Pozastanawiałam się trochę.
– A w ogóle wiesz, gdzie to jest?
– Nie. Nie pamiętam. Dużo mam takich rzeczy, których za życia potomków w pierwszym pokoleniu nie powinno się ujawniać, bo głupio. Nawet prywatne… A tu w grę wchodzą sprawy nie tylko prywatne, także publiczne, bo wielcy artyści stanowią własność społeczną. W dodatku romans Fryderyka z tą cholerną Gretą, już widzę, jak mnie Małgorzata pobłogosławi, jeśli błędy młodości jej tatusia wypuszczę z ręki! I jeszcze okaże się, że, nie daj Boże, Kirsten, na przykład, to jej krewna…
– Thorsten też…
– Thorsten by się skichał z radości, bo jest historykiem. Ale Małgorzata może nie. Owszem, przyznaję, utykałam to różnie i teraz nie pamiętam gdzie, ale możliwe, że i w kocich workach.
Zaczęłam się czuć skołowana.
– Czekajże, to co właściwie przewidywałaś? Że sobie umrzesz spokojnie, a Małga to ocali?!
– Małga pojęcia o tym nie ma, więc zwyczajnie wyrzuci…
– Ale to są historyczne dokumenty!
– No to co? Wyobrażam sobie, może głupio, że jeszcze tak zaraz nie umrę. A potem pies z kulawą nogą nie będzie grzebał w mojej makulaturze. I nie będzie ciągnął z niej zysków. Tak sobie życzyła moja teściowa i ja jej obiecałam. Więc co mam zrobić? Widzisz Anitę, jak nie ciągnie zysków?
Znów pozastanawiałam się przez długą chwilę. Alicja zabiła na sobie komara.
– W razie jakby co, okazałabyś się powinowatą królowej – westchnęłam smętnie. – Ale rozumiem, sama też wolałabym nie. W minionym ustroju owszem, ze względu na wizę, obecnie już nie ma potrzeby. I tak jednak… jeśli oni tego szukają… obojętne, kto jest sprężyną działania, Anita czy Blekot, trzeba to znaleźć i albo zabezpieczyć, albo zniszczyć. Z hukiem. Żeby się dowiedzieli, że już nie mają czego szukać. Osobiście wolałabym zabezpieczyć z racji stosunku do historii.
Alicja westchnęła i trzasnęła w trzy komary na sobie.
– Popatrz, co za cholera, gdyby jeden latał po całej Zelandii, przyleciałby do mnie… Co one we mnie widzą? Masz rację. Pomożesz mi? Rozróżnić, co współczesne, a co starsze, chyba potrafisz?
– Szczególnie ręcznie pisane.
– Te najważniejsze były ręcznie. Dla niepoznaki owinięte w gazetę… Chociaż nie, nie jestem pewna, bo wiem, że miałam myśl, żeby włożyć w okładki po książce, ale nie pamiętam, czy to zrobiłam. No trudno, skoro muszę przeszukać dom…
– Inaczej przeszuka Blekot z przyległościami.
– Niech to szlag trafi. No dobrze, zaczynamy jutro…
Nie umiałam sobie nawet wyobrazić tego zaczynania. Milczałam przez chwilę, wpatrzona w ciemny ogród, i usiłowałam się zastanowić.
– Czekaj, a skąd ci akurat dzisiaj Anita przyszła do głowy?
– Nie musiała przychodzić, cały czas siedzi. A dzisiaj…? To podobno ja źle widzę, nie ty. Nie patrzyłaś na nią, jak Marianek przylazł i zaczął ględzić te swoje głupoty?
Natychmiast przypomniałam sobie roziskrzony wzrok Anity, romans Włoszki z mężem Pameli wręcz ją zafascynował. Później również…
– A ta Włoszka rzeczywiście istnieje? – spytałam podejrzliwie.
– I rzeczywiście ją widziałam – westchnęła Alicja. – Kurwa… Nie, nie ona, mam na myśli komary. No owszem, atrakcyjna, szczególnie dla Duńczyka.
– Zatem zbrodnia z namiętności nie jest wykluczona…
– Puknij się, dobrze? W ten głupi łeb. To nie Jens jest taki piękny, tylko Włoszka. Gdyby on zabił Pamelę… Popatrz, a Mariankowi to jakoś w głowie nie zaświtało!
Przypomniałam jej, że Włosi mają więcej temperamentu. I tak zresztą padnie pewnie na Jensa, bo z reguły w takich wypadkach mąż staje się pierwszym podejrzanym. Zaproponowałam, żeby oddała się jutro lekturze prasy, Anita musiała już chyba coś puścić, i ewentualnie obejrzała wiadomości, o ile mają tu jakiś program z sensacjami. Właściwie ta Pamela nie bardzo mieściła mi się w głowie, mało się z nią stykałam bezpośrednio, miałam do niej stosunek dość życzliwej obojętności, podszyty ostrożnością, przez tę straszną jędzę, mamusię. Ale jednak głupio… Wolałabym, żeby żyła, nawet gdyby miała nam codziennie zwalać pudła ze schodów.
Zrozumiałam w każdym razie zakamieniałą niechęć Alicji do poszukiwań.
– Czekaj, jeszcze jedno – powstrzymałam ją, kiedy ruszyła już w kierunku domu, zirytowana komarami. – Skoro papiery, to chyba trzeba szukać inaczej…?
– Jak inaczej? Nie oczami, tylko węchem?
– Głupia jesteś. W innych miejscach może. W innej postaci? Przecież nie może to być buła ani kłębowisko, tylko plik, względnie stos!
Alicja wsparła się tyłkiem o stół ogrodowy i popatrzyła na mnie dziwnie, co było widoczne, bo padało na nią światło z okien i z lampy nad drzwiami.
– Słuchaj, ja to chowałam ostatni raz siedemnaście lat temu. Pamiętam, że rozważałam, jak postąpić, zrobić jeden pakunek czy podzielić na części, próbowałam i tak, i tak, w końcu nie jestem pewna, ale zdaje się, że zrobiłam jeden. I zwracam ci uwagę, że to nie były plansze ani obrazy, ani średniowieczne pergaminy, tylko zwyczajny papier. Umiesz sobie wyobrazić list? Albo metrykę? Albo świadectwo ślubu…?
– Świadectwo ślubu dają czasem w ozdobnej postaci. Sztywnej.
– Nawet w sztywnej nie ma rozmiarów stołowego blatu. Jeśli to zbierzesz do kupy i wyrównasz, może mieć format normalnej, dużej i grubej książki…
– Ejże, zaraz, zaraz! Marianek wstawiał bajer o dużej i grubej książce!
– Toteż właśnie. I trzeba było patrzeć, jak Anita na niego patrzyła. Ale mogło się zmieścić w pudełku… Cholera, nie pamiętam, na co się zdecydowałam, na pudełko, na gazetę czy na sztywne okładki. A takie coś, nie wiem, czy zauważyłaś, świetnie pasuje do kociego worka, równie dobrze, jak do ustawienia na półce…
– I do wetknięcia pomiędzy stare książki telefoniczne, pudełka z butami, proszki do prania, one też w pudełkach, foldery, prospekty i zdjęcia…
– I wszystko inne – skróciła Alicja. – Słuchaj, myślisz, że oni tam już posprzątali? Bo to ścierwo mi tu lata coraz gęściej.
– Posprzątali czy nie, wracamy. Ale drzwi do atelier jednak bym zamknęła.
– To zamknij. Idź tędy, dołem, przynajmniej połowę drogi będziesz miała łatwiejszą.
Potykając się w ciemnościach, przelazłam dookoła klombu, zamknęłam atelier od wewnątrz i przedarłam się po schodkach na górę, błogosławiąc Thorkilda za rozmieszczenie wyłączników światła we wszystkich możliwych punktach domu. Mogłam zapalić na dole i zgasić na górze, a po ciemku pewnie bym się tam zabiła. Odniosłam wrażenie, że jakimś tajemniczym sposobem udało nam się zrobić większy bałagan niż był wcześniej.
Beata i Paweł zajęci już byli bardziej sobą niż sprzątaniem. Koty pogodziły się z posiłkiem na tarasie, zrozumiawszy same z siebie, że ilość nóg w kuchni bez wątpienia odebrałaby im apetyt. Najedzone i zadowolone z życia porozmieszczały się gdzieś na wyżynach.
– Co mnie dziwi – powiedziałam w zadumie, ponieważ ktoś akurat poszedł do łazienki – to to, że one przywykły do tych ryków i wcale nie reagują…
Marzenie udało się wziąć dodatkowy wolny dzień, przyjechała o świcie i zagnała wszystkich do roboty. Na pierwszy ogień przeznaczyła drugi pokój gościnny, obecnie Beaty, w którym sama deptała po jakichś kocich workach. Alicja ich zawartości nie potrafiła sobie przypomnieć, mogły być zatem dziewiczo nietknięte. Zważywszy, iż docieranie do nich miałam już opracowane wzrokowo, ogarnęły mnie czarne przeczucia i wciąż nie widziałam miejsca na stłoczone tam gzary.
Marzena jednakże była twarda. Ustawiła wszystkich rządkiem w korytarzyku i zarządziła sztafetę.
– Nie musimy wyciągać wszystkiego – powiedziała przy tym pocieszająco. – Tylko tyle, ile trzeba, żeby tam dojść i odsłonić worki. No i wywlec je gdzieś, do salonu albo na taras.
– Alicja, jesteś pewna, że tu leżą wyłącznie te dwa, a nie więcej? – spytał delikatnie Paweł.
– Niczego nie jestem pewna, ale przeważnie je bebeszyłam, więc dużego plonu się nie spodziewaj.
– Nie, nie, mnie nie zależy. Pytam na wszelki wypadek…
Gdzieś koło czwartej łóżko Beaty było już dokładnie zawalone górą makulatury, w korytarzyku brakowało miejsca na postawienie nogi, żelazny stojak i drabina przyozdobiły salon, ale Paweł zdołał się przepchnąć do okna i uchwycić worki. Wyszarpnął je po jednym, podał Marzenie i zaczął na ich miejscu układać pudła. Alicja trwała nad nim niczym krwiożercza harpia, pilnując właściwego rozmieszczania makulatury z łóżka.
Po czym okazało się, że stojaka i drabiny nie ma już gdzie postawić.
– No i to właśnie tak wygląda – wytknęła Alicja z satysfakcją. – Poszukać, poszukać, łatwo gadać. A potem nic się nigdzie nie mieści. Strasznie dawno nie piłam kawy.
– Teraz już możesz się napić – pozwoliła jej Marzena. – Słuchaj, drabinę da się chyba upchnąć w składziku…
– Za wysoka, nie wchodzi. Już sprawdzałam.
– No to trudno, do atelier. Ale ten stojak może przecież zostać na dworze. Jest żelazny.
– Zardzewieje.
– A do czego ci on w ogóle?
– Do zawieszenia prześcieradła, gdybym chciała wyświetlać slajdy.
– O Boże… To nie wiem.
– Nikt nie wie…
– A worki? – spytał Paweł. – Obejrzysz je czy postawimy gdzieś, gdzie znów przepadną?
Worki okazały się zróżnicowane. Jeden był nienaruszony, drugi przegrzebany i wypełniony nową zawartością, odmienną od pierwotnej. Wszystkich, rzecz jasna, bardziej interesował ten pierwszy, stanowiący rodzaj niespodzianki, aczkolwiek i drugi mógł swoim wnętrzem całkiem nieźle zadziwić.
Alicja zdecydowała się zajrzeć do znaleziska dopiero, kiedy przypomniałam jej, że lada chwila wpadnie Anita, a byłoby może lepiej nie wtajemniczać jej zbyt dokładnie w rezultaty naszych działań. Niech przeszuka te torobajdła wcześniej. Przyznała mi rację i przeniosła się z kawą na stół salonowy, gdzie było więcej miejsca.
Zostawiając niespodziankę na deser, zaczęła od worka poniekąd znajomego.
Znajdowała się w nim ogromna ilość fartuszków kuchennych, całkiem nowych, kłąb równie nowych ścierek do talerzy, dwa bardzo grube swetry, długa, rozszerzana ku dołowi spódnica z tweedu, trzy pary białych, żeglarskich spodni, gumowe klapki do wchodzenia w morze po kamienistym dnie, gruba książka kucharska, opiewająca wyłącznie potrawy z ryb, niewielka waza do zupy, wypełniona mnóstwem granatowych, jedwabnych, prawdopodobnie męskich skarpetek i ogromna ruska baba, z tych, które mają w sobie obfitość coraz to mniejszych bab. Ta jednak nie miała w sobie mniejszych bab, tylko potworną ilość kolorowych szklanych kulek, rozmaitej średnicy. Większość kulek wyleciała z niej od razu i zaczęła turlać się pod nogami.