymienili na jego widok. Była północ. O tej porze w Tarnopolu, nawet przy ładnej sierpniowej pogodzie, ulice są wymarłe. Skracając sobie drogę do domu tajniak powędrował przez rozległy park imienia Szewczenki, gdzie drzewa pełne liści niemal całkiem maskowały wąskie alejki. Był to najdłuższy skrót w jego życiu. W połowie drogi przez park usłyszał, że ktoś za nim biegnie. Odwrócił się – cios pałki, wymierzony w tył głowy, trafił go w skroń; upadł na stertę śmieci.
Świtało już niemal, kiedy wrócił do przytomności. Leżał w gęstych krzakach, obrabowany z portfela, pieniędzy, kluczy, kart aprowizacyjnych i dowodu tożsamości. Dochodzenia milicji i KGB w sprawie tego absolutnie niezwykłego napadu ciągnęły się kilka tygodni, ale sprawców nie znaleziono. W rzeczywistości obaj opuścili Tarnopol o świcie; pierwszym pociągiem wrócili bezpiecznie do swych domów we Lwowie.
Prezydent Matthews osobiście przewodniczył zebraniu komisji roboczej, na którym omawiano materiały dostarczone przez “Słowika” w drugiej przesyłce.
– Moi eksperci rozważyli już niektóre możliwe konsekwencje klęski głodowej w ZSRR – oświadczył Benson ośmiu mężczyznom zgromadzonym w Owalnym Gabinecie. – Odnoszę jednak wrażenie, że żaden z nich nie posunął się równie daleko jak samo Politbiuro w przewidywaniu powszechnego kryzysu porządku i prawa. Czegoś takiego jeszcze tam nie było.
– Moi ludzie również nie posuwają się tak daleko – zgodził się szef Departamentu Stanu. – Politbiuro przewiduje na przykład, że KGB ni? zdoła utrzymać wszystkiego na wodzy. Osobiście nie sądzę, byśmy mogli poważnie stawiać aż takie prognozy.
– Jak zatem mam potraktować prośbę Rudina o sprzedaż pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna? – spytał prezydent. T
– Odmówić! – obstawał przy swoim Poklewski. – Mamy tu szansę, jakiej nie mieliśmy nigdy dotąd, i jaka może nigdy więcej się nie zdarzy. Dzisiaj ma pan tego Rudina i całe ich kierownictwo w garści. Od dobrych dwudziestu lat, ilekroć mają kłopoty gospodarcze, kolejne rządy USA wielkodusznie pomagają im się jakoś wygrzebać. I za każdym razem oni stają się jeszcze agresywniejsi niż przedtem. Za każdym razem odpowiadają nasileniem ingerencji w Afryce, Azji, Ameryce Łacińskiej. A krajom Trzeciego Świata za każdym razem skutecznie wmawiają, że przezwyciężyli swoje kłopoty własnymi siłami, umacniając fałszywe przekonanie, że marksistowski system gospodarczy zdaje egzamin. Tym razem możemy całemu światu pokazać ponad wszelką wątpliwość, że ich system ekonomiczny nie funkcjonuje i nigdy nie będzie funkcjonował. Dlatego uważam, że powinien pan dokręcić śrubę mocno, naprawdę mocno. Za każdą tonę sprzedanego zboża może pan żądać jakiegoś ustępstwa. Może pan wręcz zażądać, by wynieśli się z Azji, Afryki, a na pewno już z Ameryki. A jeśli nie zechcą, może pan spowodować upadek Rudina.
– Czy to – Matthews dotknął leżącego przed nim raportu “Słowika” – mogłoby rzeczywiście obalić Rudina?
Odpowiedział mu David Lawrence, ale nie było na sali nikogo, kto nie zgodziłby się z tą opinią:
– Gdyby w ZSRR nastąpiło rzeczywiście to, co przewidują członkowie ich Biura, Rudin popadnie w niełaskę, tak jak kiedyś Chruszczow.
– A więc powinien pan wykorzystać tę przewagę – nalegał Poklewski. – Niech pan to zrobi. Rudin nie ma już wyboru. Została mu tylko jedna możliwość: zgodzić się na pańskie warunki. Jeśli odmówi… padnie.
– A jego następca… – zaczął prezydent.
– …zobaczy, co stało się z Rudinem, i wyciągnie z tego właściwe wnioski dla siebie. Każdy następca będzie musiał zgodzić się na warunki, jakie postawimy.
Matthews spytał teraz o opinię pozostałych uczestników zebrania. Wszyscy, z wyjątkiem Lawrence'a i Bensona, zgadzali się z Poklewskim. W końcu prezydent podjął decyzję. Jastrzębie zwyciężyły.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych ZSRR zajmuje jeden z siedmiu niemal identycznych moskiewskich budynków w ulubionym stylu Stalina: gotycki tort weselny, ulepiony z ciemnego piaskowca ręką szalonego cukiernika. Budynek ministerstwa stoi przy Bulwarze Smoleńskim, na rogu Arbatu. 30 sierpnia przed główne wejście wtoczył się majestatycznie Cadillac Fleetwood Brougham, należący do amerykańskiego ambasadora. Następnie pana Mortona Donaldsona zawieziono na czwarte piętro, do obitego pluszami gabinetu Dymitra Rykowa, długoletniego szefa radzieckiej dyplomacji. Znali się dobrze: przed przybyciem do Moskwy ambasador Donaldson pracował przez jakiś czas w Organizacji Narodów Zjednoczonych, gdzie Dymitr Ryków bywał często. Często też przepijali do siebie przy różnych okazjach – najpierw w Nowym Jorku, teraz w Moskwie. Jednak dzisiejsze spotkanie miało bardzo oficjalny charakter. Donaldsonowi towarzyszył szef jego kancelarii, a Rykowowi aż pięciu wyższych funkcjonariuszy ministerstwa.
Ambasador odczytał pismo, które przywiózł ze sobą – starannie, słowo po słowie, w swym ojczystym języku. Ryków rozumiał i nawet dobrze mówił po angielsku, korzystał jednak tym razem z tłumacza, który przez cały czas nachylał się nad jego prawym uchem.
List prezydenta Matthewsa nie ujawniał wprost wiedzy o katastrofie, jaka dotknęła w tym roku uprawy zbożowe, ale też nie wyrażał zdziwienia, że Związek Radziecki pragnie zakupić tak ogromną – bo aż 55 milionów ton – ilość ziarna. Wyrażał natomiast w oględnych słowach żal, że Stany Zjednoczone Ameryki nie będą mogły sprzedać ZSRR tej ilości pszenicy, o jaką prosi.
Niemal nie czyniąc przerwy Donaldson odczytał drugą część pisma. Pozornie nie związana z pierwszą, choć nie oddzielona od niej, stwierdzała faktyczne fiasko rozmów o ograniczeniu zbrojeń strategicznych, znanych pod nazwą SALT III, i zakończonych zimą 1980 roku bez jakichkolwiek efektów w postaci złagodzenia napięć międzynarodowych. Wyrażała przy tym nadzieję, że rozmowy SALT IV, których początek zaplanowano na najbliższą jesień i zimę, przyniosą większy postęp oraz pozwolą światu poczynić poważne kroki na drodze sprawiedliwego i trwałego pokoju. I to było już wszystko.
Donaldson położył przeczytany przed chwilą list na biurku Rykowa, przyjął formalne, nie zdradzające żadnych emocji podziękowanie siwowłosego, szarego na twarzy ministra i wyszedł.
Andrew Drake spędził większość tego dnia na wertowaniu książek, Azamat Krim testował w tym czasie gdzieś w górach Walii sztucer myśliwski z nowo zamontowaną lunetą. Myrosław Kamynski nadal pracował nad swoim angielskim, w którym czynił zresztą szybkie postępy.
Uwaga Drake'a skupiała się na porcie Odessa. Pierwszym źródłem informacji była “Lloyd's Loading List” w czerwonych okładkach. Tutaj Drake przeczytał, że nie ma regularnych linii żeglugowych z północnej Europy do Odessy, jest natomiast mała, niezależna flota śródziemnomorska, której statki zawijają również do portów Morza Czarnego. Nazywała się Salonika Linę i miała tylko dwa statki.
Z kolei zabrał się do niebieskiego “Lloyd's Shipping Index”; przeglądał jedną kolumnę po drugiej, aż wreszcie znalazł interesujące go statki. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Właścicielami obu statków obsługujących Salonika Linę były małe kompanie zarejestrowane w Panamie, a to znaczyło ponad wszelką wątpliwość, że cały majątek “kompanii” stanowi mosiężna tabliczka na ścianie gabinetu któregoś z adwokatów w Panama City – i nic więcej.
Z trzeciego źródła, brązowej księgi zatytułowanej “Greek Owners Directory”, dowiedział się, że Salonika Linę wymieniana jest jako firma grecka, której biura mieszczą się w ateńskim porcie Pireus. Dobrze wiedział, co to znaczy. Jeśli rozmawiasz z Grekiem, który przedstawia się jako tymczasowy użytkownik statku pływającego pod banderą Pana-my – w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto rozmawiasz z samym właścicielem. Wolą oni występować jako “wyłącznie agenci”, aby czerpać korzyści z faktu, że w ramach obowiązującego prawa agentów nie można pociągać do odpowiedzialności za grzechy ich pryncypałów. Wśród tych drobnych grzeszków można wymienić zaniżone płace i gorsze warunki dla załogi, statki niezdatne do żeglugi, nieprzestrzeganie norm bezpieczeństwa. Bardzo sumienne są za to oceny wartości statków związane z ubezpieczeniami od “całkowitej utraty”; zdarzają się też nadzwyczaj beztroskie praktyki zanieczyszczania ropą wód przybrzeżnych.
Mimo to Drake od razu polubił Salonika Linę z jednego powodu: grecka linia może wprawdzie zatrudniać tylko greckich oficerów, ale zwykli członkowie załogi mogą pochodzić z dowolnego kraju, a często nawet nie muszą dysponować oficjalnymi książeczkami marynarskimi. Wystarczy paszport. A najważniejsze było to, że statki Salonika Linę regularnie odwiedzały Odessę.