Betsey już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale Bolding podniósł rękę gestem nakazującym milczenie. Najpierw on miał coś do powiedzenia. Było jasne, że chce dowodzić całą akcją.

– Zrobimy tak. Dopuszczę was do tego, ale w każdej chwili mogę was wykluczyć. Jestem byłym starszym agentem specjalnym Biura i znam wszystkie prawidłowe posunięcia. Nieprawidłowe też. Nie mamy czasu na uprzejmości. Agentko Cavalierre, są jakieś ślady umożliwiające identyfikację przestępców? Jest jedenasta czterdzieści sześć. Nasza godzina zero to trzynasta czterdzieści pięć. Dokładnie.

Betsey wzięła krótki oddech, zanim odpowiedziała. Panowała nad sobą dużo lepiej, niż ja byłbym w stanie, rozmawiając z tym prywatnym ochroniarzem.

– Podejrzanych tak, ale to w żaden sposób nie pomoże zakładnikom. Ktoś widział porwanie autokaru. Było dwóch mężczyzn w maskach przypominających narciarskie. Autokar zauważono na DeSales Street, ale nie wiemy, czy przed porwaniem, czy po. Jest już jedenasta czterdzieści siedem, panie Bolding.

Pani Abramson zaskoczyła nas wszystkich.

– Do Mayflower właśnie jadą pieniądze. Zapłacimy okup.

– Zgodnie z planem – odrzekł Bolding. – Czekamy na dalsze instrukcje porywaczy. Jak dotąd, nie odezwali się po raz drugi. Nasi ludzie dostarczą pieniądze. Zrobimy to sami.

Betsey w końcu nie wytrzymała.

– Ja wysłuchałam pana, a teraz pan wysłucha mnie, kolego. Pan był starszym agentem specjalnym, a ja nim jestem. Gdyby został pan w Biurze, byłabym teraz pańską przełożoną. I jestem nią teraz. To nasi ludzie dostarczą okup i ja tam będę, nie pan. Tak to zrobimy!

Abramson i Bolding zaczęli się z nią kłócić, ale natychmiast im przerwała.

– Mam dosyć waszych bzdur. Doskonale wiemy, że porywacze są niebezpiecznie nieprzewidywalni. Albo przyjmiecie moje warunki, albo wyłączę was z tej sprawy. Mogę cię w tej chwili aresztować, Bolding. Panią też, pani Abramson. Mamy masę roboty i została nam dokładnie godzina i pięćdziesiąt siedem minut.

Rozdział 57

Spacerował po zatłoczonym holu Hiltona i długich korytarzach wiodących donikąd. Nikt nie wiedział, co się dzieje, a to właśnie lubił. Tylko on znał odpowiedzi, znał także wszystkie pytania.

Zauważył przyjazd agentów FBI i detektywa Crossa z policji waszyngtońskiej. Oczywiście nie widzieli go. Ale nawet gdyby widzieli, nie mogliby go zatrzymać i aresztować. To było po prostu niemożliwe.

Absolutnie nierówne szanse – jego umysł i doświadczenie przeciwko ich umysłom i doświadczeniu. Czasami nie traktował tego nawet jako próby sił. Miał tylko jeden problem: jeśli go to znudzi i przestanie być ostrożny, może kiedyś go złapią.

Przez hol przeszła zdenerwowana, przygnębiona grupka. Skierowała się w rejon hotelowych sal konferencyjnych. Tam FBI założyło swój obóz. MetroHartford zlekceważyło jego ostrzeżenie, ale spodziewał się tego. Nieważne. Nie tym razem. Chciał, żeby FBI i Cross włączyli się do sprawy.

W końcu zdecydował się wyjść z Hiltona. Poszedł do Renaissance Mayflower – miejsca przerażającego przestępstwa. Tam rozegra się prawdziwy dramat.

I tam chciał być Supermózg. Być blisko i przyglądać się.

Rozdział 58

Porywacze w końcu odezwali się do dyrektorów MetroHartford. O trzynastej dziesięć. Do godziny zero pozostało już tylko trzydzieści pięć minut.

Wiedzieliśmy, co będzie, jeśli nie dotrzymamy terminu. Albo jeśli nie dotrzymają go porywacze, może nawet celowo.

Popędziliśmy z Betsey do hotelu Mayflower. Odkryliśmy dwie rzeczy. Niby drobne, ale w tej sytuacji wydawały się ważne. Pierwszą były drzwi kuchenne wychodzące na zaułek z zatoką dla zaopatrzenia. W czasie inauguracji Clintona parkowała tam Secret Service. Weszliśmy tamtędy niezauważeni. Drugą były wąskie, metalowe schody za Salą Chińską, w której siedzieli dyrektorzy MetroHartford. Prowadziły na galeryjkę nad rotundą. Wskazali je nam agenci FBI. Były tam małe okienka. Mogliśmy przez nie patrzeć i słuchać, nie będąc widziani.

Wdrapaliśmy się z Betsey na górę i ukucnęliśmy wysoko nad salą. Zdążyliśmy. Porywacze wciąż byli na linii. Przez głośnik w Sali Chińskiej usłyszeliśmy jednego z nich.

– Domyślamy się – powiedział – że zawiadomiliście już FBI i zapewne policję waszyngtońską. Nie mamy nic przeciwko temu. Spodziewaliśmy się tego. Witamy agentów Biura. Uwzględniliśmy was w naszych planach.

Wymieniliśmy z Betsey poirytowane spojrzenia. Supermózg bawił się z nami. Tylko po co? Zbiegliśmy na dół i przyłączyliśmy się do grona osób obecnych w Sali Chińskiej. W głowie roiło mi się od pytań. Supermózg potrafił wytrącić nas z równowagi. Aż za dobrze.

– Po pierwsze – ciągnął porywacz – powtórzę nasze żądania co do okupu. To ważne. Stosujcie się do instrukcji. Jak wiecie, pięć z trzydziestu milionów ma być w nieoszlifowanych diamentach. Włożycie je do brezentowego worka. Do ośmiu następnych zapakujecie banknoty. Same dwudziestki i pięćdziesiątki. Żadnych setek, farby, urządzeń naprowadzających. Wszystkich worków nie może być więcej niż dziewięć. Z kim rozmawiam?

Betsey przysunęła się do mikrofonu. Ja też.

– Tu agentka specjalna FBI, Elizabeth Cavalierre. Kieruję tą sprawą.

– Alex Cross, detektyw z policji waszyngtońskiej i łącznik z Biurem.

– W porządku. Znam wasze nazwiska i waszą reputację. Macie dla nas pieniądze?

– Mamy – odrzekła Betsey. – Gotówka i diamenty są tutaj, w Mayflower.

– Doskonale. Będziemy w kontakcie.

Porywacz wyłączył się.

Szef MetroHartford wybuchnął.

– Wiedzieli, że tu jesteście! Boże, co myśmy zrobili! Zabiją zakładników!

Położyłem mu rękę na ramieniu.

– Spokojnie. Przygotowaliście wypłatę dokładnie tak, jak sobie życzyli?

Skinął głową.

– Dokładnie tak. Diamenty przywiozą lada chwila. Pieniądze już są. Z naszej strony robimy wszystko, co można. A wy?

– I nikt z MetroHartford nie wie, gdzie ma być dostarczony okup? – zapytałem łagodnie. – To ważne.

Prezes zarządu był wystraszony. Nie bez powodu.

– Słyszał pan tamtego. Powiedział, że będziemy w kontakcie. Na razie nie wiemy, gdzie dostarczyć okup.

– To dobra wiadomość, panie Dooner. Porywacze są zawodowcami. My też. Nie wierzę, żeby już kogoś skrzywdzili. Zaczekamy na następny telefon. Wymiana to dla nich najtrudniejsza część operacji.

– W tym autokarze jest moja żona – odparł szef MetroHartford. – I córeczka.

– Wiem – przytaknąłem.

Wiedziałem również, że Supermózg lubi krzywdzić rodziny.

Rozdział 59

Robiliśmy, co mogliśmy, ale na razie byliśmy na ich łasce. A czas uciekał.

Żaden helikopter ani samolot nie zauważył autokaru. Albo porywacze szybko go ukryli, albo zmienili oznaczenie alfanumeryczne na dachu. Wojskowe śmigłowce z wykrywaczami ciepła też niczego nie znalazły. O trzynastej dwadzieścia w Sali Chińskiej hotelu Mayflower znów zadzwonił telefon. Odezwał się ten sam denerwujący, mechanicznie zniekształcony głos.

– Ruszamy. W recepcji jest przesyłka dla pana Doonera. Kilka handie-talkie. Przynieście je wszystkie.

– Ruszamy? Dokąd? – zapytała Betsey.

– My po nasze bogactwo, wy, żeby pakować pieniądze i diamenty. Załadujecie je do furgonetki i pojedziecie na północ Connecticut Avenue. Jeśli zboczycie z trasy, którą wam podam, zabijemy zakładników.

Telefon umilkł.

Furgonetkę zaparkowaliśmy w zaułku przy drzwiach kuchni hotelowej. Porywacze wiedzieli o tym. Tylko skąd? I co z tego wynikało? Betsey, ja i dwaj agenci wskoczyliśmy do furgonetki i pojechaliśmy do Connecticut Avenue.

Byliśmy na Connecticut, gdy odezwało się moje handie-talkie. Agenci FBI nazywają tak walkie-talkie. Porywacz przy telefonie też je tak nazwał. Co znaczył ten ślad? O ile to był jakiś ślad. Czy facet chciał nam po prostu pokazać, że wszystko o nas wie?

– Detektyw Cross?

– Tak. Jesteśmy na Connecticut Avenue. Co dalej?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: