– Mam się wypierać, że to widziałem, czy coś zrobisz?

Alicja jeszcze nie ruszyła się z miejsca.

– Uważasz, że co mam zrobić? Pochować tego trupa od razu czy próbować go ożywić? Skąd w ogóle wiesz, że to trup? Może ci się tylko tak wydało?

– Mnie też się tak wydało! – jęknęła cichutko Beata od stołu salonowego. – Zimne to bardzo! I chyba sztywnieje! I baba! Alicja, nie mam słów, żeby cię przepraszać, ale naprawdę nikogo u ciebie nie zabiłam! To nie ja!

– Wcale cię nie posądzam – powiedziała Alicja łaskawie. – Okropnie mi się teraz nie chce rozwijać jakiejś kryminalnej akcji, myślałam, że pójdziemy spać, jak normalni ludzie. Joanna…

Westchnęłam naprawdę bardzo ciężko.

– Jako kryminalistka, czuję się zmuszona cię zastąpić, ale w razie czego macie twierdzić, że Alicja akurat siedziała w wychodku i dlatego ja tam poszłam. Wbijcie to sobie do głowy na mur. No dobrze, pokaż tego trupa.

Paweł miał przy sobie reflektorek, który stał się potrzebny dopiero przy znalezisku, bo w chwilę po wyjściu z domu okazało się, że coś widać. Gdzieś na ulicy świeciły latarnie, sąsiad na tyłach miał piętrowy dom i z góry świeciło z okna, pogodne niebo było usiane gwiazdami, dawało się odróżnić rododendron od trawiastej ścieżki, poza tym znałam ten ogród. Nie przewracając się o nic, dotarłam aż do truskawek, wedle wskazówek Pawła skręciłam trochę w prawo, oparzyłam się tylko raz i zostałam zatrzymana. Paweł zapalił latarkę.

Zważywszy, iż uwierzyłam mu od pierwszej chwili, nie doznałam wstrząsu. Na wesołej i bujnej, acz dość niskiej zieleni leżała postać ludzka, jakoś było widać, że płci żeńskiej, okryta częściowo blond włosem do pozazdroszczenia. Natychmiast zrozumiałam, skąd się Pawłowi wzięła Pamela, miała te włosy konkursowe, prawdziwe, nie farbowane, popielaty blond, takim samym odcieniem szczyciłam się w wieku lat sześciu i nie mogłam odżałować, że mi przeszło, a zapomnieć tym bardziej. Upinała je w kok, plotła warkocz, rzadko nosiła rozpuszczone, ale czasem jej się zdarzało i widziałam to na własne oczy. Też od pierwszego kopa wymyśliłabym Pamelę, nie zważając na dżinsy.

– Macaliście ją? – spytałam surowo po chwili.

– Niestety, tak. Ściśle biorąc, Beata na niej usiadła, ale nie mów o tym nikomu, bardzo cię proszę…

– No co ty, głupi…?

– No, rozumiesz, opanowała się, nawet nie krzyknęła, ale tego… Zaświeciłem, no, rozumiesz, sama widzisz… Sprawdź, ja nie patolog, ale to już chyba rigor mortis…

Zaprotestowałam z szaloną energią.

– Mnie widoki wystarczą, ona leży, chyba to rzeczywiście Pamela, ale możemy się mylić. Nie ma siły, Alicja musi coś zrobić, chyba że…

– No…? – spytał z nadzieją Paweł po chwili milczenia.

Przeleciało mi przez głowę mnóstwo pomysłów. Poczekać do rana, kto po nocy łazi po ciemnym ogrodzie… Poczekać w nieskończoność, można długo nie odwiedzać zaniedbanego i niewidocznego zakątka… Zakopać ją w kompoście, to ledwo kilkanaście metrów… Wyciągnąć przez dziurę w żywopłocie i porzucić na ulicy, i niech ją znajdzie ktoś inny, tu mały ruch, do jutra przeleży…

Kto wie co uczyniłabym we własnym kraju, tu jednak uznałam, że decyzję należy zostawić Alicji. Można najwyżej upewnić się, czy to rzeczywiście Pamela…

Ćwiczenia gimnastyczne, jakie wykonałam, żeby spojrzeć od dołu na wciśniętą w trawę twarz, były doprawdy godne osoby o ćwierć wieku młodszej, Paweł patrzył na mnie z nieskrywanym podziwem. Ujrzałam tej twarzy jedną czwartą, ale ta jedna czwarta pasowała mi do włosów. Skłoniłam Pawła do podobnych oględzin, poszło mu łatwiej, ale przy okazji musnął dłonią włosy, które odsłoniły ucho. W uchu tkwiły trzy malutkie szafirki.

– Pamela – zawyrokowałam. – Poznaję ozdobę. Było gadanie o szafirach, jednym przynoszą szczęście, a drugim wręcz przeciwnie.

– Jej chyba wręcz przeciwnie…

– Wracamy.

Beata przyszła już do siebie do tego stopnia, że robiła Alicji kawę. Sobie też. Obydwoje z Pawłem zgodnie sięgnęliśmy po Napoleona.

– Jutro kupię nową flachę – obiecałam ponuro. – Alicja, przykro mi, ale to ty musisz zadecydować. W twoim ogrodzie leży Pamela, całkiem nieżywa, nie wiem od czego, bo żadnych uszkodzeń na niej nie widzę…

– Trochę ciemno – zauważyła Alicja, jakby nieco sarkastycznie.

– Paweł poświecił. Może padła na serce…

– W moim ogrodzie?

– A w czym twój ogród gorszy od innych miejsc? Ładny. Gdybym miała gdzieś padać, wolę w ładnym niż w obrzydliwym…

– Idiotka.

– To swoją drogą, ale coś powinno się zrobić i możliwości widzę następujące…

Wyliczyłam jej wszystko, co mi przyszło do głowy, dokładając pogotowie, różne beznadziejne zabiegi medyczne i wywiezienie Pameli w bagażniku dokądkolwiek, z utopieniem w morzu włącznie. Dania to morski kraj, a obydwoje z Pawłem bagażniki mieliśmy dość duże. Mignęło mi w głowie, że nieszczęsny Paweł, młodszy od moich synów, uparcie uczestniczy w wydarzeniach, jakie ich zdołały ominąć, i właściwie nie wiadomo, co z tym fantem zrobić, współczuć mu czy składać gratulacje. Nie wyglądał zbyt nieszczęśliwie, więc dałam spokój głupiej myśli.

Alicja patrzyła w ogród, prawdopodobnie zastanawiając się nad rozwiązaniem.

– A dlaczego właściwie was tam zaniosło, w te zdziczałe truskawki? – spytała rzeczowo. – Coś przecież trzeba będzie glinom powiedzieć?

Przez długą chwilę panowało milczenie.

– Wyrzucaliśmy… takie te rzeczy… do kompostu… – zaczął Paweł straszliwie niepewnie.

Alicja z powątpiewaniem spojrzała na osłonięte kotarą, czubato wypełnione wiaderko z kompostowymi składnikami.

– Teraz? Po ciemku?

– No… bo już było strasznie pełno…

– Nadal jest – zauważyłam odkrywczo.

– W takim razie trzeba będzie rzeczywiście wyrzucić. We dwoje musieliście? To takie ciężkie?

Ocknął się we mnie przestępczy umysł.

– Zaraz, spokojnie. Jak na wyrzucanie do kompostu, ona źle leży. Z tym wiaderkiem Paweł poszedłby lewą stroną, zakładamy w ogóle, że poszedł sam…

– A ślady? – przypomniał niespokojnie Paweł.

– Śladów się narobiło, bo wszyscy polecieli obejrzeć, ale nie w tym rzecz. Po cholerę poszedł od prawej strony? Na te śmieci kuchenne jest lewy zasobnik, a nie prawy, trzeba wykombinować przyczynę… O, wiem! Po lewej stronie jest całkiem ciemno, drzewa zasłaniają wszelkie światło, nic nie widać, podeptałby paprocie, osty, poziomki, czy co tam jeszcze rośnie, więc poszedł od prawej… A, i jeszcze ominął tę kępę zielska, bo nie pamiętał, co to jest, i też nie chciał podeptać, więc poszedł takim łukiem i światłem latarki zahaczył o jej włosy. Włosy leżą doskonale, pasuje. Poświecił, zobaczył, zdenerwował się…

– A co z wiaderkiem? – przerwała Alicja, słuchająca wyjątkowo uważnie. – Powinien był je upuścić.

– Słusznie, zaraz je upuści. Przyleciał, powiedział, że ktoś tam leży, poleciałyśmy zobaczyć… Alicja, ty też powinnaś, nawet jeśli w pierwszej chwili siedziałaś w wychodku, musiałaś już wyjść. Ale siedziałaś i dlatego myśmy z Beatą były pierwsze, a ty na końcu…

– Myślisz, że naprawdę odgadną kolejność?

– Bezproblemowo. Jeśli umarła sama z siebie, odpuszczą, ale jeśli ją ktoś rąbnął, sprężą się maksymalnie. Nie ma na świecie takiej istoty ludzkiej, która dzwoni do glin z komunikatem, że na jej terenie leży trup, nie sprawdziwszy tego naocznie!

– A rozwiązania alternatywne…?

Zastanawiałam się przez chwilę i własne pomysły stopniowo przestawały mi się podobać.

– Wywozimy…? Nie byłoby to najgorzej… Ale to już tylko do morza, a ja nie znam tego wybrzeża dokładnie, tu jest gęste zaludnienie. Gdziekolwiek ją znajdą na lądzie, puszczą psa, pies ich doprowadzi do twojego ogrodu i dopiero wtedy zrobi się pożar burdelu. Zakopać w twoim kompoście… też na nic, pies dojdzie. Niemożliwe, żeby tu nie mieli psów!

– Kurwa – powiedziała Alicja beznamiętnie i z najwyższą niechęcią podniosła się od stołu. – No dobrze, idę. Ale zwracam wam uwagę, że w tych ciemnościach to ja jestem gruziński uczony.

– Jaki gruziński uczony? – wyrwało się zaskoczonej Beacie.

– Ten, co wymyślił okulary – wyjaśniłam niecierpliwie. – Uczony gruziński Gównowidze. Paweł z tobą pójdzie, bo i tak musi upuścić wiaderko, Paweł, upuść je jakoś inteligentnie. I nie podnoś, nawet jeśli źle upadnie!

Zostałyśmy z Beatą same.

– Musieliście tam? – spytałam z lekkim wyrzutem. – To już nie ma innej zieleni dookoła miasta?

– Strasznie tu wszystko zagospodarowane. I uporządkowane…

Westchnęłam ciężko, bo nic mi innego nie pozostało. Beata nie wytrzymała.

– Słuchaj, ja nie chcę rozbijać dwóch małżeństw, Paweł też nie, ale… jak by ci tu powiedzieć… No co ja poradzę, ssie mnie do niego…

– I wzajemnie – mruknęłam.

– A tu, w domu… Wszyscy są już uczuleni na dźwięki…

– Szczególnie na te ryki z wychodka.

– A Alicja ma słuch jak nietoperz. No, nie zwracaj uwagi, patrz w inną stronę, niech to będzie taki sobie krótki, wystrzałowy romansik…

– Wracasz ze mną – zadecydowałam stanowczo.

– Z tobą…? No dobrze, wrócę z tobą.

Na razie wrócili z ogrodu Alicja z Pawłem. Alicja, podrapana o jakiś patyk i wściekła, wciąż się wahała, dzwonić od razu czy zaczekać do rana, świadoma przy tym, że poranny telefon wymagałby zmodyfikowanej wersji wydarzeń. Mogłam tę zmodyfikowaną wersję wymyślić na poczekaniu i bez trudu, ale właśnie doszłam do wniosku, że jednak bezpieczniej będzie trzymać się bliżej prawdy. Z drugiej znów strony podzielałam jej obawy, że w ciemnościach podepczą ogród, a dla uniknięcia takiej klęski gotowa byłam przez tydzień ukrywać dziesięć trupów. Świtu należało oczekiwać dopiero za jakieś dwie godziny, ponadto kolejna noc przechodziła nam jakoś nie bardzo spokojnie i zastanawiałam się, ile też wytrzymamy.

– Sama nie wiem – powiedziałam w rozterce. – A jak do rana ona zniknie?

– Twoje zmartwienie…? Ja jej tu nie zapraszałam!

– W takie bingo nie wierzę – orzekł z rozgoryczeniem Paweł. – Próbuję się nie wtrącać, ale mi źle wychodzi. Ja wam radzę: róbcie, jak uważacie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: