Pół przecznicy dalej z podjazdu wycofywała się granatowa furgonetka chevrolet. Kierowca najwyraźniej nie widział autokaru, ale Joseph Denyeau zobaczył granatową chevy. Zahamował płynnie i zatrzymał się na środku jezdni.
Zatrąbił, ale kierowca furgonetki nie zareagował. Joe Denyeau domyślił się, że facet musi mieć dosyć autokarów i ciężarówek jeżdżących na skróty małą uliczką. Bo jakiż miał inny powód, żeby się gapić zza kierownicy z taką złością?
Nagle zza wysokiego żywopłotu wyłonili się dwaj zamaskowani ludzie. Jeden zastąpił drogę autokarowi, drugi wetknął broń automatyczną przez otwartą szybę kierowcy.
– Otwieraj drzwi albo jesteś trupem, Joe! – krzyknął mężczyzna z bronią. – Jeśli posłuchasz, nikomu nic się nie stanie. Masz trzy sekundy. Raz.
– Otwieram, otwieram… – piskliwym głosem odpowiedział przerażony Denyeau. – Spokojnie.
Kilka kobiet przerwało pogawędki, ich spojrzenia powędrowały w stronę kierowcy. Mary Jordan zsunęła się nisko na siedzeniu obok Denyeau. Uzbrojony facet mrugnął do niej.
– Rób, co ci każe, Joe – szepnęła. – Nie zgrywaj bohatera.
– Bez obaw, Mary. Ani mi to w głowie.
Zamaskowany mężczyzna wskoczył do autokaru i wycelował w nich automatycznego walthera. Kilka kobiet zaczęło krzyczeć.
– To jest porwanie! – wrzasnął zamaskowany mężczyzna. – Chcemy tylko dostać okup z MetroHartford. Obiecuję, że nikomu nie zrobimy krzywdy. Wy macie dzieci i ja mam dzieci. Dogadajmy się, żeby mogły nas jutro zobaczyć.
Rozdział 54
W autokarze zapadła nagle cisza.
Brian Macdougall miał swoje pięć minut. Bardzo mu się podobało, że znajduje się w centrum uwagi.
– Musicie przestrzegać kilku zasad. Pierwsza, nikt nie wrzeszczy. Druga, nikt nie płacze, nawet dzieci. Trzecia, nikt nie wzywa pomocy. Jak na razie, wszystko jasne? Rozumiemy się?
Pasażerki spoglądały z rozdziawionymi ustami na uzbrojonego mężczyznę. Drugi facet wdrapał się na dach autokaru i zmieniał oznaczenie alfanumeryczne, które pozwoliłoby policyjnemu helikopterowi najłatwiej wytropić pojazd.
– Pytałem, czy wszystko jasne?! – ryknął Macdougall.
Kobiety i dzieci kiwnęły głowami i stłumionym głosem potwierdziły, że tak.
– Idziemy dalej. Wszyscy oddają mi telefony komórkowe. Jak wiadomo, policja może je namierzyć. Niełatwo, ale może. Jeśli podczas rewizji osobistej znajdziemy przy kimś „komórkę”, zabijemy go. Nawet jeżeli to będzie dziecko. Nadal wszystko jasne? Rozumiemy się?
Telefony szybko przekazano do przodu. Było ich dziewięć. Mężczyzna cisnął je w gęste krzaki na ulicy. Potem roztrzaskał małym młotkiem radio w autokarze.
– Teraz wszyscy schylają głowy poniżej linii okien i trzymają je tak do odwołania. I ma być cisza. Dzieci też się nie odzywają. Wykonać.
Pasażerki i dzieci zrobiły, co im kazano. Strzelec odwrócił się do kierowcy.
– Dla ciebie mam tylko jedną instrukcję, Wielki Joe. Jedziesz za granatową furgonetką. Nie spieprz czegoś, bo natychmiast cię rozwalę. Nie jesteś dla nas nic wart, ani żywy, ani martwy. Powtórz, co robisz, Joe?
– Jadę za czarną furgonetką.
– Bardzo dobrze, Joe. Doskonale. Tyle, że furgonetka jest granatowa, nie czarna. Widzisz to? A teraz ruszaj i prowadź uważnie. Żadnego łamania przepisów po drodze.
Rozdział 55
Trzy sekretarki miały mnóstwo roboty. Odbierały telefony, pocztę i faksy dla trzydziestu sześciu dyrektorów siedzących w słynnej Sali Chińskiej hotelu Mayflower. Ale uwielbiały pracę poza biurem. Zwłaszcza, że ich centrala mieściła się w Hartford w Connecticut.
Sara Wilson, najmłodsza z nich, pierwsza zobaczyła faks od porywaczy. Przeczytała go szybko i podała starszym koleżankom. Zaczerwieniła się i drżały jej ręce.
– To jakiś głupi żart? – zapytała Liz Becton. – Przecież to wariactwo. Co to ma być?
Nancy Hall była sekretarką prezesa zarządu, Johna Doonera. Weszła bez pukania na zebranie i wywołała go od drzwi. Nie musiała nawet podnosić głosu. W Sali Chińskiej był pewien problem z akustyką. Kopuła sufitu odbijała dźwięki i w jednym końcu wielkiej sali słychać było wyraźnie nawet szept z drugiego końca.
– Panie Dooner, muszę z panem natychmiast porozmawiać – powiedziała.
Szef nigdy jeszcze nie widział jej tak poważnej i przejętej.
Po wyjściu prezesa atmosfera w sali rozluźniła się, ale rozmówki i śmiechy nie trwały długo. Dooner wrócił po niecałych pięciu minutach. Był blady i szybko wszedł na podium.
– Liczy się każda chwila – oznajmił drżącym głosem, który zaszokował obecnych na sali. – Proszę mnie uważnie wysłuchać. Porwano wynajęty autokar z żonami niektórych z nas. Sprawcy podają się za tych drani, którzy ostatnio obrabowali banki i dokonali morderstw w Marylandzie i Wirginii. Twierdzą, że tamte napady miały być dla nas „lekcjami poglądowymi”. Podkreślają wyraźnie, że nie żartują i mamy spełnić ich żądania w określonym czasie, co do sekundy.
Prezes mówił dalej. Światło lampy na podium nadawało jego twarzy dramatyczny wygląd.
– Ich żądania są proste i jasne. Dokładnie za cztery godziny mamy im dostarczyć trzydzieści milionów dolarów okupu. Inaczej wszyscy zakładnicy zginą. Nie wiadomo, jak porwali autokar. Steve Bolding z naszej ochrony już tu jedzie. Zdecyduje, które siły policyjne zawiadomić. Prawdopodobnie wybierze FBI.
Dooner przerwał, żeby zaczerpnąć powietrza. Jego twarz powoli odzyskiwała normalną barwę.
– Jak wiecie, mamy polisę ubezpieczeniową na wypadek porwania. Pokrywa okup do pięćdziesięciu milionów dolarów. Podejrzewam, że porywacze wiedzą o tym. Wydają się dobrze poinformowani i zorganizowani. Potrafią też trzeźwo myśleć, co daje im przewagę. Muszą wiedzieć, że jesteśmy własnymi ubezpieczycielami i możemy szybko zdobyć pieniądze.
– A teraz, panie i panowie… – zakończył prezes – musimy się zastanowić, jaką mamy alternatywę. Jeśli w ogóle jakaś alternatywa istnieje. Porywacze postawili sprawę jasno: żadnych błędów z naszej strony, bo zginą ludzie.
Rozdział 56
Byłem w biurze terenowym FBI na Czwartej ulicy, kiedy dostaliśmy wezwanie alarmowe.
Porwano autokar firmy turystycznej „Waszyngton na kołach” z osiemnastoma pasażerami i kierowcą. Zdarzyło się to wkrótce po jego odjeździe sprzed hotelu Renaissance Mayflower. Kilka minut później zażądano trzydziestomilionowego okupu od Towarzystwa Ubezpieczeniowego MetroHartford.
Porywacze zabronili zawiadamiania policji, ale nie mogliśmy im ufać i siedzieć z założonymi rękami. Ulokowaliśmy się w Hiltonie Capitol na rogu Szesnastej i K, niedaleko Mayflower. Mieliśmy cztery zespoły dowodzenia, a w Mayflower dwunastu agentów. Było to dość niebezpieczne, ale Betsey twierdziła, że musimy mieć hotel pod obserwacją. Zainstalowaliśmy tam podsłuchy i kilka ukrytych kamer. Całe waszyngtońskie biuro terenowe FBI zostało postawione w stan pogotowia.
Autokaru szukały specjalnie wyposażone helikoptery apache. Miały wykrywacze ciepła na wypadek, gdyby porywacze chcieli ukryć gdzieś pojazd i pasażerów. Oznaczenie alfanumeryczne na dachu autokaru podano miejscowej policji, wojsku, władzom miejskim i stanowym, a nawet samolotom prywatnym. Nikomu nie powiedziano, dlaczego poszukuje się tego pojazdu.
Z Hiltona do Mayflower mogliśmy dotrzeć w razie potrzeby w dziewięćdziesiąt sekund. Mieliśmy nadzieję, że porywacze nie wiedzą o naszej bazie. Do terminu dostarczenia okupu pozostały dokładnie dwie godziny. Plan był niesamowicie napięty. Dla nich i dla nas.
Tymczasem zaczęły się problemy.
W Hiltonie zjawiła się Jill Abramson z wewnętrznego komitetu bezpieczeństwa towarzystwa ubezpieczeniowego i Steve Bolding z firmy ochroniarskiej. Abramson była tęgą kobietą, miała na sobie żółty, prążkowany kostium i wyglądała na jakieś czterdzieści parę lat. Bolding był wysoki, dobrze zbudowany, miał pewnie trochę ponad pięćdziesiątkę. Nosił niebieską kurtkę sportową, białą koszulę i dżinsy. Przyjechali nas pouczyć, jak mamy wykonywać naszą robotę.