Pokiwałam głową z politowaniem.
– A ty go chciałaś hodować u siebie…
– Wcale nie chciałam, sam się zagnieździł. W każdym razie przy moim zamrażalniku, jako sprawca, odpada.
Westchnęłam ciężko, podniosłam się i poszłam do kuchni po papierosy dla niej i dla siebie. Koty już zjadły kolację i porozkładały się w różnych punktach mieszkania. Jeden wlazł na narożną szafkę i patrzył na nas z góry ze wzgardliwym wyrazem twarzy.
Beata i Paweł z wyraźnym wysiłkiem oderwali się od siebie, gorliwie starając się symulować zainteresowanie sytuacją i kłopotami Alicji. Włączyli się w rozważania.
– Znaczy – podsumował Paweł – ja pamiętam, ostatnio pętały się tu trzy osoby. Edith, Małga i Marianek. Osobiście wykluczyłbym tę całą Edith, ona nie z tych, co łażą po piwnicach. Małga mogła, skoro szukała opakowań, zdaje się, że w atelier leżą jeszcze takie sztywne kartony Thorkilda…
– Ale nie rzucają się w oczy, bo stoją przy ścianie, przyciśnięte komodą – przypomniałam.
– To nie wiem. Skoro jednak Alicja twierdzi, że ktoś się zakrada i grzebie…
Rozważania nam okulały, Alicja zaś nagle zamilkła. W zadumie wpatrywała się w kota na kominku, nie odpowiadając na pytania aż do chwili, kiedy zrobiłam następną kawę i podetknęłam jej filiżankę. Wówczas się jakby przecknęła.
– No nie wiem – rzekła. – Marianek… Ględził mi o kotach w worku, a tam, na dole, stoi w kącie wypchany koci worek i chyba trudno się do niego dostać. Ale go widać. No, nie cały, kawałek.
– I myślisz, że Marianek lazł do niego?
– Możliwe. Z tym że tam już nie ma pierwotnej zawartości.
– Tylko co?
Alicja zawahała się, wypiła trochę kawy i stłumiła lekkie zakłopotanie.
– To stary worek. Wepchnęłam do niego rajstopy i pończochy, te, które dawno temu oddawało się do repasacji. Myślałam, że przy jakiejś okazji zabiorę to ze sobą do Warszawy, albo może ty zabierzesz…
– O Jezu… – powiedziałam cichutko.
– Ale zaraz potem okazało się, że już oczek nie łapią…
– I nic tam więcej nie ma? – spytał Paweł.
– Nic, o ile pamiętam.
– No to chyba taką rzecz mogłabyś wyrzucić?
Alicja się prawie obraziła.
– Po pierwsze, to ciężkie i jak ja mam to wydostać, przygniecione jest workami z gliną i dużym kołem garncarskim. A po drugie, gdzie wyrzucić? Śmieciarze tego nie wezmą, za duże, do pojemnika nie wchodzi.
– Po kawałku – zaproponowałam żywo, pełna obaw, że do domu odjadę z worem podartych rajstop i też nie będę wiedziała, gdzie je wyrzucić. – Po trochu, w foliowych torbach. W końcu to mięso spod furtki też upłynniłam tylko częściowo, dwie torby wzięłam, a reszta została i śmierdzi.
W Pawła wstąpiła nagle energia. Zerwał się z kanapy.
– Czekajcie, przypomniałaś mi, trzeba to załatwić. Jest ciemno, też zabiorę parę sztuk. Gdzie wyrzuciłaś tamte?
– Do śmietnika przy parkingu. Za wychodkiem miejskim.
– To ja pojadę do Brugsena. I może za Netto, wezmę więcej.
– Weź pudło z nogą baranią, ja mu nie dałam rady. A w ogóle lepiej wyrzucać w dwie osoby, jedna podnosi pokrywę, a druga wrzuca, siup i już. Mnie było trudno, jedną ręką pokrywę, drugą torby… To ciężkie.
– Pojedziemy razem – zaproponowała natychmiast Beata i wystrzeliła z fotela.
Pomyślałam, że wonie na tej randce będą mieli niezmiernie romantyczne.
– Tylko niech was nikt nie złapie – zaniepokoiła się Alicja.
– Co ma kto łapać…
Znikli nam z oczu. Podeszłam do kominka, pogłaskałam kota, który przyjął to łaskawie, po czym wróciłam do Alicji.
– Czekaj, załóżmy, że Marianek narwał się na wór z pończochami. Potknął się o przewód, wyrwał go z kontaktu, wyłączył zamrażalnik, do wora się nie dostał i potem co? Przyszedł ponownie wczoraj i spuszczał wodę w wychodku?
– Do Marianka to podobne…
– Ale niemożliwe, żeby przyszedł i niczego nie zjadł. Nie zauważyłaś dziś rano braków w pożywieniu?
Alicja wzruszyła ramionami i zdecydowała się sprzątnąć z salonowego stołu. Przeniosłyśmy się na stół kuchenny. Zastanawiałyśmy się nad sytuacją każda we własnym zakresie i nic nam się z tego nie chciało ulegnąć.
– Zakładając, że naprawdę ktoś czegoś szuka… – powiedziałam z namysłem, robiąc sobie wreszcie herbatę, bo kawa już mi się znudziła. – Blekot mi taką myśl nasuwa… To właściwie czego mógłby szukać?
Alicja siedziała nad kolejną kawą.
– Nie mam pojęcia. Niczego takiego nie mam.
Teraz ja wzruszyłam ramionami z irytacją i politowaniem. Po Alicji można się było spodziewać wszystkiego, skoro kiedyś zginęło jej dwa tysiące dolarów w gotówce i odnalazła je przypadkiem cztery lata później w stosie makulatury. A szachy…?
– A szachy? – wytknęłam z wyrzutem.
– O szachach nikt nie może wiedzieć. Ja bym też nie wiedziała, gdyby nie wasz głupi upór.
– Ty nie, ale ktoś inny mógł. Kiedyś były używane, sama mówiłaś. Jakiś stary list, ktoś coś wyznał na łożu śmierci… Mam skojarzenia, zaginione klejnoty, Blekot, może i te szachy, zaginione… On coś wie i szuka…
– Przez Marianka?
– Przecież nie upieramy się przy Marianku. Zakradać się mógłby ktokolwiek, drzwi do atelier rzadko bywają zamykane.
Alicja łypnęła na mnie złym okiem i wzruszyła ramionami.
– W każdym razie z pewnością nie zamknę ich teraz…
Zdecydowałyśmy się w końcu iść spać, nie czekając na powrót Pawła z Beatą. Żadna z nas nie miała złudzeń, że ten powrót nastąpi tak od razu, i oczekiwanie na nich wydało nam się nawet dość nietaktowne. Wtykać wścibski nos i włazić z butami w uczucia może i naganne, ale w końcu intymne…
– Dorośli są – powiedziała Alicja stanowczo, ruszając do swojego pokoju – i powinni wiedzieć, co robią. Inna sprawa, że Ewa ci oczy wydrapie, a jak ten Julian Beaty, to nie wiem…
Od razu postanowiłam, że kontaktu z Ewą Pawła przez jakiś czas będę starannie unikać. Juliana, na szczęście, osobiście nie znałam.
Potężny ryk wychodka wyrwał mnie z pierwszego snu i natychmiast potem usłyszałam gdzieś w głębi domu brzękliwy łomot, nieco cichszy, ale za to dziwniejszy. Zrozumiałam, że Paweł z Beatą wrócili, któreś z nich przez roztargnienie i odruchowo spuściło wodę w toalecie, a na to prawdopodobnie zareagowały koty. W nerwach musiały coś potrącić.
Idąc spać, dom zostawiłyśmy otwarty, można powiedzieć, na przestrzał. Drzwi wejściowe zamknięte tylko na klamkę, drzwi na taras otwarte na oścież, drzwi w atelier i małe okno naprzeciwko nich uchylone, koty miały dostęp do wnętrza swobodny, a Paweł i Beata mogli wchodzić wszystkimi stronami. Zlekceważony, hipotetyczny intruz również.
Wahałam się przez chwilę, wstawać czy nie, ale usłyszałam ruch w kuchni i ciekawość przemogła lenistwo. Chwyciłam szlafrok i wyszłam z pokoju.
Alicja zapaliła, już wszystkie światła. Beata była w salonie, Paweł w kuchni, ciężko skruszony, błagał o przebaczenie, pomylił się, to znaczy zapomniał, przypomniało mu się o ryku, kiedy już pociągał za ten cholerny sznurek i nie zdołał wstrzymać gestu.
Zakłopotana i przestraszona Beata zawiadamiała, że łomoty dobiegły z atelier, wyraźnie słyszała…
– Przestańcie mówić równocześnie – zażądała Alicja. – Jak to, z atelier? Przecież koty są tutaj?
Trzy czarne kupy futra wpatrywały się z tarasu w oświetlone wnętrze. Nie robiły wrażenia spłoszonych.
– Ale rumor był w atelier – uparła się Beata.
Poparłam ją, też mi się wydawało, że łomoty rozległy się w tamtej stronie. Przecisnęliśmy się wszyscy w pośpiechu przez pokój telewizyjny.
Stosu na kufrze, wznoszącego się nad barierką, nie było. Pieczołowicie ułożone przez nas pudła, półeczka, stojak pod doniczkę i diabli wiedzą co jeszcze, wszystko razem zleciało w dół na zbity pysk. Stojak musiał wypaść z opakowania, skoro brzęczał, ponadto Alicja przypomniała sobie nagle, że w jednym pudle leżały zapasowe armatury kuchenne i łazienkowe. Taktownie przyhamowałam pytanie, ile też wiosen owe armatury sobie liczyły, bez względu bowiem na wiek brzęczeć miały prawo, szczególnie że wszystkie przedmioty, lecąc, obijały się o poziom pośredni, pomiędzy górą a piwnicą. Tam również znajdowała się balustradka.
– Samo z siebie nie zleciało – zaopiniowała zimno Alicja. – Ktoś musiał potrącić.
– O! – powiedziałam żywo, spojrzawszy w dół. – I drzwi są inaczej odsunięte. Było mniej, teraz jest więcej.
Alicja popatrzyła z uwagą, zeszła po schodkach i zajrzała za wielkie, stare biurko, niewidoczne pod zgromadzonym na nim balastem.
– Oczywiście, że jest więcej. Paproć zleciała. Specjalnie odsunęłam tylko do kwiatka, jakiś kretyn popchnął i proszę. Wszystko na ziemi. Nikt we mnie nie wmówi, że te drzwi ruszył przeciąg.
W nikogo nie dałoby się wmówić, że ciężkie, przesuwne drzwi zareagowały na jakikolwiek przeciąg, choćby to nawet była trąba powietrzna. Mogły polecieć razem z całym domem, ale nie same.
Spokój i beztroska przepadły. Musieliśmy pogodzić się z okropnym faktem, że przestrzeń mieszkalną Alicji noc w noc profanuje jakaś obca siła, dokonująca zniszczeń i bez wątpienia łasa na koniak. Głupia ta siła musi być beznadziejnie, jeśli wydaje się jej, że działa niezauważalnie.
– Albo jest mu, temu jakiemuś, wszystko jedno – podsunął Paweł, wracając do salonu. – Gówno go obchodzi, wiemy o nim czy nie, robi swoje i cześć.
– I węchu nie ma – zauważyła z niesmakiem Beata. – Tam jeszcze ciągle strasznie śmierdzi.
Zła jak diabli Alicja usiłowała opanować prawdziwe uczucia, żeby we własnych oczach nie zasłużyć przypadkiem na miano histeryczki. Wyeksponowała tylko jeden kłopot, zręcznie udając, że żadne inne nie istnieją.
– No więc właśnie, mnie też się wydaje, że świeże powietrze do piwnicy tak całkiem nie doszło i wściekła jestem, bo nie mogę tego zamrażalnika zamknąć i włączyć. Myślicie, że dobrze mi się wydaje?
– Doskonale ci się wydaje, jak rzadko – pochwaliłam ją czym prędzej.
– A zamknięty nie wywietrzeje…