W Limoux, nieco większym mieście, pociąg miał piętnastominutowy postój. A potem wjechali w zupełnie inny krajobraz: górzysty, skalisty, ostrzejszy niż równiny, które ustąpiły miejsca charakterystycznemu dla prowincji Hautes Corbieres garrigue – niezbyt wysokim, ale nieomal pionowym zboczom, obrośniętym niską roślinnością i poprzecinanym gołymi piargami. Pociąg turkotał, zawieszony nad rzeką, aż w pewnym momencie, za którymś zakrętem, wyłoniły się przed nim niebiesko-białe Pireneje, połyskliwe od gorącego powietrza.
Leonie wstrzymała oddech. Góry zdawały się potężnym murem, łączącym ziemię z niebem. Wspaniałe, dumne, niepokonane. W obliczu takiego splendoru niczym były wszelkie konstrukcje, stworzone przez człowieka: metalowa wieża Eiffla, wielkie bulwary barona Haussmanna, nawet piękny budynek opery, zaprojektowany przez Garniera. Tutaj królowała zupełnie inna skala: ziemia, powietrze, ogień i woda. Cztery żywioły, widoczne gołym okiem, wyraźne jak klawisze fortepianu.
Pociąg sapał i gwizdał, wyraźnie zwolnił, z wysiłkiem szarpał wagony. Leonie opuściła okno. Ciepłe powietrze gładziło ją po twarzy. W cieniu jednego z szarych klifów wykwit! raptem las, połyskliwy zielenią, upstrzony czerwienią i złotem. Dziewczyna zauroczona ślizgała się wzrokiem po cudnych widokach, aż jednostajny ruch pociągu i monotonna pieśń kół zamknęły jej powieki.
Zbudził ją pisk hamulców.
Zamrugała, otworzyła oczy i przez chwilę nie mogła sobie uprzytomnić, gdzie się znajduje ani co się z nią dzieje. Opuściła wzrok i wtedy dostrzegła na kolanach przewodnik, a naprzeciwko zobaczyła brata. Wszystko jej się przypomniało w jednej chwili. Już nie Paryż. Już trzeci dzień podróży na południe.
Pociąg zwalniał. Wreszcie stanął na stacji.
Dziewczyna sennie wyjrzała przez zakurzone okno. Próbowała odszyfrować wyblakłe litery na szyldzie z nazwą miejscowości. 1 wtedy usłyszała naczelnika stacji, który z ciężkim południowym akcentem obwieści! wielkim głosem:
– Couiza-Montazels. Dix minut es darret.
Dziesięć minut!
Wyprostowała się jak struna, stuknęła brata w kolano.
– Anatol, nous sommes la. Leve-toi.
Niechże on się obudzi, jesteśmy na miejscu.
Już słyszała otwierane drzwi, walące ciężko w malowany na zielono bok wagonu. Jak chaotyczny aplauz na Concerts Lamoureux.
– Anatol! – powtórzyła, tym razem przekonana, że brat udaje. – Cest l'heure. Już czas. Jesteśmy w Couizie.
Wychyliła się przez okno.
Chociaż było po sezonie, a w dodatku mieli akurat niedzielę, na podróżnych czekał rząd tragarzy wspartych o drewniane wózki z wysokimi plecami. Większość mężczyzn miała czapki zsunięte z czoła, rozpięte kamizelki, a rękawy podwinięte do łokci.
Dziewczyna podniosła rękę.
– Tortem, s'il vous plait! – zawołała. Niech już oni wybiorą, który podjedzie.
I rzeczywiście, jeden ruszył w stronę pociągu, na pewno skuszony perspektywą zarobienia kilku sous. Leonie cofnęła się od okna, by zebrać bagaże.
Raptem drzwi stanęły otworem.
– Panienka pozwoli.
Na podeście stał jakiś mężczyzna. Zaglądał do przedziału.
– Nie ma potrzeby, damy sobie radę…
Nieznajomy omiótł wzrokiem śpiącego Anatola oraz bagaż, ciągle jeszcze leżący na półkach, i bez zaproszenia wszedł do przedziału.
– Nalegam.
Leonie od razu poczuła do niego antypatię. Nakrochmalony kołnierzyk, dwurzędowa marynarka i cylinder zdradzały dżentelmena, lecz jednak było w nim coś niezupełnie comme il faut. Impertynenckie spojrzenie.
– Bardzo dziękuję, ale nie ma potrzeby – odmówiła stanowczo. – Wyczuła w jego oddechu śliwkową brandy. – Jestem ogromnie wdzięczna…
On jednak, nie czekając na pozwolenie, już zdejmował walizy i kufry z drewnianych półek. Leonie zauważyła, że przyglądał się oznaczeniom na rzeczach Anatola. Odstawił na brudną podłogę kolejną walizkę.
Dziewczyna pociągnęła brata za ramię.
– Anatolu, voila Couiza. Obudź się!
Wreszcie zaczął przejawiać jakieś oznaki życia. Powieki mu drgnęły, otworzył oczy, rozejrzał się leniwie dookoła, jakby zdziwiony, że znajduje się w przedziale kolejowym. Potem dojrzał siostrę i na jego usta wypłynął uśmiech.
– Chyba się zdrzemnąłem. – Przeciągnął palcami po włosach. – Desole.
– Nie masz za co przepraszać.
Kuferek z osobistymi drobiazgami Anatola huknął o podłogę. Nieznajomy sięgnął po lakierowane pudło z robótkami.
– Ostrożnie! – ostrzegła go dziewczyna. – Jest bardzo cenne.
Mężczyzna podniósł na nią wzrok, po czym opuścił spojrzenie na pudło i widniejące na nim złote inicjały: L.V.
– Oczywiście. Proszę się nie martwić.
Anatol wstał i w tej samej chwili przedział się skurczył. Vernier przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze, poprawił kołnierzyk, kamizelkę, strzepnął mankiety. Następnie schylił się i jednym płynnym gestem chwycił kapelusz oraz rękawiczki.
– Idziemy? – Podał siostrze rękę.
Dopiero wtedy zauważył, że bagaże zostały wyniesione z pociągu. Spojrzał na obcego.
– Bardzo panu dziękuję. Jesteśmy wdzięczni…
– Nie ma za co, doprawdy. Cała przyjemność po mojej stronie, panie…
– Vernier. Anatol Vernier. A to moja siostra, Leonie.
– Raymond Denarnaud, do usług. – Uchylił kapelusza. – Państwo zostają w mieście? Chętnie pomogę…
Gwizd pociągu zagłuszył jego słowa.
En voiture! Podróżni udający się do Quillan i Esperazy, proszę wsiadać!
– Musimy się odsunąć – powiedziała Leonie.
– Będziemy blisko, ale nie w mieście! – Anatol przekrzykiwał syczenie kotła parowego. – Pod Rennes-les-Bains.
Denarnaud się rozpromienił.
– Moje rodzinne okolice.
– Zatrzymamy się w Domaine de la Cade. Pan zna ten majątek?
Leonie patrzyła na brata w osłupieniu. Najpierw naciskał na zachowanie dyskrecji, uciekali z Paryża jak przestępcy, a tutaj, zaledwie trzy dni drogi od domu, bez zastanowienia zdradzał wszystkie sekrety kompletnie obcemu człowiekowi.
– Domaine de la Cade – powtórzył Denarnaud. – A tak, znam tę posiadłość.
Z komina buchnął dym, pociąg drgnął. Leonie nerwowo odstąpiła w tył, Denarnaud wskoczył na schodek.
Raz jeszcze dziękuję za pomoc – rzekł Anatol. Wymienili się wizytówkami i w obłoku pary podali sobie ręce. Gdy pociąg odjechał, na peronie zapadła względna cisza.
– Miły człowiek – rzekł Anatol.
W oczach dziewczyny zapalił się gniew.
– Kazałeś mi zachować tajemnicę, a teraz sam,…
– Byłem zwyczajnie uprzejmy – uciął Anatol. Dworcowy zegar wybił godzinę.
– Najwyraźniej w dalszym ciągu jesteśmy we Francji – rzekł Anatol.
Przyjrzał się siostrze uważniej. – O co chodzi? Coś zrobiłem źle? Czegoś
nie zrobiłem?
Dziewczyna westchnęła rozbrojona.
– Gorąco mi i jestem zirytowana. Nudziłam się, nie miałam z kim porozmawiać. A ty zostawiłeś mnie na łasce tego nieprzyjemnego człowieka.
– O, nie przesadzajmy, Denarnaud nie jest taki znowu ostatni – sprzeciwił się Anatol, ściskając jej dłoń. – Niemniej jednak błagam cię o wybaczenie straszliwej zbrodni, niech mi zostanie zapomniane, że zasnąłem.
Leonie wzniosła oczy do nieba.
– Chodź, petite. Jak coś zjemy i wypijemy, od razu poczujesz się lepiej.
ROZDZIAŁ 20
W chwili gdy wyszli z cienia budynku stacji, słońce zaatakowało pełną mocą. Z ziemi podniosły się brązowe chmury kurzu, poruszone wiatrem, który zdawał się wiać ze wszystkich stron jednocześnie. Leonie nie bez trudu otworzyła parasolkę.
Załatwiając sprawy z bagażowym, rozglądała się po okolicy. Nigdy wcześniej nie zawędrowała aż tak daleko na południe. Ściśle rzecz biorąc, poza wycieczkami na obrzeża Paryża bywała w Chartres i na piknikach nad brzegiem Marny. Nigdzie indziej. Tutaj Francja była całkiem odmienna. Dziewczyna rozpoznawała niektóre znaki drogowe i zdołała przeczytać kilka szyldów, zapraszających na aperitif, polerowanie woskiem albo po syrop na kaszel, ale to był zupełnie inny świat.
Ze stacji wychodziło się bezpośrednio na ulicę obrzeżoną drzewkami cytrynowymi, na której panował ożywiony ruch. Widziała kobiety o twarzach pociemniałych od wiatru i słońca, woźniców i kolejarzy, bose dzieci przez nikogo niepilnowane, jakiegoś mężczyznę ubranego w kurtę robotnika, bez kamizelki, niosącego bochen chleba pod pachą, oraz innego, w czarnym garniturze, z krótko ostrzyżonymi włosami. Wyraźnie nauczyciel. Przejechał wózek z psim zaprzęgiem, wyładowany opałem. Leonie miała wrażenie, że znalazła się na scenie „Opowieści Hoffmanna" Offenbacha, gdzie zatrzymał się czas.
– Wygląda na to, że jest przyzwoita restauracja na Avenue de Limoux – poinformował Anatol, zjawiając się u jej boku z egzemplarzem „ La De-peche de Toulouse" zatkniętym pod pachę. – W razie potrzeby znajdziemy też telegraf, telefon i poste restante. W Rennes-les-Bains najwyraźniej także, wobec czego nie będziemy całkowicie odcięci od cywilizacji. – Wyjął z kieszeni zapałki, stuknął papierosem w pokrywę papierośnicy, ubijając tytoń. – Obawiam się jednak, że taki luksus jak powóz jest nieosiągalny. Potarł zapałką o draskę. – Po sezonie, w niedzielę, nie da rady.
Grand Cafe Guilhem znajdowała się po drugiej stronie mostu. Kilka marmurowych stolików na nogach z kutego żelaza oraz. drewniane krzesła o prostych oparciach i wiklinowych siedzeniach ustawiono w cieniu dużej markizy, biegnącej przez całą długość restauracji. W podłużnych terakotowych doniczkach kwitły pelargonie, a w okrągłych drewnianych, z metalowymi obręczami, przypominających beczki od piwa, posadzono drzewka ozdobne. Rośliny zapewniały jedzącym nieco intymności.
– Daleko jej do Cafe Paillard – oceniła Leonie – ale jak się nie ma co się lubi…
Anatol uśmiechnął się lekko.
– Nie sądzę, żeby tu mieli prywatne salki, ale na tarasie też da się wy
trzymać, jak uważasz?
Gdy zostali poprowadzeni do stolika, Anatol zamówił posiłek dla nich obojga i pogrążył się w niezobowiązującej rozmowie z właścicielem. Leonie, nieciekawa, co patron ma do powiedzenia, leniwie obserwowała najbliższą okolicę. Tę ulicę ocieniały rzędy platanów o plamistej korze, maszerujących drzew Napoleona. Co interesujące, nie tylko sama Avenue de Limoux, ale także odchodzące od niej przecznice miały utwardzoną nawierzchnię. Może dlatego, że z powodu bliskiego sąsiedztwa term w sezonie z pewnością panował tu duży ruch wszelkich pojazdów prywatnych i publicznych.