– Twojego czy mojego?

– No, dwie osoby potrzebne… Mojego!

– Może i mogłam, ale jakoś nam się nie złożyło. Czekaj, wróćmy do tematu, jedna ty nie czynisz wiosny. Nikomu nie mogłam wierzyć, zgadzam się, że obsesyjnie, gryzło mnie, bo mój pokój każdego mógł korcić. I wtedy, mówiłam ci, siedemnaście lat temu, usunęłam to z mojego pokoju. Na zasadzie: w lesie nie widzi się drzewa. Najciemniej jest pod latarnią. Co byle gdzie, to mało ważne.

Teraz już jęknęłam zgoła rozpaczliwie.

– Z czego wynika, że może leżeć wszędzie. Jeśli wtryniłaś do wora, robi się fajnie, trzeba przepatrzeć każdy, nawet ten z podartymi rajstopami.

– Z rajstopami nie, miał jechać do Polski, więc odpada.

– No to wszystkie inne. W atelier również. Wszędzie. Słuchaj… – zawahałam się. – Nie chcę się czepiać, ale ty toniesz w papierach. Ja też, z tym że ja na papierze pracuję. Toniesz w szmatach. Toniesz w pudłach. Na litość boską, dlaczego…?!

Alicja patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem i właściwie nie musiała odpowiadać. Zrozumiałam.

Podstawę stanowił optymizm. Żadna z nas nie była już młoda i nie dysponowała pełnią sił, ale obie wciąż żywiłyśmy nadzieję. Nadzieja, jak wiadomo, umiera ostatnia. Sama miałam przed sobą zaplanowany porządek w książkach, porządek w filatelistyce, porządek w dokumentach, porządek w starych maszynopisach, porządek w bursztynach, porządek w suchych zielskach… I niezłomną nadzieję, że ten porządek wreszcie zrobię.

Alicja również. Przeszkód napotykała więcej niż ja, ustawicznie ktoś u niej mieszkał, ktoś przyjeżdżał z wizytą, ktoś zabierał czas. Zdrowie i siły również zabierały czas, żądały odpoczynku. Miała w perspektywie, powiedzmy, trzy wolne dni, ale porządek w samym tylko salonie wymagał trzech tygodni, te trzy dni zatem poświęcała na odpoczynek. I na ogród. A potem kołomyja zaczynała się na nowo i pozostawała wyłącznie nadzieja.

– I pomyśleć – westchnęłam ciężko – że istnieją osoby, który przechodzą na emeryturę i czują się takie nieszczęśliwe, bo nie mają co robić, bo się sobie wydają niepotrzebne, bo nikt ich nie chce…

– Nie mów do mnie takich kretyństw! – warknęła Alicja. – Trzeba było mieć własne zainteresowania, upodobania, wykształcenie, a nie siedzieć w guzikach, zupkach, wywiadówkach i podpisywaniu listy obecności! Tobie mam to tłumaczyć? Podobno masz fioła na tle tundry na prawo od Nordkappu!

Mieć, miałam, ale zdziwiło mnie, że ona to pamięta po jednej rozmowie, której, zdawałoby się, nie słuchała. Nagle przyszło mi na myśl, że gdybym nie miała nic innego do roboty, a także nie miała pieniędzy, poszłabym tam na piechotę, poświęcając na tę podróż resztę życia. No i proszę, wciąż pozostawała mi nadzieja, że jednak nie pójdę na piechotę, tylko pojadę…

– No dobrze – zgodziłam się. – Mentalność krowy i wołu uprawnia do wymagań wyłącznie krowy i wołu. Wróćmy do tematu. Póki tu jestem, zrobię, co mogę, żeby ci przegrzebać tyle worów, ile znajdziemy. Nie w tej chwili. Poszłabym spać, może bodaj jedna noc przejdzie nam spokojnie.

Zła godzina tylko na to czekała…

* * *

Obudziły mnie dźwięki. Narastające, ktoś coś wykrzykiwał, rozlegały się jakieś łomoty. Postarałam się oprzytomnieć, złapałam szlafrok, wyskoczyłam z pokoju, o ile niemrawe wyłażenie można nazwać wyskakiwaniem.

Potwornie zdenerwowany Paweł nie mógł w salonie opanować słowotoku.

– Hałasy, coś rymnęło, ale spałem, obudziłem się, słuchajcie, co było z drzwiami? Czy atelier zostało zamknięte? A wydawało mi się, że ktoś tu jest, na tarasie, ale to przedtem, poleciałem do atelier, jak Boga kocham, on się na mnie rzucił, strzeliłem w mordę, może i za mocno, ja nie wiem, tam ktoś był! Ja nie mówię, że od razu, tak trochę przytomniałem, myślałem, że mi się wydawało, ja nie wiem ile czasu, coś mi się takiego potem zrobiło, co miałem zrobić, grzecznie perswadować? Nie zdążyłem pomyśleć i tego…

– Zamknij gębę – zażądała ostro Alicja. – Dajcie mu czegoś… Mów po kolei i całymi zdaniami!

– Całymi zdaniami nie wiem, czy potrafię, nie wymagaj za wiele. Nie zdążyłem się zastanowić, on poleciał ze schodów, cholernie dużo rzeczy poleciało za nim, tam przejść się nie da…

– Nie tak. Od początku.

Dostał wody i koniaku. Odetchnął głęboko, zdołał się opanować, może nie całkowicie, ale dostatecznie, żeby przywrócić umysłowi odrobinę równowagi. Usiąść nie chciał, wolał się kręcić między fotelami.

– W ogrodzie byliśmy. Takie miałem wrażenie, że na tarasie ktoś jest, myślałem, że jedna z was, więc tego… No, nie interesowałem się tym, jeśli któraś chce siedzieć w kucki na tarasie, wolno jej, nie?

– Dlaczego w kucki?

– Nie wiem, czy w kucki, tak wyglądało. Nisko, a na kota za duże, no, człowiek. Ludzka istota. Może Alicja coś robi z kwiatkami…

– Po nocy? – skarciła go Alicja. – W ciemnościach? Puknij się!

– Dobrze, za chwilę. Nawet chyba zdążyłem pomyśleć, że zaraz zapali lampę. Tam… no… tego… nie przyglądałem się specjalnie, przez krzaki nie widać… Pobyliśmy trochę w ogrodzie, bardzo ładny masz ten trawnik…

Popatrzyłyśmy z Alicją na siebie.

– Zbij go z tematu, bo sam nie wybrnie – poprosiłam.

Alicja kiwnęła głową.

– Przejdź do dalszego ciągu. Wróciliście potem do domu i co?

– I Beata pierwsza poszła się umyć…

– Nic nie słyszałam? – zdziwiłam się.

– Bo ja nie grałam na trąbie, tylko się myłam – zwróciła mi uwagę Beata. – Tak cichutko. Pamiętałam o wychodku, wodę do sedesu wlałam dzbankiem, tym z bufetu na kuchni.

– Cholera – wyrwało się Alicji. – W nim stała woda do podlewania kwiatków, z nawozem. Znaczy, z odżywką.

– Och, bardzo cię przepraszam…

– Sedesowi nie zaszkodzi – przerwałam im, bo Beata, najwyraźniej w świecie, już zaczęła myśleć o jakiejś ekspiacji. – Paweł, mów dalej.

– Na czym ja… a…! Poszła się umyć, a ja tak sobie na chwilę przysiadłem na łóżku i chyba przysnąłem… No dobrze, zasnąłem martwym bykiem…

Dopiero teraz zauważyłam, że Paweł jest kompletnie ubrany, a noc grawitowała już w kierunku świtu. Reszta nas miała stroje przystosowane do pory doby.

– To widać – mruknęła Alicja.

– Coś mnie obudziło – ciągnął Paweł coraz przytomniej. – Jakieś odgłosy z atelier. Taki wyrwany ze snu poleciałem sprawdzić, zanim pootwierałem te wszystkie drzwi…

– Tylko dwa. Chciałam powiedzieć, dwoje.

– Ale przesuwne. I te szklane ciężko chodzą, a drewniane się trochę zacinają. Więc zanim co, w atelier ucichło, chociaż trochę się jakby sypało, wyskoczyłem, nie zdążyłem zapalić światła i, jak Boga kocham, jakiś palant się na mnie rzucił. To co miałem zrobić, grzecznie pytać, czego sobie życzy? Strzeliłem w ryja, a on jakiś miękki, od razu poleciał ze schodów na sam dół…

– Co…?!

Alicję poderwało z kanapy. Poderwało nas wszystkie.

– A za nim poleciały deski – uzupełnił niepewnie Paweł. – Chyba regały. Zapaliłem światło, trudno zejść…

– Na litość boską…!!!

– Zdaje się, że tam leży… A co wam się…?

Leży, rany boskie, zwalił faceta ze schodów i pyta, co nam się stało! W tej rupieciarni… mógł się zabić, ranny, ze złamanym kręgosłupem…! A my tu sobie gawędzimy, zamiast wzywać pogotowie…!!!

Miał jednakże rację, po schodach tak zwyczajnie nie dało się zejść. Nie tylko pudła je blokowały, rusztowanie przy samej ścianie składało się z wąskich regałów, ustawionych jeden na drugim, podpartych czymś chwiejnym na niższych stopniach. Konstrukcja to była nader osobliwa, bo w końcu regały wymagały płaszczyzn poziomych, a schody stanowiły płaszczyznę skośną, ale Alicja nawet i z tym dała sobie radę. Tyle że zbyt stabilne to nie było i miało prawo polecieć.

No i poleciało, trochę się przy tym dewastując. Część zwaliła się przez balustradkę jeszcze niżej. Zejście na dół należało połączyć z gimnastyką i podnoszeniem ciężarów, a na samym dole, przy drzwiach wyjściowych, leżał człowiek, przywalony pudłami i czymś jeszcze, z daleka nierozpoznawalnym.

W okropnym pośpiechu, usuwając z drogi ciężkie drewno i połowicznie rozwalone pudła, przedarliśmy się na niższy poziom. Atelier było duże, od podnóża schodów do człowieka pozostawało jeszcze dobre pięć metrów barykady. Spojrzałam na nią, bo w końcu, przełażąc przez rozmaite przeszkody, chce się je widzieć, nie przełazić na ślepo, spojrzałam zatem i zamarłam. Zemdliło mnie i zabrakło mi tchu.

Pod nogą biurka leżała ludzka ręka.

Dłoń i przedramię aż do łokcia. Ludzka ręka, wyglądająca tak martwo, jak tylko to było możliwe. Na litość boską, z takim rozmachem Paweł trzasnął…?!!!

Obok mnie nagle zachłysnęła się Beata, wydała z siebie jakiś dziwny jęk. Patrzyła pod nogi, odruchowo popatrzyłam również, Boże wielki, prawie przy samych schodach ludzka stopa…! W skarpetce i w męskim bucie…

Potworność stała się nie do zniesienia. Nie byłam w stanie wydać z siebie głosu, w głowie zakotłowały mi się jakieś dziwne myśli, krew, dlaczego nie ma krwi, Paweł poodrywał facetowi ręce i nogi, niemożliwe, żeby jednym ciosem, szarpał go chyba, rąbał siekierą, trzeba się opanować za wszelką cenę, alternatywą jest atak serca albo wybuch histerii, mnie się to śni, niech się obudzę…!

– Hej, niech mi tu ktoś pomoże! – zażądała z irytacją Alicja. – Ruszcie się, posprzątamy kiedy indziej!

Posprzątamy…!

Dolazła już przez rumowisko do samych drzwi i próbowała zdjąć z leżącej postaci zaklinowane trzy czwarte regału. Paweł, o metr od niej, wlazł na wielkie pudło i ugrzązł w nim nogą, zdumiona byłam, że nie skamieniał jeszcze bardziej niż my, ostatecznie ta masakra to jego dzieło! Ale skoro on się rusza, nawet wierzga, ja może też powinnam, niekoniecznie wierzgać, ale przynajmniej mówić…

– Alicja, na miłosierdzie pańskie! – wychrypiałam rozpaczliwie. – Nie szarp nim, rozleci się do reszty…

– To niech się rozleci, już i tak się rozleciał, muszę go zdjąć, bo nie ma dostępu do ofiary. Chyba nie żyje, ale trzeba sprawdzić!


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: