Przez chwilę był jedyną rzeczą, która się poruszała. Potem cisza pękła i wbrew poleceniu kapitana ruszyła ku niemu fala pasażerów, żądając zmiany decyzji. Rozbrzmiały kapitańskie warknięcia oburzenia.
Bellis wpatrywała się w Silasa Fenneca i usiłowała poukładać to wszystko w sensowną całość.
Fennec obserwował całe poruszenie z zastygłą twarzą. Zauważył, ze Bellis patrzy na niego, na moment nawiązał z nią kontakt wzrokowy. Po czym powoli się oddalił.
Johannes Tearfly miał zdruzgotaną minę. Jego rozdziawione w rozpaczy usta wyglądały niemal komicznie.
– Co on wyprawia? O czym on mówi? Nie mogę przez dwa kolejne tygodnie czekać w deszczu Zatoki Żelaznej! Dalijabber! I czemu płyniemy na południe? Znowu obrał dłuższą trasę wokół Fins. Co się dzieje?
– Szuka czegoś – powiedziała Bellis ściszonym głosem. Wzięła go za łokieć i delikatnie odciągnęła od tłumu pasażerów. – Szkoda pańskiego pomstowania na kapitana. W życiu się do tego nie przyzna, ale sądzę, że nie ma wyboru.
Kapitan maszerował po pokładzie od relingu do relingu, lustrując lunetą horyzont. Oficerowie wykrzykiwali rozkazy do marynarzy w bocianich gniazdach. Bellis obserwowała osłupiałych i snujących hipotezy pasażerów.
– Co za skandal, żeby tak wrzeszczeć na pasażerów, którzy płacą za przejazd! – podsłuchała.
– Stałam pod biurem kapitana i usłyszałam, jak ktoś oskarża go o marnowanie czasu, o niewykonywanie rozkazów – relacjonowała zdumiona panna Cardomium. – O co tu chodzi?
„To Fennec” – pomyślała Bellis. „Jest zły, bo nie płyniemy prosto do Zatoki Żelaznej. Myzovic… chce spróbować znaleźć po drodze»Sorgo«”.
Morze za Fins było ciemniejsze, mocniejsze i zimne i nie rozbijało się o skały. Niebo wyglądało mizernie. Znajdowali się za Kanałem Bazyliszka. Był to kraniec Wezbranego Oceanu. Bellis z niesmakiem wpatrywała się w bezkresne, zielone fale. Zakręciło jej się w głowie. Wyobraziła sobie trzy, cztery, pięć tysięcy mil morskich słonej wody ciągnące się w kierunku wschodnim i zamknęła oczy. Wiatr smagał ją natarczywie.
Bellis zdała sobie sprawę, że znowu myśli o rzece, o powolnym odcinku wody, łączącym Nowe Crobuzon z morzem niby pępowina.
Kiedy Fennec na powrót się pojawił, szybkim krokiem zmierzając na pokład rufówki, Bellis stanęła mu na drodze.
– Panie Fennec… Pojaśniał na jej widok.
– Bellis Coldwine. Mam nadzieję, że zmiana trasy zanadto pani nie zmartwiła.
Pokazała mu, żeby poszedł za nią poza zasięg słuchu kilku pasażerów i członków załogi, którzy byli w pobliżu. Stanęła w cieniu olbrzymiego komina.
– Niestety, jestem zmartwiona, panie Fennec – powiedziała. – Mam bardzo konkretne plany. To dla mnie poważny problem. Nie mam pojęcia, kiedy uda mi się znaleźć następny statek, którzy będzie potrzebował moich usług. – Silas Fennec skłonił głowę w wyrazie współczucia, ale widać było po nim, że myśli o czym innym. – Ciekawa jestem, czy zechce pan uchylić rąbka tajemnicy wymuszonej zmiany planów, która tak mocno rozgniewała kapitana. – Zawahała się. – Powie mi pan, co się dzieje? Bardzo pana proszę.
– Nie mogę, panno Coldwine – odparł łagodnie Fennec, uniósłszy brwi.
– Panie Fennec – wycedziła chłodnym tonem – widział pan reakcję pasażerów. Ma pan świadomość, jacy są niezadowoleni. Nie sądzi pan, że należy mi się jakieś wytłumaczenie? To znaczy wszystkim się należy, ale mnie szczególnie. Wyobraża pan sobie, co by było, gdybym podzieliła się z innymi swoimi podejrzeniami, że winnym całego zamieszania jest tajemniczy przybysz…
Bellis mówiła szybko, chcąc go sprowokować albo zawstydzić, żeby powiedział jej prawdę, ale urwała na widok jego reakcji. Wyraz jego twarzy w ułamku sekundy uległ całkowitej przemianie.
Przyjazna, nieco chytra mina zhardziała. Uniósł do góry palec w uciszającym geście. Rozejrzał się szybko dokoła, a następnie powiedział do niej szczerym i poważnym tonem:
– Panno Coldwine, rozumiem pani złość, ale musi mnie pani wysłuchać. – Wyprężyła się, wytrzymując jego spojrzenie. – Musi pani wycofać swoją groźbę. Nie będę się odwoływał do pani kodeksu zawodowego ani do pani honoru – szepnął. – Przypuszczalnie zapatruje się pani na te pojęcia równie cynicznie jak ja. Odwołam się do pani dobra. Nie mam pojęcia, co pani sobie wydedukowała ani czego się pani domyśla, ale jedno pani powiem: to sprawa niezmiernej wagi, abym wrócił do Nowego Crobuzon szybko, bez przeszkód, bez hałasu. Ogromnie wiele od tego zależy, panno Coldwine – podjął po długiej chwili milczenia. – Nie może pani siać podejrzeń. Proszę panią, aby zachowała pani te sprawy dla siebie. Polegam na pani dyskrecji.
Nie groził jej. Jego mina i głos były surowe, lecz nie agresywne, godnie z jego własnymi słowami prosił ją, a nie usiłował zastraszyć. Mówił do niej jak wspólnik, powiernik.
Jego stanowczość zrobiła na niej wrażenie, ale i zbulwersowała ją. Ze zdziwieniem także zdała sobie sprawę, że spełni jego prośbę i zachowa dla siebie to, co usłyszała.
Zobaczył tę decyzję na jej twarzy i podziękował zdawkowym skinieniem głowy, aby po chwili zniknąć tak nagle, jak się pojawił.
Po powrocie do kajuty Bellis zastanawiała się nad swoimi przyszłymi krokami. Dłuższy pobyt w Smołoujściu nie byłby dla niej bezpieczny. Musiała jak najszybciej wsiąść na jakiś statek. Na dnie jej żołądka zalęgła się nadzieja, że dotrze do Nova Esperium, ale ogarnęło ją okrutne przeświadczenie, że nie może już sama wybierać celu podróży.
Nie była tym wstrząśnięta. Po prostu zdała sobie sprawę, racjonalnie i powoli, że będzie musiała pojechać tam, gdzie będzie się dało. Nie mogła zwlekać.
Sama, z dala od chmury złości i zamętu, która usadowiła się nad resztą statku, Bellis poczuła, że cała nadzieja z niej uszła. Czuła się sucha jak stary papier, miała wrażenie, że podmuchy wiatru na pokładzie podarłyby ją i rozrzuciły na różne strony.
Częściowa znajomość tajemnic kapitana nie dodawała jej otuchy Bellis jeszcze nigdy nie czuła się taka bezdomna.
Złamała pieczęć swego listu, westchnęła i zaczęła uzupełniać ostatnią stronę.
„Czaszela, 6 arory 1779, wieczór…
Ach, mój drogi, kto by pomyślał, że będę miała okazję dopisać kilka słów?”
Wlało to w jej serce trochę otuchy. Cierpki ton, którym się posługiwała, był pozą, ale pisanie pocieszało ją i nie przerwała nawet wtedy, kiedy siostra Meriope wróciła do kajuty i położyła się spać. Bellis pisała dalej w świetle maleńkiej lampki oliwnej, sugerując spiski i tajemnice, podczas gdy Wezbrany Ocean monotonnie wgryzał się w żelazo „Terpsychorii”.
Wychyleni nad relingiem bakburty marynarze gestykulowali i krzyczeli. Bellis podążyła za ich spojrzeniami i uzmysłowiła sobie, że patrzą do góry.
Sześćdziesiąt metrów powyżej, ponad wodami oceanu, wisiał na niebie nieruchomy mężczyzna.
Bellis sapnęła jak idiotka.
Mężczyzna wierzgnął nogami niby niemowlę i spojrzał w stronę statku. Wydawało się, że stoi w powietrzu. Był zapięty w uprząż, dyndał tuż pod nabitym do granic wytrzymałości balonem.
Pomanipulował przy pasku i coś, jakiś balast, spadło, wirując leniwie w dół. Mężczyzna z szarpnięciem poleciał dwanaście metrów do góry. Do wtóru nikłego szumu śmigła poruszał się po nieestetycznym krzywoliniowym torze. Przystąpił do długiego, niejednostajnego okrążania „Terpsychorii”.
– Wszyscy z powrotem na stanowiska, do ciężkiej cholery!
Załoga przezornie rozproszyła się na dźwięk głosu kapitana, który wymaszerował na główny pokład i spojrzał przez lunetę na krążącą pomału postać.
– Ejże tam! – ryknął przez tubę na awiatora. Głos niósł bardzo dobrze. Wydawało się, że nawet morze przycichło. – Tutaj kapitan Myzovic z „Terpsychorii”, parowca pływającego pod banderą marynarki handlowej Nowego Crobuzon. Rozkazuję panu, aby pan wylądował i wylegitymował się. W przeciwnym razie uznam pańskie działania za akt agresji. Mam pan minutę na rozpoczęcie lądowania, a potem będziemy się bronili.