– Nie ruszaj się! – krzyknęła ostrzegawczo do Beaty.
Beata zdołała już przyjąć pozycję na czworakach. Zamarła, i słusznie, bo na jej plecach znalazła się bujna wiącha czegoś, co doniczkę miało jeszcze na oberwanym parapecie. Alicja zdążyła to uchwycić.
Na resztę należałoby spuścić szczelną zasłonę. Wszystkim nam zabrakło rąk, Paweł niezamierzenie i bezwiednie uratował całą skrzynkę roślin, twierdząc przy tym, że ma pełno siniaków w poprzek, Beacie wzbroniono wyleźć z kąta, dopóki nie domaca się drąga i nie podeprze parapetu na nowo, Marzena usiłowała przestawiać meble dla uzyskania dostępu do pobojowiska. Nie, nie siedziałam z boku w charakterze widowni, przeciwnie, podtrzymywałam bluszcz i w którejś chwili doznałam okropnego wrażenia, że zostanę tak już z tym bluszczem na zawsze, do końca życia. Zdemolowane atelier mogliśmy przełożyć sobie na później, salonowej ruiny w żadnym wypadku, bo należało ratować kwiatki, największą miłość Alicji.
Remont zajął nam dokładnie godzinę i dwadzieścia minut.
– Byłoby gorzej, gdyby nie ten regał pod parapetem – zauważyła z wielkim zadowoleniem Alicja, siadając z kawą na swoim miejscu przy stole. – Trochę się to o siebie oparło. Beata, wyjdź już stamtąd!
Wszyscy stawialiśmy przed sobą rozmaite napoje, doszukując się elementów pocieszających.
– Istny cud, że ten regał obok nawet się nie ruszył – powiedziała z podziwem Marzena. – Szlag by ci trafił całą kolekcję, ceramiczne konie by się potłukły. Jak to się utrzymało?
– Bo one stoją luzem, te regały, każdy oddzielnie. Beata, mówię do ciebie!
– Zaraz – odparła niecierpliwie Beata, wciąż tkwiąca w kącie. – Alicja, masz tu książki telefoniczne z sześćdziesiątego dziewiątego roku!
– Wielkie mecyje, ja mam z pięćdziesiątego ósmego – mruknęłam z wyższością.
– I rozkłady jazdy sprzed wieków… Za kulki nie dam głowy, ale niech mi ktoś pomoże, bo ten drąg znów się wypchnie. Słuchajcie, Alicja…
– Paweł, pomóż jej i skończcie wreszcie te cholerne porządki! Kwiaty uratowane, a reszta mało ważna.
– Jakim sposobem one tak ci rosną przy takiej nędznej odrobinie ziemi…?
– Na odżywce. Paweł, Beata…! Niech oni stamtąd wyjdą, bo patrzeć na nich nie mogę!
Beata z Pawłem nad czymś się wysilali w kucki i na czworakach, podnieśli się wreszcie z triumfem.
– Mamy koci worek! – oznajmił radośnie Paweł.
– Był w samym kącie, niewidoczny – uzupełniła z przejęciem mocno rozczochrana Beata. – Wciśnięty za ten drąg od parapetu i za regał. To chyba nowy, mam na myśli, że nie patroszony.
– Coś takiego! – zdziwiła się Alicja. – Nic o tym nie wiedziałam. Zostawcie go na razie, chodźcie na kawę. Zawartość obejrzymy na deser. A propos deser, może warto byłoby zrobić jakąś kolację? Nie jesteście głodni?
– Żadnych kolacji! – zaprotestowałam energicznie. – Kolacja później! Po tych galerniczych zajęciach rozrywka nam się należy, najpierw obejrzymy worek! Obojętne, nowy czy stary, ale stąd widzę, że mniej wypchany, więc chyba nowy.
– Czy przy każdym kolejnym worku zamierzacie rujnować dom? – spytała trochę żałośnie Marzena.
– A mówiłam, że to szukanie nie będzie łatwe – wytknęła Alicja. – No dobrze, możemy zacząć przyjemności od worka. Tylko może jednak warto przedtem usunąć te rzeczy do wyrzucenia, bo jakoś dużo miejsca zajmują.
Posłusznie wynieśliśmy do śmietnika torby z oprzyrządowaniem narciarskim i tekstyliami, pochodzącymi z poprzedniego worka. Część zmieściła się w świeżo opróżnionym zasobniku, resztę ustawiliśmy obok furtki, żeby zabrać przy okazji. Nie śmierdziały, na szczęście, daleko im było do baraniej nogi, ale przez brak woni łatwo było o nich zapomnieć.
– To kolejowy – stwierdziła Alicja, obejrzawszy najnowsze znalezisko. – Sama jestem ciekawa, co w nim jest. Czekajcie, z jakich czasów on pochodzi? Czy to nie jest któryś z ostatnich lat…? Kiedy ja tu coś ustawiałam w tym kącie, zaraz, zdjęcia… Chyba tak. Nie może mieć więcej niż cztery lata, najwyżej pięć.
– Co za różnica, ile ma lat, otwieraj!
Zważywszy, iż po podniesieniu z gruzów i energicznej renowacji całej tej części pomieszczenia, wokół miedzianego stołu pojawiło się mnóstwo miejsca, nie przenosiliśmy worka na stół salonowy, tylko Alicja zaczęła go rozkopywać tutaj, na małym foteliku. Przelotnie zastanowiłam się, jak też udało się Beacie osiągnąć tak imponujący rezultat i, rzuciwszy okiem, odgadłam, że całą zalegającą teren makulaturę oraz trzy średnie pudła upchnęła za regałem, w owym kącie, z którego wywlokła koci wór. Pomyślałam, że Alicja ma rację, jeśli leżało tam cokolwiek aktualnego, w żaden sposób tego teraz nie znajdzie. Powinno jej się zapewne powiedzieć o przemieszczeniu papierów, no dobrze, zrobię to, delikatnie i dyplomatycznie…
Jako pierwszy przedmiot w worku, na samym wierzchu, leżały przepiękne, długie, balowe rękawiczki, z najcieńszej skórki świata, zupełnie nowe. Okrzyk zachwytu wydałyśmy zgodnie i w tym momencie dobiegło nas szczęknięcie klamki u drzwi wejściowych.
– Anita! – syknęła Marzena. – Chowaj to, chowaj!
W mgnieniu oka Alicja wepchnęła rękawiczki z powrotem do worka, zacisnęła go, ale wtrynić do zajętego makulaturą kąta już nie zdążyła. Wbiła pod fotelik. Marzena sięgnęła ręką na oślep, chwyciła z półki wielki świecznik, jeden z tych, które przedtem zleciały, jęła ustawiać go pieczołowicie obok wazonu na miedzianym blacie. Alicja teraz dopiero zdała sobie sprawę z pustyni papierowej dookoła, w oku jej niepokojąco błysnęło, otworzyła usta i zamknęła, bo Anita z byle czego umiała wyciągać wnioski.
Nie była to jednakże Anita, tylko Marianek.
Ile zobaczył, diabli wiedzą. Znalazł się w salonie, jakby leciał z odrzutem, pełen zaciekawienia, zainteresowania i jakichś tajemniczych emocji.
– O, co robicie? Alicja, podobno u ciebie ktoś się zabił, no, ja wiem, Anatol, oni się znali z Pamelą, on się sam zabił czy to może ten mąż…? Co tu macie? O, te książki telefoniczne, ja bym popatrzył, może tam jest i ta moja…?
Marzena chwyciła go za kark, kiedy usiłował paść na kolana dokładnie u stóp Beaty, przed regałem z literaturą urzędową, dzięki czemu natychmiast ujrzałby worek. Beata, przytomna dziewczyna, zamiast się cofnąć, uczyniła kroczek do przodu. Alicja pośpiesznie przecisnęła się obok poprzecznego regału z uporządkowanym już kwieciem.
– Kawy się napijemy – oznajmiła gromko. – Joanna, mamy śmietankę?
– Mamy. A w ogóle była mowa o kolacji, dzisiaj ja zrobię, nietypową…
Ogłoszony przeze mnie zamiar wzbudził ogólne zdumienie i zainteresowanie, objawione tak intensywnie, że Marianek nie zdołał mu się oprzeć. Porzucił książki telefoniczne i zaginioną lekturę siostry i z zaciekawieniem wpatrzył się w kuchnię.
Nie zapadłam nagle na manię kucharską, ale przypomniało mi się, drogą jakichś niepojętych skojarzeń, że w zamrażalniku mamy ravioli, nabyte niegdyś przez Alicję. Nie cierpię ravioli, szybko pomyślałam, że skorzystam z okazji, ravioli zeżre Marianek, a ja zyskam miejsce na ukochaną rybę. Rozmrażanie nie wchodziło w rachubę, znalazłam garnek, nastawiłam wodę, wyciągnęłam z lodówki wszystkie resztki wędlin, których też nie lubiłam, czyniąc to w tempie, jakiego nie osiągałam nawet, kiedy musiałam niegdyś karmić męża i dzieci i przyrządzać cały obiad w ciągu kwadransa. Alicja przygotowała stół, bo Beata wciąż chroniła kąt z workiem pod fotelikiem. Marianek patrzył nam na ręce wręcz z rozczuleniem.
Ravioli oczywiście wrąbał, dwa opakowania. Jak zwykle, pod koniec posiłku przyjechała Anita. O nic nie pytała, z zainteresowaniem wysłuchując supozycji Marianka w kwestii śmiertelnego zejścia pasożyta, który, jego zdaniem, również postradał życie na tle romansowym. Widać jednakże było, że sama posiada jakieś nowe informacje i chwilowo nie ma ochoty ich nam udzielić.
Z chwilą kiedy wszelkie produkty spożywcze znikły ze stołu, Marianek opuścił towarzystwo. Nie usiłował już nawet ględzić o książce siostry, pewien pośpiech nawet wykazał, z czego zgodnie wyciągnęliśmy wniosek, iż u siostry kolacja jest później i chciałby jeszcze na nią zdążyć. Tyle że uporczywie łypał okiem w kierunku miedzianego stołu i strasznie dużo rzeczy upadało mu na podłogę.
– No dobrze, poszedł, to teraz mów, co wiesz – zwróciłam się do Anity, kiedy się wreszcie oddalił, co, na wszelki wypadek, sprawdziłam osobiście. – Bo że coś wiesz, w oczy bije.
– Mój Boże, a myślałam, że mam kamienną twarz! – zmartwiła się Anita.
– Nie z twarzy ci bije, tylko ze środka. Mów! Nikt z nas przecież nikomu nie powtórzy.
– Może koniaczku? – zaproponował usłużnie Paweł. – Po koniaczku łatwiej.
– Mnie i tak nietrudno. Poufnie i zakulisowe dowiedziałam się, co wykombinowały gliny. Wiem, że Anatol się zabił, tyłem zleciał ze schodów i złamał kark o ścianę. Zgadza się?
– Zgadza. I nikt z nas mu w tym nie pomagał.
– Owszem. Alicja.
– Wykluczone – zaprotestowałam stanowczo. – Alicja spała, jestem świadkiem.
– My też jesteśmy świadkami – przypomniała Beata.
Alicja z najdoskonalszą obojętnością wzruszyła ramionami, Anita zaś pokręciła głową.
– Nie bezpośrednio. Ona rozrzuca po domu bardzo oryginalne i niebezpieczne przedmioty, szklane kulki, na których łatwo można się zabić. Dziwi ich nawet, że jeszcze nie pozabijali się wszyscy, ale dopuszczają przypadek, rozsypało się i nie zostało pozbierane od razu. Anatol przyszedł z wizytą, tak uważają, wszedł tamtędy z ogrodu i trafił na to świństwo, coś takiego, jak skórka od banana pod czyimiś drzwiami, dopust boży. Nie są w stanie rozpoznać, czy był tam ktoś jeszcze, kto go zepchnął, bo później byli wszyscy i zdewastowali wszelkie ślady. Ale, jeśli idzie o was, nie widzą motywu, więc wersja przypadku zostaje.
– To znaczy, że nie będą mi przeszukiwać domu? – ożywiła się Alicja.
– Nie będą – zapewniła Anita. – Widzieli twój dom i byłaby to ostatnia rzecz na świecie, jaką zdecydowaliby się zrobić, a i to pod przymusem. Natomiast co do Pameli…
Zawahała się i westchnęła.
– No? – pogoniła ją podejrzliwie Marzena.