Dotrzeć. Zrozumieć. Znaleźć się u celu podróży.
Patrząc na obraz olejny malowany przez zachód słońca, z pewnym zaskoczeniem uzmysławiam sobie, że zamykam oczy, jestem potwornie zmęczona, i na Diabli Ogon, naprawdę? Naprawdę będę spała? Tak, będę,
śpię
niespokojnie, ale długo, pod powiekami zaspanych oczu miga religijne kwilenie Meriope, czasem się otwierają, ale nadal
śpią
aż w przypływie paniki siadam i spoglądam przez bulaj na jaśniejące morze.
Nadchodzi ranek. Przegapiłam noc, schowana w mojej śniącej głowie.
Ubieram się starannie. Czyszczę buty z długimi cholewami. Jak zawsze nakładam makijaż i spinam z tyłu włosy.
Jest wpół do siódmej, kiedy człowiek-kaktus puka do drzwi i przynosi nam owsiankę. „Jesteśmy już prawie na miejscu” - mówi. „Jak dopłyniemy, udacie się za innymi pasażerami, zaczekacie, aż będzie wywołane wasze nazwisko, pójdziecie tam, gdzie wam każą i…”. Ale ja się gubię, gubię się, co dalej? Czy wtedy zrozumiemy? Czy będziemy wiedzieli, co jest grane?
Dokąd płyniemy?
Pakuję swoje rzeczy i przygotowuję się do zejścia ze statku - gdzieś, gdzieś. Myślę o Fennecu. Co robi i gdzie jest? Był taki spokojny, kiedy zabito kapitana… i trysnęła krew. Nie chciałby, aby wiedziano, że otrzymał zlecenie od rządu, że może dowodzić statkami, zmieniać rozkład rejsów oceanicznych.
Trzymam go w garści.
Na zewnątrz. Na szybki, rześki wiatr, który nęka mnie uporczywie.
Oczy mam jak jaskiniowiec. Nauczyłam się patrzeć w ponurym, brązowym świetle kajuty i ten poranek oszałamia mnie. Oczy mi łzawią, mrugam i mrugam i w górze morskie chmury uciekają ode mnie. Zewsząd słyszę miękki aplauz fal. Czuję w powietrzu smak soli.
Wokół mnie są inni, Mol lificatt, Cardomium numer jeden i Cardomium numer dwa. Murrigan, Ettenry, Cohl, Gimgewry, Yoreling, Tearfly, mój Johannes szybko mnie zauważa i rzuca mi przelotny uśmiech, po czym pochłania go tłum. Jest gdzieś Fennec, głowa nadal spuszczona, w tym świetle wszyscy wyglądamy tak, jakbyśmy byli z gruboziarnistego papieru, z podlejszej materii niż reszta dnia, który ignoruje nas z bezczelnością zakichanego dziecka.
Chcę zawołać do Johannesa, ale porywa go prąd ludzi, a ja bez końca patrzę oczami, które znowu widzą wyraźnie.
Zmagam się z moim kufrem, potykam się, kuśtykam przez cały pokład. Czuję się zmaltretowana przez światło i powietrze, po raz drugi podnoszę wzrok i widzę, że ptaki kreślą w powietrzu łuki. Brnę przed siebie, nie odrywając od nich oczu, zmierzają bezładnie ku horyzontowi, widzę maszty na trasie ich lotu. Unikałam tego. Specjalnie nie patrzyłam w bok, nie sprawdzałam, gdzie jesteśmy. Cel podróży czaił się w kąciku oka, ale teraz, kiedy obserwuję mewy, wskakuje w moje pole widzenia.
Jest wszędzie. Jak mogłam nie widzieć?
Ktoś wywołuje nazwiska, dzieli nas na grupy i wydaje skomplikowane polecenia, ale ja nie słucham, bo rozglądam się po…
Drogi Jabberze
Wywołują moje nazwisko i znowu jestem koło Johannesa, ale nie patrzę na niego, bo
oglądam
maszt za masztem i żagiel i wieża i
dalej i dalej
Jesteśmy tutaj
koło tego lasu
na Diabli Ogon i Jabberze i kurwa
złudzenie, złudzenie optyczne
miasto, które porusza się i marszczy i bez końca kolebie z boku na bok
„Panno Coldwine” - mówi ktoś chłodno, aleja nie mogę, nie teraz, kiedy patrzę, zestawiłam kufer na ziemię i patrzę i ktoś ściska Johannesowi dłoń, a on patrzy osłupiały na tę osobę.
„Doktorze Tearfly, serdecznie witamy, to dla nas wielki zaszczyt” ale ja nie słucham, bo jesteśmy na miejscu, dotarliśmy, i spójrz na to, spójrz na to och, chyba to zrobię, mogłabym się zaśmiać albo puścić pawia, żołądek się we mnie przewraca, spójrz, jesteśmy na miejscu.
Jesteśmy na miejscu.
CZĘŚĆ DRUGA. SALT
Rozdział szósty
Pod wodą były lampy. Zielone, szare, zimnobiałe i bursztynowe kule w raczej stylistyce, wyznaczające spód miasta.
Światło kłuło zawieszone w wodzie cząstki. Pochodziło nie tylko z tysiąca wiązek iluminacji, ale także z korytarzy wczesnego światła słonecznego, które ukośnie wybijało tunele od fal do głębin. Ryby i kryl okrążały je i przepływały przez nie bezwiednie.
Od dołu miasto było archipelagiem cieni, nieregularnym, rozrośniętym i niesamowicie skomplikowanym. Przemieszczały się w nim prądy. Kile przebiegały we wszystkich możliwych kierunkach. Łańcuchy kotwiczne snuły się jak włosy, urwane i zapomniane. Z otworów miasta buchały odpadki, fekalia i cząstki stałe, nafta przeciskała się z trudem i szła do góry, aby utworzyć niewielkie plamy na powierzchni. Nieprzerwany wypływ śmieci paskudził wodę i był przez nią połykany.
Pod miastem ciągnęło się kilkaset metrów szybko rzedniejącego światła, a poniżej kilometry podwodnych ciemności.
Spód Armady kipiał życiem.
Ryby przemykały przez jej architekturę. Istoty podobne do traszek rozumnie i z poczuciem celu poruszały się między różnymi kryjówkami – Klatki z drutu tkwiły w jamach albo wisiały na łańcuchach, tłoczne od spasionych dorszy i tuńczyków. Mieszkania raków przypominały koralowe polipy.
Za obrzeżami miasta i pod nim, na kresach światła, wielkie, półdzi kie wyrmeny kręciły w wodzie korkociągi i żerowały. Sztywne cienie batyskafów buczały. Delfin stale wydawał z siebie czujne dźwięki. Ruchoma ekologia i polityka była uwiązana do zwapniałej podstawy miasta.
Dookolne morze rezonowało odczuwalnym fizycznie hałasem: mlaskami w wyraźnym staccato, wibracjami huczącego metalu, połykanym dźwiękiem wzajemnego hydrotarcia prądów. Szczęknięciami, które rozpraszały się po osiągnięciu powierzchni.
Wśród tych, którzy unosili się lub przytrzymywali czegoś w wodzie, były dziesiątki mężczyzn i kobiet. Nieporadnie poruszali się w rozciągniętym czasie, niezdarni na tle eleganckich, wielkolistnych paproci i gąbek.
Woda była zimna. Powierzchniacy nosili gumowane, skórzane kombinezony i ogromne kaski z miedzi i hartowanego szkła, połączeni z taflą wody rurami doprowadzającymi powietrze. Trzymali się drabin i odciągów, niebezpiecznie zawieszeni nad niewyobrażalną przestrzenią.
Szczelnie zamknięci w kaskach, byli odcięci od dźwięku i każdy poruszał się rozważnie obok reszty, ale też zupełnie sam. Przełazili jak wszy przez rurę, która wbijała się w mętne morze jak odwrócony komin. Był to kwitnący patchwork alg i muszel o niezwykłych kształtach. Chwasty i parzący filigran obrastały wszystko jak bluszcz i dyndały w dół i do góry, trącając plankton.
Z nagiej piersi jakiegoś nurka wystawały dwie długie macki, kołysząc się z prądem morskim, ale także zgodnie ze swoimi słabymi wewnętrznymi popędami.
Nurkiem tym był Tanner Sack.
Trzepiąc ogonem, delfin sunął w stronę obrzeży miasta, do góry, ku światłu. Przebrnął przez malejące ciśnienie wody, wyskoczył w powietrze, zgiął się wpół jak scyzoryk, zawisł w pyle wodnym i zmierzył miasto bystrym okiem.
Znowu w dole, mknął przez prążki wody. Trochę dalej majaczyły ogromne kształty, niewyraźnie widoczne przez wodę i rozedrgania taumaturgii. Pilnowały ich rekiny na uwięzi i nie wolno ich było badać. Oko nie mogło się na nich zogniskować.
Nie podpływali do nich nurkowie.
Jakieś głosy wyrwały Bellis ze snu.
Od jej przybycia do Armady minęło wiele tygodni.
Każdy ranek był taki sam. Budzenie się, siadanie na łóżku, czekanie, rozglądanie się po pokoiku z dygoczącym niedowierzaniem, które nie chciało ustąpić. Nabrzmiewało w niej jeszcze mocniej niż tęsknota za Nowym Crobuzon.