Pozwoliłam jej zrobić następną kawę, oglądając komputerowe osiągnięcia i szczerze żałując, że duński język jest mi niedostępny. Na ile zdołałam się zorientować, w tekście podane były daty, kiedy cenny przedmiot ostatni raz widziano. Także miejsce i, być może, nazwisko osoby oglądającej. Nazwisko zresztą niepewne, bo ten ostatni oglądacz mógł się zwyczajnie nie przyznać, szczególnie jeśli zarazem był złodziejem.

– No i tą lampą Bełkot mnie zdenerwował ostatecznie… – podjęła Alicja.

– Blekot – poprawiłam.

– Wszystko jedno. To przez ciebie, więc teraz odkręcaj.

– Mnie się zdaje, że już odkręciłam, ale Blekot widocznie nie czytał. Ty im mów, żeby się złapali za słowo pisane i poza tym na ich gadanie nie zwracaj uwagi.

– Jak mam nie zwracać uwagi, skoro mi taki przygłupek lata po całym domu i rozwala pudła!

Z wielką energią zaprotestowałam przeciwko obarczaniu mnie winą za poczynania Blekota. Alicja zlekceważyła moje protesty, z nową kawą usiadła przy stole i ponownie sięgnęła po czasopismo.

– To jest w ogóle tłumaczenie angielskiego felietonu – oznajmiła, odwracając strony. – Z ich czasopisma. The Sun. Poniżej National Geographic, ale jeszcze nie brukowiec. Nie miewam tego, więc skąd się wzięło? Naprawdę nie ty przywiozłaś?

– Gdybym miała przywozić cokolwiek w obcym języku, to chyba prędzej po angielsku niż po duńsku, nie? Ale odczep się, nie przywoziłam. Blekot ci podrzucił.

– I do tej pory leży?

Przyjrzałam się jej z politowaniem, co i tak się zmarnowało, bo Alicja akurat nie patrzyła na mnie. Musiałam jednak wysyłać jakieś fluidy, skrzywiła się bowiem niecierpliwie.

– Oj, dobrze już, dobrze, możliwe, że różne rzeczy jakiś czas tu leżą…

– Ćwierć wieku.

– …ale i tak to nie moje. Po cholerę Blekot miał mi podrzucać?

– Nie wiem. Wymyśliłam to przed chwilą. Mnie bardziej intryguje, po co właściwie on tu przyjechał. Nie wierzę, że z wizytą do lampy. I, bardzo cię przepraszam, ale nie wierzę, że z czystej miłości do ciebie. Miał jakieś interesy do pozałatwiania i potrzebne mu było darmowe lokum? Mówił coś? A…! A w ogóle czym przyjechał?

– Samochodem. Darmowe lokum wydaje mi się najbardziej prawdopodobne. Coś tam bredził o interesach, nie słuchałam, bo co mnie jego interesy obchodzą. Tylko nie wiem, kiedy miał je załatwiać, bo cały czas tu siedział.

– Długo?

– Trzy dni.

– Niczego nie ukradł?

– Co mógł ukraść?

– Nie wiem. Cokolwiek. Do znikania przedmiotów z twojego domu masz oko jastrzębia. Żaden brak nie zwrócił twojej uwagi?

– Nie strasz mnie – zaniepokoiła się Alicja. – Nie sprawdzałam wszystkiego. Ale chyba nie, bo latałam za nim i patrzyłam mu na ręce, pilnowałam, żeby mi nie poprzekładał i nie poprzestawiał, w ceramikę patrzył jak sroka w gnat, ale jakoś z ceramiki nic nie zginęło. Czepiał się czerwonej lampy, jak jakiś maniakalny paranoik, i upierał się ją znaleźć. I tyle.

– Nie wierzę w lampę – orzekłam stanowczo.

Bez żadnych wyraźnych powodów wizyta Blekota u Alicji wcale mi się nie podobała. Nie stanowiła wielkiej niezwykłości, zarówno wizyty, jak i mój stosunek do nich, były zjawiskami, przytrafiającymi się dość często, gdybym chciała policzyć osoby, których, moim zdaniem, należało za próg jej domu nie wpuszczać, zabrakłoby mi palców u rąk i nóg. Ustawicznie przyjmowała u siebie szkodliwe jednostki, rekordem zaś był najprawdziwszy w świecie psychopata. Wówczas to, jeden raz w życiu, pierwszy i zapewne ostatni, Alicja dobrowolnie i z własnej inicjatywy skorzystała z pomocy policji, ponieważ psychopata, za pomocą podstępu i lekkiej presji, oddalił się jej ukochanym samochodem i znikł w sinej dali. Znaleźli, owszem, jedno i drugie, psychopatę i samochód, w całkiem niezłym stanie, samochód jej zwrócono, psychopata zaś poprzebywał sobie troszkę we właściwym zakładzie. Po czym znów objawił się przed jej drzwiami…

Nie wiadomo, co ją skłoniło do skutecznego protestu przeciwko tej dość uciążliwej znajomości, resztki własnego rozumu czy duży nacisk ze strony przyjaciół, rodziny i powinowatych, możliwe, że miała dosyć awantur, sobaczeń i w ogóle gadania, w każdym razie odcięła wreszcie psychopatę od siebie. Wpływu na jej gościnność nie miało to żadnego.

Blekot w obliczu psychopaty zgoła się nie liczył, a mimo to zaniepokoił mnie bardziej. Pracował, zrobił karierę, nie taką może, jakiej pragnął, ale całkiem niezłą, stać go było nawet na Angleterre, po jaką cholerę ugrzązł na trzy dni w małym, spokojnym Birkerød, gdzie nic się właściwie nie działo…?

Czerwona lampa wystąpiła w charakterze pretekstu, tego byłam pewna. O co mu chodziło naprawdę…?

* * *

Zdecydowałyśmy się zjeść kolację, względnie spóźniony obiad, i przeżyłam chwilę śmiertelnego zdumienia, oglądając wnętrze lodówki. Jak zwykle, każda z nas miała ochotę na coś innego, Alicja wetknęła do mikrofalowej kuchenki naczynie z kartoflami i postawiła na płycie patelnię, żeby usmażyć sobie do tych kartofli jedno sadzone jajko, ja zaś, włożywszy do tostera dwie grzanki, postanowiłam poszukać pasztetu i sałatki jarzynowej, wiedząc, że te produkty znajdują się u niej zawsze. Musiałam skorzystać z jej zapasów, bo przyjechałam zaledwie tego samego dnia, wczesnym popołudniem, i ze zwykłego lenistwa nie udałam się jeszcze do sklepu w celu nabycia dla siebie ulubionego pożywienia: duńskiego salami, sałatki z curry i nadziewanych czymś tajemniczym, panierowanych filetów z nie znanej mi ryby, które uwielbiałam. Alicja do ryb odnosiła się z żywiołowym wstrętem i upierała się, że nie będzie ich kupować.

Zajrzawszy do lodówki, osłupiałam doszczętnie. Połowa jednej półki zajęta była jakąś szaloną ilością mrożonych filetów z ryby, zwyczajnych, nie panierowanych, zaczynających się już rozmrażać. Pomyślałam, że chyba mi się w oczach mieni.

– Alicja, czy ja mam omamy? – spytałam niespokojnie.

– To chyba sama powinnaś lepiej wiedzieć? – odparła Alicja znad patelni. – Nie stój tak i nie trzymaj jej otwartej, ile razy mam powtarzać, że ona tego nie lubi!

Czym prędzej zamknęłam lodówkę, po czym otworzyłam ją ponownie.

– Myślałam, że tamtą grymaśną zdążyłaś zamienić na jakąś nowszą. Pozwolisz, że jednak coś wyjmę…? Skąd, na litość boską, wzięło się tu tyle ryby?!

– Ze sklepu.

– Zgaduję, że nie łowiłaś jej w morzu osobiście. Czy to ja ją mam zjeść?

– Oszalałaś! Nie bierz tego do ust!

– Mam jeść uszami…?

– Głupia jesteś, to nie do jedzenia. Mam na myśli, nie dla ludzi.

Znalazłam pasztet i sałatkę i zamknęłam lodówkę, odgradzając się od niepojętego zjawiska. Toster mi brzęknął grzankami.

– A można wiedzieć dla kogo? – spytałam ostrożnie.

– Dla nich – odparła Alicja i łopatką do teflonowych patelni machnęła w kierunku tarasu. – O, proszę, już są. Czekają na kolację.

Położyłam na stole produkty spożywcze, popatrzyłam na otwarte drzwi do ogrodu i osłupiałam po raz drugi.

Na tarasie, tuż za drzwiami, siedziały nieruchomo trzy potwornie wielkie, czarne koty i wpatrywały się we wnętrze mieszkania. Widok był mi bliski i całkowicie zrozumiały, ale przecież nie u Alicji…!!!

Po dłuższej chwili wydobyłam z siebie głos, w którym chyba dźwięczała zgroza…

– Własnym oczom nie wierzę i co to ma znaczyć?! Alicja! Czy to coś, co tam siedzi, to są koty?!

– A uwierzysz, jeśli ci powiem, że żyrafy?

– Przecież ty nienawidzisz kotów!

Alicja wyjęła kartofle z mikrofalówki i wyrzuciła swoje jajko z patelni na talerz.

– Kto tak powiedział? – spytała z zimną irytacją.

– Ty sama!

– Nic podobnego. Wcale nie nienawidzę kotów samych w sobie. Lubię wszystkie zwierzęta. Nienawidzę tylko takiego czegoś, co poluje na ptaki.

– A te, tam, nie polują na ptaki? – zainteresowałam się delikatnie i spróbowałam usiąść przy stole bokiem, żeby mieć widok na ogrodowe wyjście. – Takie są oryginalne? Roślinożerne?

Alicja usiadła normalnie, twarzą do ogrodu.

– Nie wiem, czy są oryginalne, za to na pewno leniwe. Nie łażą po drzewach i nie pchają się do ptaków. Zwabiłam je tu specjalnie.

Musiałam się nieźle wysilić, żeby wreszcie ochłonąć.

– Bardzo popieram ten szlachetny czyn, ale jakiś powód musiał przecież istnieć. Po tylu latach zwabiłaś do siebie koty, które do tej pory przeganiałaś na wszystkie strony świata? Co ci się stało?

– Bełkot – odparła Alicja krótko.

– Bełkot to, mam wrażenie, tu w powietrzu brzęczy – skrytykowałam, po krótkiej chwili opanowawszy zaskoczenie. – Rozumiem, że masz na myśli Blekota. Co on tu ma do rzeczy?

– Jest uczulony na koty i dostawał wysypki, jak jakiś kot przechodził ulicą. Zabezpieczyłam się przed jego następnym przyjazdem. A w ogóle powodów było trzy, Blekot, myszy i ogród. Oprócz Blekota, rozmnożyły mi się myszy, nie mam nic przeciwko myszom, ale trochę się ich zrobiło za dużo i zaczęły żreć papiery. Koty łapią myszy, bardzo zręcznie im to idzie, także krety i nornice. Nornice zeżerały mi cebulki tulipanów…

– Zaraz, chwileczkę. Mówiłaś, że nornic nie było. Ani myszy. Że to ja je wymyśliłam.

– Bo wtedy nie było, pokazały się dopiero ostatnio, ze trzy lata temu. I wymyśliłaś szczura, a to nie żaden szczur, tylko zwyczajne myszy. A ogród już tak się rozrósł, że nawet stado kotów mu nie zaszkodzi, więc niech sobie będą, niczego złego nie robią, za to jest z nich pożytek.

Nareszcie zrozumiałam. Faktem było, że Alicja kochała wszystkie zwierzęta, z robakami włącznie, z wykluczeniem tylko komarów, być może dlatego, że komary nadmiernie kochały ją. Jednakże bardziej kochała ogród.

Znałam ją dostatecznie długo, żeby pojąć ogrom rozterki, jaka nią miotała. Chętnie by widziała u siebie całą menażerię, zaprzyjaźniła się z lisem, który czasami składał jej wizyty, na szczęście rzadko, omal nie rozebrała domu na kawałki, kiedy jeż ugrzązł w przewodzie wentylacyjnym, zawarła ścisłą znajomość z wielkim pająkiem, zamieszkałym na stałe po zewnętrznej stronie kuchennego okna, i nader często wspólnie konsumowali lunch, ona tu, on tam, bo jakoś im to wypadało równocześnie. Rzecz jasna, każde z nich jadło co innego, ale to już było bez znaczenia. Uwielbiała psy. No i żadnego zwierzątka nie pozwalał jej hodować ogród.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: