– Cholera – mruknęła Alicja.
Gliniarz spojrzał pod nogi.
– Czy takie coś znajduje się tu wszędzie? – spytał jakby wszystkich naraz, dzięki czemu Daniel odruchowo przetłumaczył.
– No owszem, trochę się tego nasypało – wyznała Alicja ze skruchą. – Myślałam, że już pozbierane, ale jeszcze się plącze. Trzeba uważać.
– To widać…
Kulka zadecydowała o niezwykle ulgowym przebiegu przesłuchania.
– Dziwią się trochę, skąd taki urodzaj na zwłoki akurat u mnie – streściła nam Alicja, kiedy wreszcie poszli – ale nie podejrzewają, że to ja albo wy. Zrozumieli za to, że jestem nie bardzo porządna i pasożyt przejechał się na kulce, co wyjaśnia katastrofę. Nie mają pojęcia, o co tu w ogóle chodzi, kocie worki im do głowy nie przyszły. Zjadłabym coś. Wy nie?
Siedziała już na swoim miejscu za stołem, nad kawą. Paweł w drzwiach na taras kontemplował ogród, Beata przy stoliku z ogromnym, miedzianym blatem, większym od tego w moim pokoju, wpatrywała się pilnie w podłogę.
– Czy ja bym mogła powiedzieć coś racjonalnego? – spytała nieśmiało.
– Myślałam, że to ja mówię coś racjonalnego – zdziwiła się Alicja. – Ale możesz.
– No więc primo, pozbierałabym to cholerstwo do końca, bo ktoś się wreszcie zabije. Po drugie, powinno się chyba rozbebeszyć ten wór z atelier, bo może jednak on zawiera w sobie coś, co wyjaśni sprawę. A po trzecie, posprzątałabym tę ziemię z okna, bo nam będzie w zębach zgrzytać i szkoda kwiatka. Doniczki masz, widziałam. Nie upieram się, ale tak mi się wydaje, że to byłoby racjonalnie.
Byłoby, niewątpliwie, z wielką niechęcią Alicja przyznała jej słuszność. Wora oczywiście, wbrew zamiarom, nie zdążyliśmy nawet ruszyć. Jednakże kolejność ustaliła odwrotną, najpierw ziemia z okna…
– Potem coś zjemy, a potem reszta – zarządziła. – Jestem głodna, a na żadne katusze jeszcze nie zostałam skazana!
– Nigdzie nie jadę – oznajmiłam, układając na stole podkładki pod talerze. – Mamy co jeść, jeśli Marianek nas zaniedba, wystarczy nawet na śniadanie, jeśli przyjdzie, sklepami zajmę się jutro. Lubię tu robić zakupy. Do bani to całe dochodzenie, o kant tyłka można je potłuc, niby powinniśmy się cieszyć, ale ja mam niedosyt. Obrzydliwy.
Obrzydliwy niedosyt zainteresował towarzystwo tak, że chętnie poświęcili się produktom spożywczym, pozwalając mi gadać. Wyjawiłam poglądy.
– Porządny, prawdziwy detektyw, taki w rodzaju Herkulesa Poirot, zauważyłby różne szczegóły. Zwróciłby uwagę, że Paweł ma świeżo podrapany jeden but. Obleciałby zakamarki, znalazłby wilcze paści w składziku, umiałby porównać szczątki przy tym żelastwie z resztkami kartonu w atelier, tuż przy nieboszczyku. I już pojawia mu się pytanie: dlaczego staraliśmy się ukryć, że pułapka tam była i co miał do niej but Pawła? Podejrzane. Od początku wiedziałby, że Pamela i pasożyt się znali, jedno i drugie pada trupem w posiadłości Alicji, co w tym jest…?
– Zaraz, zaraz – przerwał mi słuchający z uwagą Paweł. – Tu mamy argument, to co sama wymyśliłaś. Pasożyt mieszkał u Pameli, ten hipotetyczny Herkules o tym wie, nie? Pamela mu zeszła ze świata, z jej mężem może się za bardzo nie kochają, musi czym prędzej szukać innego ciepłego gniazdka, no to gdzie, jak nie u Alicji? I dalej, wedle twojej wersji, proszę, wszystko się zgadza.
– A jeszcze kulka – przypomniała Alicja z satysfakcją.
Zastanowiłam się.
– Ciekawe, swoją drogą, jak potraktowałby kulki… Powinien wniknąć, skąd się wzięły i kiedy zostały rozsypane. Poza tym fakt, że Pamela pchała się do atelier, pasożyt też, coś w tym atelier musi ich wabić, nie ma siły, powinien przejrzeć wszystko do ostatniej żywej deski!
– Idiotka – skrytykowała mnie Alicja z urazą, prezentując błyskawiczną zmianę nastrojów.
– Ale to okropna robota – ciągnęłam w zamyśleniu. – I sam nie dałby rady. Powinien szukać drogą dedukcji… O, twarz…! Ja jednak zedrę te numery z książek, wczoraj zapomniałam. Zaraz to zrobię!
Zrobiłam. Na grzbietach niewątpliwie pozostały mikroślady. Z żółtymi papierkami wróciłam do stołu.
– Oczywiście, zauważyłby to – kontynuowałam. – Świeżo przylepione, świeżo zdarte i tylko na trzech. Musiałby się zastanowić i pojęcia nie mam, co do czego zdołałby to dopasować. Dlaczego tu nie ma takiego faceta? Teraz rozumiecie, że mam niedosyt, sama się muszę męczyć, zamiast mieć wszystko gotowe!
– Kota masz? Przecież wiesz, co się dzieje, bez żadnych męczarni!
– Tak, ale ja chcę wiedzieć, jak on by do tego doszedł. Ten Herkules.
– W życiu! – zawyrokował energicznie Paweł. – Nigdy by nie doszedł, choćby się zes… tego, skichał! Musiałby znać Alicję.
– Nawet przy znajomości Alicji miałby komplikacje. Chyba że wszyscy by mu wszystko powiedzieli.
– A od tego by z pewnością zwariował – rzekła z przekonaniem Beata.
Od posiłku oderwała nas Marzena, niezmiernie przejęta i zaniepokojona beztroską Alicji. Kategorycznie zażądała tych racjonalnych postępowań, przypominając, że, jak zwykle, grożą nam goście, co najmniej Anita i Marianek, a kto wie czy nie Blekot, sukcesywnie pozbawiany konkurentów. Ewentualnie pomocników. Był na wiosnę, może się pojawić i teraz, na wszelki wypadek powinno się zamknąć furtkę na skobel i udawać, że nikogo nie ma w domu.
– Możemy zamknąć drzwi na klamkę – zgodziła się Alicja. – Ona głośno szczęka, usłyszymy. Zaraz, co to miało być…? A, wór. To mój, nie kolejowy.
– Skąd wiesz?
– Kolejowe były mniej wypchane. Nie pamiętam, co tam włożyłam.
Zawartość wora stanowiły głównie utensylia narciarskie. Kilka par starych spodni, dwie pary jeszcze starszych butów, cztery kółka do kijków, gogle na sparciałej gumce, podarta kurtka na wyliniałym futerku, gruby plik prospektów reklamujących ośrodki sportów zimowych, trzy pary silnie nadpalonych rękawic, dwie dziurawe kominiarki, siedem sztuk wełnianych skarpet, też dziurawych, a oprócz tego żakiet od jesiennego kostiumu z wyprutymi rękawami, rękawy również, oddzielnie, cztery różne spódnice, wszystkie z odprutymi dołami, piłka do siatkówki, bez powietrza, durszlak bez rączki i duży kawał bardzo wiekowej watoliny.
– Dosyć to wszystko sportowe – ocenił Paweł.
– Alicja, to chyba pochodzi z czasów, kiedy miałaś manię prucia każdej szmaty, jaka ci wpadła w rękę? – spytałam. – A potem niczego nie zeszywałaś?
– Alicja, bez dwóch zdań, to wszystko nadaje się wyłącznie do wyrzucenia – powiedziała Marzena z energią. – Nie mów mi, że komukolwiek do czegokolwiek mogłoby się przydać.
Alicja kiwnęła głową dwukrotnie, do Marzeny i do mnie.
– Owszem, to właśnie miało zostać wyrzucone. Hania tu była dwadzieścia lat temu, zapakowała porządnie, żeby wywalić jednym kopem. Ale nie mogłam od razu, bo śmieciarze nie biorą takich rzeczy, które się nie mieszczą w śmieciowym zasobniku, więc nie wiedziałam, co z tym zrobić, a potem zapomniałam. Jeśli uda wam się gdzieś to upłynnić, proszę bardzo. Chociaż… Czy ja wiem…?
Wzięła do ręki durszlak i obejrzała go z uwagą.
– A jeśli będę chciała przecedzić witriol albo gówno do kwiatków…?
– Doskonale – zgodziłam się. – Zostaw sobie ten durszlak. Najlepiej włóż na głowę…
– Pasemka – podsunęła uczynnie Beata.
– Jakie pasemka? – zaciekawiła się Alicja.
– Z włosów. Gdybyś chciała ufarbować sobie włosy w kolorowe pasemka… Co prawda, teraz nakłada się czepki z tworzywa sztucznego, ale można i to. Dziurki ma dobre.
– Oszalałaś, musiałabym upaść na łeb, żeby się farbować w pasemka!
– To nie patrz w to jak sroka w gnat! – zdenerwowała się Marzena. – Poza tym, zdaje się, że to już służyło do przecedzania witriolu i gówna! Zobacz, jakie przerdzewiałe!
Z żalem Alicja odłożyła durszlak na stos rzeczy do wyrzucenia. Marzena czym prędzej skorzystała z okazji, zaczęła wpychać wszystko z powrotem do wora. Powstrzymałam ją.
– Czekaj, miało być racjonalnie. Mniejsze paczki zróbmy, większość wejdzie do zasobnika, a resztę rozsiejemy po mieście. Poza tym, zostawiłabym watolinę dla kotów…
– Druga wariatka – powiedziała Marzena ze zgrozą.
Alicja natychmiast zaaprobowała pomysł. Wydarła jej z rąk zleżały płat i odrzuciła na fotel za plecami.
– Z tym że nie teraz – ciągnęłam pouczająco. – Za ciepło. Trzeba będzie im dać na jesieni, tam gdzie sypiają. Sama znajdę takie miejsce, do którego sięgniesz jesienią, i już nie zapomnisz.
– Myślisz, że gdzie sięgnę jesienią?
Zastanowiłam się. Co ona z pewnością zrobi na jesieni…? Ubierze się w swoją ukochaną ciepłą kurtkę, można powiesić pod kurtką. Wykopie niektóre cebulki, zaniesie je do atelier, można położyć w atelier… Nie, mowy nie ma, nie sposób przewidzieć, jak za kilka miesięcy będzie wyglądało stworzone przez nas rumowisko, lepiej nie ryzykować. Tylko pod kurtką!
Podniosłam się, zabrałam watolinę i zrealizowałam zamiar od razu. Wracając do pokoju, kopnęłam kulkę, która wskoczyła na dywan i poturlała się niezbyt daleko.
– O, jeszcze jedna – ucieszyła się Alicja, nie wiadomo dlaczego. – Skąd to się bierze?
– One się chyba mnożą gdzieś po kątach – zaopiniował Paweł.
– Mówiłam, żeby pozbierać…!
Akcja zbierania do końca cholernych kulek przebiegłaby zapewne spokojnie i dała pożądany rezultat, gdyby nie ta właśnie, kopnięta jako ostatnia. Pojechał na niej Paweł dokładnie w chwili, kiedy wciśnięta w kąt za miedzianym stołem Beata wygarniała resztki spod regału przy oknie. Poleciał do przodu prosto na kwietnik, na fotele i na nią, usiłował się czegoś przytrzymać i tym czymś, niestety, okazał się parapet okienny, podparty drągiem na słowo honoru. Beata dość gwałtownie usiadła na tyłku, waląc plecami w drugi regał, prostopadły do okna. Runęło wszystko, pudła ze zdjęciami, papiery, świeczniki różnych rozmiarów, potężny stos książek telefonicznych, rozkładów jazdy, map i atlasów, a co najgorsze, olbrzymi wał kwiatów z dwóch regałów i z parapetu. Draceny, paprocie, bluszcze, kaktusy, asparagusy, cyklameny, jeden storczyk, jeszcze jakieś zielska kwitnące i liściaste utworzyły przyrodniczy kurhan Mamaja, spod którego Beata, pojękując nieco, z dużym wysiłkiem próbowała się wydobyć. Pierwsza dopadła kwietnej ruiny Alicja.