Z „Chromolitu” Bellis przeszła po stromej kładce na szkuner „Jarvee”, pełen kiosków z tytoniem i słodyczami. Potem przedostała się na barkentynę „Siedzący Ryś”, na której pokładzie kupcy jedwabni sprzedawali ścinki z korsarskiej działalności Armady. Potem w prawo, obok złamanego morskiego filaru lorgissów, podskakującego niby jakaś diabelska rybia przynęta, a następnie przez most Taffeta.
Teraz Bellis znajdowała się na „Srogim”, olbrzymim kliprze, wyznaczającym granicę Książkowic, dzielnicy rządzonej przez kheprich. Koło wozów, ciągniętych przez chorowite końsko-wołowe mieszańce, stała ekipa sióstr-strażniczek rasy khepri.
Podobne trójki pełniły służbę w Kinken i Creekside, crobuzońskich gettach dla kheprich. Bellis nie miała wątpliwości, że khepri na Armadzie, podobnie jak w Nowym Crobuzon, są potomkami rozbitków ze Statków Miłosierdzia, oddającymi cześć temu, co pozostało, temu, co zapamiętali z panteonu Bered Kai Nev. Strażniczki nosiły tradycyjną broń. Ich gibkie, humanoidalne ciała były osmagane przez żywioły, a gigantyczne głowoskarabeusze opalizowały w zimnym słońcu.
Jako że khepri nie mówią, ulice Książkowic były cichsze od ulic Niszczukowód, za to powietrze było delikatnie zaprawione pozostałościami chymicznych oparów, których członkowie tej rasy używają do porozumiewania się ze sobą. Swoisty odpowiednik głośnej miejskiej wrzawy.
Ulice i place zdobiły ślinorzeźby kheprich, takie jak na placu Posągów w Nowym Crobuzon. Postacie mityczne, abstrakcyjne formy stworzenia morskie wykonane w opalizującym materiale metabolizowanym przez kheprich w ich głowoskarabeuszach. Kolory były stonowane, jakby jagody barwnikowe występowały tutaj mniej obficie albo były gorszej jakości.
Idąc aleją na „Zbity Pył”, nakręcanym statku kheprich – Statku Miłosierdzia, który uszedł Pochłonięcia – Bellis zwolniła, zafascynowana jego trybikami i architekturą. Z pokładowego pola statku rolniczego za rufą leciały jej pod nogi insekty i łuski, a spomiędzy listewek dolnych pokładów dobywały się odgłosy zwierząt hodowlanych.
Potem na korpulentny statek-fabrykę „Aronnax Lab”, obok warsztatów metalurgicznych i rafinerii, na Krome Plaza, gdzie wielka podwieszana platforma sięgała aż do pokładu „Pinchermarna”, ostatniej z jednostek składających się na Bibliotekę Wielkiego Mechanizmu.
– Spokojnie… nikogo nie obchodzi, że się pani spóźniła – powiedziała Carrianne, jedna z członków personelu rasy ludzkiej, kiedy Bellis mijała ją spiesznym krokiem. – Jest pani nowa, jest pani uprowadzona, niech pani to wykorzystuje, póki się da. Bellis usłyszała jej śmiech, ale nie zareagowała. Korytarze i przerobione mesy były tłoczne od regałów książkowych i dogorywających lamp naftowych. Naukowcy wszystkich ras wydymali usta, jeśli je mieli, i melancholijnie podążali wzrokiem za Bellis. W dużych czytelniach panowała cisza. Pokryte błoną kurzu i zasuszonych owadów okna wydawały się postarzać światło, które padało na wieloosobowe stoły i woluminy w dziesiątkach języków. Tłumione kaszlnięcia brzmiały jak przeprosiny, kiedy Bellis weszła do działu nabytków. Książki chwiały się na szafkach i wózkach oraz tworzyły wieże na podłodze.
Siedziała tam godzinami i metodycznie kodowała. Ustawiała książki napisane typami pisma, których nie umiała przeczytać, ewidencjonowała inne tomy na kartach bibliotecznych. Katalogowała je alfabetycznie – alfabet języka salt był prawie identyczny z ragamollskim – według autora, tytułu, języka, dziedziny i tematu.
Niedługo przed przerwą na lunch Bellis usłyszała kroki. „Pewnie Szekel” – pomyślała. Był jedyną osobą z „Terpsychorii”, z którą się widywała i z którą rozmawiała. Uśmiechnęła się na myśl o tym: Bellis Coldwine skumplowana z chłopcem okrętowym. Przed dwoma tygodniami wparował do niej dumnie, po nastoletniemu rozgorączkowany, przejęty pirackim abordażem i nową sytuacją.
Ktoś mu powiedział, że „groźna, wyniosła pani w czerni, z sinymi ustami”, pracuje w bibliotece, wyjaśnił jej. Mówiąc to, uśmiechał się od ucha do ucha, a ona odwróciła wzrok, aby nie widział, że ją również to bawi.
Jego środki do życia pochodziły z rozmaitych, niejasnych źródeł. Mieszkał z prze-tworzonym z „Terpsychorii”. Bellis zaproponowała mu miedzianą flagę w zamian za pomoc w przenoszeniu książek i Szekel się zgodził. Od tego czasu przyszedł kilka razy, trochę popracował, opowiadał jej o Armadzie i rozproszonych rozbitkach z ich statku.
Dużo się od niego dowiadywała.
Ale tym razem wąskim korytarzem zbliżał się do niej nie Szekel, tylko speszony, uśmiechnięty pytająco Johannes Tearfly.
Z pewnym zażenowaniem przypomniała sobie później, że wstała na jego widok – „z okrzykiem radości emocjonalnego dziecka, na litość bogów!” – i zarzuciła mu ramiona na szyję.
Johannes przytulił ją, uśmiechając się z nieśmiałą serdecznością. Po długiej chwili splecionego powitania rozstąpili się i spojrzeli na siebie nawzajem.
Powiedział jej, że wcześniej nie miał okazji się wyrwać. Spytała, jak mu się powodzi. Wysłano go do biblioteki i zaryzykował poszukanie jej. Ponowiła pytanie: „Ale co robisz, do licha?”. Odparł, że nie może jej powiedzieć, że musi już iść, o mało nie tupnęła ze złości, ale on mówił: „zaczekaj, zaczekaj”, miał teraz więcej wolnego czasu, niechże Bellis chwilę posłucha.
– Jeśli jesteś wolna jutro wieczór, zabrałbym cię na kolację. W prawoburtowej części Niszczukowód, na „Zaplecionym Języku”, jest lokal o nazwie „Czas Niezrealizowany”. Znasz go?
– Znajdę – odrzekła.
– Mógłbym po ciebie przyjść…
– Znajdę.
Uśmiechnął się do niej z zaskoczoną przyjemnością którą zapamiętała. „Jeśli jesteś wolna, dobre sobie!” – pomyślała z przekąsem. „Czy on naprawdę uważa… Czy to możliwe?”. Nagle ogarnęła ją niepewność, prawie strach. „Czy inni chodzą gdzieś co wieczór? Czy jestem sama na wygnaniu? Czy pasażerowie»Terpsychorii«co wieczór urządzają sobie hulanki w swojej nowej ojczyźnie?
Kiedy wychodziła wieczorem z biblioteki, ciasne dzielnice i wąskie uliczki Armady przytłaczały ją, ale skoro podniosła wzrok i spojrzała w dal, Wezbrany Ocean przygniótł ją niby granit i zaparło jej dech. Nie mogła uwierzyć, że masa wody i powietrza nad Armadą nie zatopi jej, nie unicestwi w jednej chwili. Policzyła monety, które miała przy sobie, i podeszła do kierowcy podniebnej taksówki, który napełniał bak swego sterowca w hangarze na „Aronnax Lab”.
Zachwiała się w gondoli, która buczała spokojnie trzy metry nad najwyższym pokładem. Bellis widziała, jak obrzeża miasta podskakują chaotycznie, poruszają się pomalutku z rozmaitymi prądami. Oto odległy las nawiedzanej dzielnicy. Arena. Warownia Brucolaca.
A w centrum Niszczukowód niezwykłe zjawisko, na które Bellis nie mogła się napatrzeć – źródło siły dzielnicy. Coś dominującego nad okolicą: największy statek w mieście, największy statek, jaki Bellis w życiu widziała.
Prawie dwieście siedemdziesiąt metrów żelaza. Pięć gigantycznych kominów i sześć masztów odartych z brezentu, wysokich na ponad sześćdziesiąt metrów. W górze zacumowany olbrzymi sterowiec-kaleka. Z każdej burty statku wielkie koło łopatkowe, niby industrialna rzeźba. Pokłady, wolne od chaotycznej zabudowy szpecącej inne statki, zdawały się prawie nagie. Warownia Kochanków, niby wyrzucony na brzeg tytan: „Wielki Wschodni”, kołysząca się ascetycznie pośród manierystycznej architektury Armady.
– Zmieniłam plany – powiedziała nagle Bellis. – Proszę mnie nie zawozić na „Chromolit”.
Skierowała pilota w kierunku rufa-rufa-sterburta – punktem odniesienia dla całego miasta był gigantyczny „Wielki Wschodni”.
Taksówkarz delikatnie pociągnął za ster, spojrzała w dół na mieszkańców. Powietrze rozstępowało się, kiedy aeronauta brnął między takielunkiem i masztami sterczącymi wokół nich ku niebu nad Armadą. Przy wieżach Bellis widziała miejskie ptaki: mewy gołębie i papugi. Wysiadywały jaja na dachach i w bocianich gniazdach, obok innych istnień.