– Nie, nie będę patrzył w inną stronę! – krzyknął wreszcie. Bellis zaparło dech, kiedy usłyszała ten przesycony histerią i szokiem głos – Ani mi się śni, idź pan do diabła i pierdolę pana. Jest pan pierdolonym tchórzem, zasranym gnojem…
Szary korsarz skinął głową.
– Jak pan sobie życzy – powiedział.
Podniósł pistolet i strzelił kapitanowi Myzovicowi w oko.
Rozległo się krótkie trzaśniecie, trysnęła krew, kapitan szarpnął się spazmatycznie do tyłu, jego zmasakrowana twarz wyglądała groteskowo i głupio.
Kiedy uderzył o deski pokładu, buchnął chór wrzasków i sapnięć niedowierzania. Johannes zachwiał się, emitując gardłowe dźwięki. Bellis dostała torsji i przełknęła ślinę. Jej oddech znacznie przyspieszył, kiedy wpatrywała się w trupa podrygującego w kałuży posoki. Schyliła się z obawy, że zwymiotuje.
Gdzieś za jej plecami siostra Meriope zająkliwym głosem zaczęła odmawiać lament do Dariocha.
Morderca oddał pistolet i otrzymał nowy, świeżo podsypany prochem i naładowany. Ponownie odwrócił się w stronę oficerów.
– O Jabberze – westchnął Cumbershum drżącym głosem. Oderwał wzrok od ciała kapitana, aby przenieść go na pirata. – O Jabberze kochany – wyskomlił i zamknął oczy.
Szary korsarz strzelił mu w skroń.
– Bogowie! – krzyknął ktoś histerycznie.
Oficerowie wrzeszczeli, rozglądali się panicznie wokół siebie, próbowali się cofnąć. Grzmot tych dwóch wystrzałów zdawał się krążyć nad pokładem niby dźwiękowe upiory.
Ludzie krzyczeli. Niektórzy oficerowie padli błagalnie na kolana. Bellis nie mogła złapać oddechu.
Szary rycerz szybko pokonał drabinkę prowadzącą na przedni kasztel i krzyknął przez złożone w tubę dłonie:
– Zabijanie skończone! – Zaczekał, aż okrzyki zgrozy ucichną.
– Zabijanie skończone – powtórzył. – Tyle nam wystarczy. Słyszycie? Już koniec. – Rozłożył ramiona, bo znowu wszczął się harmider, tym razem osłupienia i nieufnej ulgi. – Posłuchajcie mnie! – krzyknął. – Mam wam coś do oznajmienia. Wy, granatowi, członkowie marynarki handlowej Nowego Crobuzon. Wasze dni w marynarce dobiegły kresu. Wy, porucznicy i podporucznicy, musicie na nowo przemyśleć swoją sytuację życiową. Tam, gdzie się wybieramy, nie ma miejsca dla ludzi, którzy oddają cześć patentom oficerskim wydawanym przez Nowe Crobuzon. – Z desperacką, pełną strachu ukradkowością Bellis rzuciła okiem na Fenneca, który z wściekłym wytężeniem wpatrywał się w swoje splecione razem dłonie. – Wy… – podjął dowódca piratów, pokazując na mężczyzn i kobiety z ładowni.
– Nie jesteście już prze-tworzonymi, nie jesteście już niewolnikami. Wy… – Spojrzał na pasażerów. – Wasze plany na nowe życie muszą ulec zmianie. – Omiótł wzrokiem ogłupiałych jeńców. Powolne kanaliki krwi dopływały ku nim od zwłok kapitana i pierwszego oficera.
– Popłyniecie ze mną – powiedział ciszej, ale dostatecznie głośno, żeby wszyscy usłyszeli. – Do nowego miasta.
Interludium I. GDZIE INDZIEJ
Niewyraźne obiekty suną przez wodę, przytrzymując się kamieni.
Poruszają się nocą przez morze gęste od ciemności, przez pola uprawne listownie i innych wodorostów zdążają ku, rozpraszającym półmrok płycizn, rączym wioskom. Bezgłośnie mkną przez wodę do kraali.
Uwięzione foki zauważają je i kosztują wysyłane przez nie prądy zniekształconej wody, po czym w napadzie paniki skręcają się i rzucają o plecione ściany i dachy swoich klatek. Intruzi zaglądają niby ciekawskie chochliki przez wydłubane otwory okienne szałasów, budząc trwogę w sercach mieszkańców, którzy wybiegają na segmentowanych nogach, panicznie wymachując widłami i włóczniami.
Raczy rolnicy zostają szybko pokonani, wzięci do niewoli i obezwładnieni, a potem się ich przesłuchuje. Ogłupieni taumaturgią, przekonani użyciem siły, raki mruczą pod nosem odpowiedzi na wysyczane pytania.
Z przypadkowych okruchów informacji gibcy myśliwi dowiadują się tego, co chcieli wiedzieć.
Słyszą o ostrzelanych batyskafach z Salkrikaltoru, które krążą pośród miasteczek Kanału Bazyliszka. Patrolują tysiące mil morskich, strzegą mgławicowych granic wpływów raczej republiki. Wypatrują intruzów.
Myśliwi kłócą się, głowią i obradują.
„Wiemy, skąd przybył”.
„Ale może nie wraca”.
Nie ma pewności. Do ojczyzny czy przeciwnie – na wschód?
Trop rozwidla się i zostaje tylko jedna możliwość. Myśliwi rozdają się na dwa kontyngenty. Jeden kieruje się na południowy-zachód ku płytkiej wodzie, ku Zatoce Żelaznej, Smołoujściu i niemrawej, rozwodnionej solance ujścia Wielkiej Smoły, aby patrzeć i słuchać, czekać na słowo, szpiegować i ukrywać się, poszukiwać słowa.
Oddalają się z trzepotem przemieszczanej wody.
Druga grupa, z mniej określonym zadaniem, zmierza w drugą stronę, i w dół.
Płyną powoli, ku miażdżącym głębinom.
Interludium II. BELLIS COLDWINE
Och, och, dokąd płyniemy?
Zamknięci w kajutach i przesłuchiwani przez istoty o wyzutych z emocji twarzach, jakby ci mordercy, ci piraci byli ankieterami od spisu powszechnego, urzędnikami albo… „Imię i nazwisko?” - pytają. „Zawód?”. Potem chcą poznać więcej. „Powód, dla którego płynę do Nova Esperium?”. A ja myślę, że zaraz roześmieję się im w twarz.
Dokąd, kurczę, płyniemy?
Robią długie notatki, rozpisują mnie na drukowanych formularzach, po czym przenoszą uwagę na siostrę Meriope, aby poddać ją tej samej procedurze. Tak samo traktują lingwistkę i zakonnicę, kiwając nieznacznie głowami i wyjaśniając niezrozumiałe kwestie.
Dlaczego nie zabierają nam rzeczy? Dlaczego nie zerwą ze mnie biżuterii, nie zgwałcą mnie, nie przeszyją mieczem? Broń, pieniądze i książki trzeba oddać, mówią, ale inne przedmioty osobiste możemy zatrzymać. Przeszukują - bez większego zaangażowania – nasze morskie kufry, zabierają sztylety, banknoty i monografie, brudząc mi przy okazji ubranie, ale wszystko inne zostawiają. Zostawiają listy, buty, obrazki i wszystkie nagromadzone przez lata bzdety.
Walczę o książki. „Nie mogę wam ich oddać” - mówię. „Pozwólcie mi je zatrzymać, są moje, niektóre sama napisałam”. Pozwalają mi zatrzymać pusty notes, ale zabierają wszystko, co drukowane, opowiadania, podręczniki, długą powieść. Bez wysiłku. Nie robi na nich żadnego wrażenia, kiedy im pokazuję, że B. Coldwine to ja. Odbierają mi coldwajny.
Nie wiem dlaczego. Nie umiem wyłowić żadnego sensu w tym, co robią.
Siostra Meriope siedzi i modli się, mamrocze swoje święte sury, a ja jestem zaskoczona i ucieszona, że nie płacze.
Trzymają nas w kajutach i od czasu do czasu przynoszą herbatę i jedzenie, ani niemili, ani sympatyczni, obojętni jak pracownicy zoo. „Chcę stąd wyjść” - mówię im. Łomoczę do drzwi i krzyczę, że muszę iść do klozetu. Wychylam głowę za framugę i wartownik na moim korytarzu ryczy na mnie, żebym wracała do środka, po czym przynosi mi wiadro, w które siostra Meriope wpatruje się z udręczeniem. Mnie jest wszystko jedno, kłamałam, chciałam znaleźć Johannesa albo Fenneca. Chcę sprawdzić, co się dzieje gdzie indziej.
Zewsząd tupot stóp i urywki rozmowy w języku, który prawie rozumiem. Północ-północny wschód, słyszę, i po drugiej stronie pokładu i - N igdy? Nie umiem powiedzieć i – gdzie się podziała Jego Opiekuńczość? A potem słyszę kolejne zdania, których sens nie jest dla mnie jasny.
Przez bulaj, tuż przy moim miejscu w kabinie, widzę tylko wodny pył, ciemności w górze i w dole. Bez przerwy palę.
Kiedy kończą mi się cigarillos, kładę się i zdaję sobie sprawę, że nie czekam na śmierć, nie wierzę, że umrę, czekam na coś innego.