– Może lepiej mieć z głowy. Oni świecą reflektorami… I sami usiłują niczego nie zadeptać… Prześpimy się w dzień… Trudno, Alicja, dzwoń!

Duńskie gliny rozwiązały sprawę w sposób niewiarygodnie ulgowy. Przyjechało dwóch, Paweł ich doprowadził do Pameli, przeszli gęsiego, nie dewastując żadnej zieleni, rozmawiali z nim po angielsku bez szczególnej dociekliwości, po czym jeden został na straży przy zwłokach, a drugi znikł z horyzontu. I nastał święty spokój aż do białego rana.

– Taki niebiański kraj po prostu nie może istnieć na świecie – zaopiniowała z przekonaniem Beata, udając się do swojego pokoju.

* * *

Odganiali nas wprawdzie bardzo starannie, ale coś niecoś udało się zobaczyć i usłyszeć. Szczególnie Alicja, która do swojej własności miała sokole oko, ponadto znała miejscowy język, rychło jęła dysponować imponującym zasobem informacji.

– No i trzeba było – powiedziała z irytacją przy bardzo późnym śniadaniu. – Czasami miewasz całkiem rozsądne pomysły, nie mogłabyś ich realizować?

Zaciekawiła mnie bez granic.

– A co takiego wymyśliłam?

– Nikt jej nie zabijał w moim ogrodzie, okazuje się, że została tu przywleczona przez tę cholerną dziurę w żywopłocie. Sama widziałam, potrafię jeszcze rozróżnić, w którą stronę gałąź jest przełamana. Podrzucili mi to kukułcze jajo i rzeczywiście należało podrzucić je komu innemu i gdzie indziej. Ale psa mają, owszem, przepiękny!

– I co ten pies powiedział?

– Alicja, zaraz, moment – poprosił Paweł. – Powiedz jakoś wszystko porządnie i po kolei. Będą nas przesłuchiwać?

– Będą. Z tłumaczem.

– I co?

– I nie wiem co, ale została zamordowana, więc potraktują sprawę poważnie.

– Jak zamordowana?

– Nożem. Sprężynowym. Takim, co to robi się prztyk i ostrze wyskakuje. Ktoś jej przyłożył do pleców i zrobił prztyk. Pies twierdzi, że nastąpiło to na granicy mojego ogrodu, blisko dziury, z tym że na ulicy. Zabójca był mało nerwowy, odczekał, aż krew skrzepła, i dopiero wtedy wyjął z niej nóż, więc na zewnątrz nie napaskudził…

– O Jezu! – jęknęła Beata. – Dobrze, że nie mam apetytu…

– Przecież nie napaskudził, więc o co ci chodzi? Żadnych obrzydliwych widoków nie było. Przewlókł ją przez dziurę, zostawił, wyszedł i wsiadł do samochodu na placyku, koło byłego kupca. Ona od siebie z domu przyszła tutaj piechotą. Tyle informacji od psa.

– Szkoda, że nie powiedział więcej, bo to najpewniejsze – pożałowałam.

– A…! – zgadł Paweł. – To dlatego tak nas obwąchiwał! I co, wyszło mu, że to nikt z nas?

– Nikt, ale za to wszyscy byliśmy koło niej, nie moglibyśmy się wyprzeć, ale chyba nie mieliśmy takiego zamiaru? Tylko koło niej, przy dziurze i na ulicy nikt z nas. To bardzo mądry pies, może nawet przesadnie mądry… Według lekarza, nastąpiło to dosyć wcześnie, pi razy oko między dziewiątą a jedenastą wieczorem. Ledwo zmierzch, ale tędy prawie nikt nie chodzi. Poza tym, zaraz, pies mówi, a oni dedukują, wyszło im, że on latał po ulicy, ten zabójca, to znaczy metę miał chyba na parkingu, tam wysiadł i poszedł ulicą zwyczajnie, Kajerød, w kierunku stacji, w połowie drogi zawrócił, przylazł tu, przepchnął ją do mnie przez dziurę i wrócił na parking. Przypuszczają, że spotkał Pamelę i szedł razem z nią, więc musiał to być ktoś znajomy.

– Mógł być i obcy, który udawał, że pyta ją o drogę i nie rozumie wskazówek.

– I co? Zamordował ją wyłącznie dla przyjemności? Bo nie została ani obrabowana, ani zgwałcona. Tak, sztuka dla sztuki? Sobie a muzom?

– Zboczeniec – podsunął z nadzieją Paweł. – I z nami nie ma nic wspólnego.

– Dobrze, że jej dawno u ciebie nie było – powiedziałam pocieszająco. – Nie będą przeszukiwać domu ani nic takiego.

– Akurat! – prychnęła z irytacją Alicja. – Właśnie, że była! Mówię przecież, że ten pies jest przesadnie mądry! Pokazał i zachował się jakoś tam, i ten jego idiotyczny przewodnik mówi, że pokazał wcześniejszy ślad. Słaby… jak on to nazwał… o, słaby trop. Była tu, przeszła przez ogród od dziury do atelier i z powrotem…

– Ejże! Z tego wynika, że to ona uciekła poprzedniej nocy?

– Nie w nocy, tylko w dzień! Nie myl wydarzeń!

– …ale z węszeniem w atelier ma kłopoty, bo okazuje się, że tam się wylało trochę rozpuszczalnika z puszki, nawet tego nie zauważyłam, ale pies owszem. No i ten dezodorant… Zgadza się, ja też uważam, że to Pamela uciekła. I to ona mi tu grzebała, a nie Bełkot. Pytali, czy coś mi zginęło, powiedziałam, że nie, powiedziałam, że usłyszeliśmy hałasy i od razu została wypłoszona. Uciekła, ale nie wiedzieliśmy, kto to był, i wcale nie jestem pewna, czy mi uwierzyli.

– W gadanie zapewne uwierzyli, bo to Duńczycy, ale mogą myśleć, że ty źle wiesz – ostrzegłam. – Nie zauważyłaś własnych strat.

– Zaraz – powiedział Paweł. – Coś mi się tu wyłania. Co to ma być, konkurencja czy spółka? Pamela razem z Blekotem czy Pamela kontra Blekot?

– I jedno jest możliwe, i drugie…

– I gdzie, w takim razie, byłoby miejsce dla Marianka? Gdzie dla pasożyta?

– To ile z tego możemy wyjawić policji?

– Nic – zażyczyła sobie rozzłoszczona Alicja. – Możecie udawać idiotów, debili i półgłówków. Inaczej wpadną na pomysł, żeby mi przeszukać cały dom, a wtedy szlag mnie trafi.

– I będziesz musiała kupić nowy rezerwuar, bo wstyd przed ludźmi, żeby tak ryczał…

– Odczep się!

– W ostateczności możemy twierdzić, że chodzi im o szachy – podpowiedziała w nagłym natchnieniu Beata. – Bezsporna własność Alicji i ona wie, gdzie są, a oni chcieli jej podwędzić. Jako zdobycz godna pożądania, w zupełności wystarczą.

– Jesteś bardzo mądra – pochwaliła natychmiast Alicja. – Prawie jak ten pies. Możesz do mnie przyjeżdżać, kiedy ci się żywnie spodoba!

– Dobra, możemy twierdzić wszystko, a imbecyla zrobię z siebie bez trudu – zgodził się Paweł. – Ale wolałbym wiedzieć, co się dzieje i co się stało naprawdę. Na razie jedyne, co wiemy, to opinia psa, Pamela w biały dzień zakradła się tu i grzebała w atelier. Musi to być ze sobą wszystko powiązane, bo wywlokła koci worek, Marianek, jak sama mówisz, łypał oczami po kotach w worku, a Blekot węszył po kątach. I można uznać, że Pamela nic nie znalazła, bo szła tu ponownie, tym razem wieczorem, prawdopodobnie w celu kontynuowania poszukiwań…

– Mogła iść gdzie indziej, w jakimś innym celu…

– Alicja, pozbądź się złudzeń! Dokąd miała iść tędy? Na spacer? Świeże powietrze i zieleń ma dookoła własnego domu…

– Miała.

– Miała. Niech będzie. Do sklepu na pewno nie, sklepy są w przeciwnej stronie, poza tym były już zamknięte. Autostradę chciała obejrzeć czy jak? Szła do ciebie, żeby grzebać. I ktoś jej to uniemożliwił radykalnie. Kto?

– Nie ja.

– Nie ty – przyświadczyłam. – Siedziałyśmy tu razem, najpierw z Marzeną i Anitą, a potem same, ponadto pies nie powiedział, że my. Trzeba przycisnąć Anitę…

– Znów jej nie lubię – skrzywiła się Alicja. – W złą godzinę powiedziała, że nic szczególnego się nie dzieje.

– Nawet słyszałam, jak leciała nad nami…

– Kto? Anita? Zwariowałaś?

– Nie, zła godzina. W obliczu zbrodni może wydusi z siebie tę ukrywaną prawdę…

– Zła godzina?

– Nie, Anita. Policji na nią napuszczać nie możemy, bo rzeczywiście skończy się to generalnym remontem twojego domu, ale musimy zgodzić się na jedno. Aż mi przykro to mówić.

– Wcale ci nie przykro, bo już wiem, co powiesz. Chcę kawy. I to od razu, bo za chwilę ci gliniarze nam przeszkodzą.

Wyglądało na to, że cholerna zła godzina krąży nad nami bezustannie ze złośliwym chichotem, przepowiednia Alicji bowiem spełniła się natychmiast. Gliniarze grzecznie zapukali do drzwi.

Mieli już tego swojego służbowego tłumacza. Znając duńskie możliwości językowe, z wielkim zainteresowaniem czekaliśmy na jego pierwszą wypowiedź, ale doznaliśmy rozczarowania. Był to prawdziwy Polak, osiadły w Danii podobnie jak Anita, z tą tylko różnicą, że ona chodziła do podstawowej szkoły w Danii, a potem mieszkała w Polsce, on zaś odwrotnie. Chodził do szkoły w Polsce, a potem już zamieszkał w Danii. Mamusię miał Dunkę, babcię Polkę i babcia pracowała w kraju jako wykładowca języka polskiego w szkole średniej. Na żadne rozrywki nie było szans.

Powiedział nam o tym od razu, przedstawiając się, żeby nie stwarzać niepotrzebnych nadziei. Nazywał się zwyczajnie, Daniel Meller.

– Mam obowiązek wyłącznie tłumaczyć – oznajmił na wstępie. – Pracuję w policji i obowiązki traktuję poważnie. Ale gliniarz to też człowiek, więc liczę na to, że parę słów na marginesie uda nam się zamienić. Na pierwszy ogień ten, kto znalazł zwłoki. Pan – wskazał Pawła. – Tu jest Dania, stosujmy duńskie obyczaje. Mogę ci mówić „ty”?

– Możesz – zgodził się Paweł bez namysłu, bo ów Daniel wyglądał sympatycznie. – Wal!

– O której godzinie poszedłeś do ogrodu?

– O, cholera – zakłopotał się Paweł. – Od razu zaczynają się schody. Dziewczyny, która to mogła być? Beata, nie pamiętasz?

Beata zachowała zdumiewającą przytomność umysłu.

– Późno dosyć. Spojrzeliśmy na zegarek, bo sama powiedziałam, że one chyba jeszcze nie śpią, i była za dwadzieścia jedenasta. I zmartwiłeś się, czy nam dadzą kolację.

– Zgadza się – potwierdził to łgarstwo Paweł z zimną krwią. – Za dwadzieścia jedenasta już dojeżdżaliśmy. One nie spały, siedziały przy stole, kolację udało się zjeść. Ile to mogło trwać? Gadaliśmy…

– Miałam zegar przed nosem – wtrąciłam się na ryzyk-fizyk, niepewna, czy dobrze robię. – Ten kuchenny, nad oknem. Koło północy wszyscy się ruszyli…

– To on zeznaje – przypomniał mi karcąco Daniel.

– Przepraszam, już milczę.

– Ruszyli, ale bez pośpiechu – podjął Paweł. – Do ogrodu poszedłem jakieś dziesięć minut później.

– Po co?

– Wyrzucić śmieci na kompost.

Przez chwilę gliny, w liczbie, razem z tłumaczem, trzech, dyskutowały między sobą. Alicja, która doskonale rozumiała każde słowo, symulowała głuchotę absolutną. Całe przesłuchanie, rzecz jasna, odbywało się w zwolnionym tempie, bo Daniel wszystko tłumaczył na bieżąco, powodując tym stosowne przerwy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: