Widziałem go w akcji i zgadzałem się z Hildie. Był najważniejszy w firmie.

– Ciekawa sprawa – ciągnęła Hildie. – Liz spotkała faceta, który wyglądał jak ten mój z baru Quinna. Bo to był ten sam facet. Siedział obok niej w kawiarni Bordersów na Main Street. Zagadywał ją przy kawie, czy co tam piła. Niech pan zgadnie, kto go interesował? Dyrekcja MetroHartford! To musiał być jeden z porywaczy, no nie?

Rozdział 76

W ciągu długiego dnia dowiedziałem się, że prawie siedemdziesiąt tysięcy osób w rejonie Hartford pracuje w ubezpieczeniach. Nie tylko w MetroHartford, Aetnie, Travelers, MassMutual, Phoenix Home Life i United Health Care. Wszystkie inne towarzystwa też mają tam centrale. Przybywało nam pomocników i podejrzanych. Supermózg mógł być w przeszłości związany z którąś z tych firm.

Po pracy poszedłem do pobliskiego hotelu Marriott, żeby wymienić spostrzeżenia z resztą grupy. Według zeznań Hildie Rader, jeden z porywaczy był zapewne w Hartford tydzień przed uprowadzeniem autokaru.

– Jutro rano przesłuchamy obie – powiedziała Betsey. – Rader i Becton. Opiszą nam faceta i zrobimy portret pamięciowy. Pokażemy go w centralach towarzystw ubezpieczeniowych. I muszą nam przysłać z Waszyngtonu rysopisy, które już mamy. Zobaczymy, czy pasują do siebie.

Potem uśmiechnęła się.

– Coś się zaczyna dziać. Może tamci nie są wcale tacy sprytni.

Około ósmej trzydzieści wieczorem wyszedłem z apartamentu hotelowego, by zadzwonić do dzieci, zanim pójdą spać. Telefon odebrała babcia. Jeszcze nie zdążyłem się odezwać, a już wiedziała, że to ja.

– W domu wszystko w porządku, Alex. Dajemy sobie radę bez ciebie. Straciłeś wspaniałą kolację. Duszoną wołowinę. Postanowiłam zrobić twoje ulubione danie, jak tylko się dowiedziałam, że cię nie będzie.

Przewróciłem oczami. Nie mogłem w to uwierzyć.

– Naprawdę jedliście duszoną wołowinę?!

Chichotała dobre pół minuty.

– Oczywiście, że nie. Żartuję. Ale zjedliśmy żeberka.

Roześmiała się jeszcze głośniej. To moje drugie ulubione danie, a po kiepskiej kolacji hotelowej burczało mi w brzuchu.

– Naprawdę były kanapki z indykiem – przyznała się w końcu. – A na deser ciasto orzechowe. Jannie i Damon są obok mnie. Gramy w scrabble. Wygrywam oszczędności ich całego życia.

Jannie zabrała jej słuchawkę.

– Babcia wygrywa tylko marnymi dwunastoma punktami, a już zrobiła swój ruch. Wszystko w porządku, tatusiu? – zapytała macierzyńskim tonem.

– Oczywiście – odparłem. – Czy mogłoby być inaczej? Jak się czujesz?

Poprawił mi się nastrój. Babcia mnie rozbawiła.

Jannie zachichotała.

– Super. Damon jest zaskakująco miły. Dowiedział się w szkole, co miałam zadane i już wszystko odrobiłam. No, biorę się poważnie za grę. Muszę wyjść na prowadzenie. Tęsknimy za tobą, tatusiu. Nie daj sobie zrobić krzywdy. Ani się waż.

Poczułem się jak pijany, ale powlokłem się z powrotem, żeby dokończyć sesję roboczą z agentami FBI. „Nie daj sobie zrobić krzywdy” – myślałem, idąc długim korytarzem. Jannie zaczynała mówić jak Christine. „Ani się waż”.

Rozdział 77

Kiedy zapukałem do pokoju Betsey, myślami byłem gdzie indziej. Otworzyła drzwi. Wyglądało na to, że jest sama; agenci już poszli. Zdążyła się przebrać w biały T-shirt i dżinsy. Była boso.

– Przepraszam, musiałem zadzwonić do domu – powiedziałem.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Sami załatwiliśmy wszystko.

– Doskonale – odparłem. – Boże, błogosław FBI. Jesteście najlepsi. „Wierność, Męstwo, Prawość”.

– Znasz motto na naszym godle. Po prostu byliśmy wykończeni. Możemy teraz pójść na tego odkładanego drinka, jeśli chcesz. Nie masz już żadnej wymówki. Przeczytałam w windzie, że na dachu jest bar. A może wolisz muzeum sportu albo policji?

– Bar na dachu brzmi zachęcająco – odrzekłem. – Będziesz mogła pokazać mi stamtąd miasto.

Z baru rzeczywiście był doskonały widok na Hartford i okolice. Z naszego miejsca widziałem neonowe logo Aetny i Travelers, i drogę numer osiemdziesiąt cztery wijącą się na północny wschód w kierunku Massachusetts Tumpike.

Betsey poprosiła o kieliszek caberneta, ja zamówiłem piwo.

– Co słychać w domu? – zapytała, kiedy barman przyjął zamówienie.

Roześmiałem się.

– W domu mam teraz dwoje dzieci, każde jest wspaniałe, ale w naszym życiu następują różne zmiany.

– Ja mam pięcioro rodzeństwa. Jestem najstarsza i najbardziej rozpieszczona. Wiem wszystko o zmianach w rodzinie.

Uśmiechnęła się. Z przyjemnością zauważyłem, że jest rozluźniona. Ja też byłem.

– Które z nich faworyzujesz? – zapytała. – Któreś na pewno. Ale nie mów mi. Wiem, że się nie przyznasz. U nas ja byłam pupilką rodziców. Stąd wziął się wieczny problem mojego życia.

– Jaki problem? – zapytałem z uśmiechem. – Nie widzę żadnego problemu. Myślałem, że byłaś doskonała.

Betsey skubała z dłoni solone orzeszki. Spojrzała mi prosto w oczy.

– Syndrom perfekcjonistki. Nigdy nie byłam z siebie zadowolona. Wszystko, co robiłam, musiało być bez zarzutu. Żadnych błędów, żadnych potknięć.

Roześmiała się, potrafiła śmiać się z siebie samej. To mi się w niej podobało: nie była ważniaczką i jej podejście do życia wydawało się bardzo zdrowe.

– Ciągle dążysz do ideału? – zapytałem.

Odgarnęła włosy z oczu.

– I tak, i nie. W pracy tak. Jestem taaaka dobra w Biurze. Niezastąpiona. Jak to się mówi? „Ambicja tworzy więcej zaufanych niewolników niż potrzeba”. Ale muszę przyznać, że brakuje mi w życiu pewnej równowagi. Można to przedstawić obrazowo. Żonglujesz czterema kulami, czyli pracą, rodziną, przyjaciółmi i stanem ducha. Praca to gumowa kula. Jeśli upadnie, odbije się z powrotem. Pozostałe kule są szklane.

– Zdarzało mi się je upuszczać. Czasem odpryskują z nich tylko okruchy, kiedy indziej rozbijają się na kawałki.

– Otóż to.

Barman podał nam drinki. Pociągnęliśmy nerwowo po łyku. Śmieszna sprawa. Oboje wiedzieliśmy, co się dzieje, choć nie wiedzieliśmy, jak to się skończy, i czy to dobrze, czy źle. Betsey miała w sobie dużo więcej ciepła, niż się spodziewałem. I umiała słuchać.

– Założę się – powiedziała – że w rzeczywistości utrzymujesz równowagę między pracą, rodziną i przyjaciółmi. Twój stan ducha też wydaje się w porządku.

– Ostatnio praca nie bardzo mi wychodzi. A na stan ducha ty też chyba nie narzekasz. Masz w sobie tyle zapału, pewność siebie. Ludzie cię lubią. Ale już to na pewno słyszałaś.

– Nie tak często, żebym nie chciała usłyszeć jeszcze raz.

Podniosła kieliszek.

– Za stan ducha i podwójne dożywocie dla naszego przyjaciela Superfiuta.

– Zwłaszcza za to drugie – odpowiedziałem i uniosłem piwo.

Betsey popatrzyła na światła miasta.

– Więc jesteśmy we wspaniałym Hartford – powiedziała.

Przyglądałem się jej przez chwilę. Byłem pewien, że tego chce.

– I co? – zapytałem.

Roześmiała się zaraźliwie. Miała piękny uśmiech. Pasował do jej ciemnych, błyszczących oczu.

– Co masz na myśli?

– Dobrze wiesz.

Śmiała się dalej.

– Muszę ci zadać to pytanie, Alex. Nie mam wyboru. Może być krępujące, ale trudno. Okay… Chcesz, żebyśmy poszli do mojego pokoju? Bo ja tak. Bez zobowiązań. Możesz mi wierzyć. Nie będę ci się później narzucać.

Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć, ale nie powiedziałem nie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: