Słońce zaszło i miasto migotało. Bellis poczuła przypływ melancholii, kiedy mijała obsypany światełkami takielunek w tak niewielkiej odległości, że mogła za niego chwycić. Zobaczyła miejsce, do którego zmierzała: aleja św. Carcheriego na parowcu „Serce Glomara”. Była to wystawna w kiczowatym stylu promenada z kolorowymi latarniami ulicznymi, sękatymi rdzawnikami i pokrytymi stiukiem fasadami. Kiedy gondola zaczęła opadać, Bellis wbiła wzrok w mniej okazały, ciemniejszy kształt za terenami parkowymi.
Sto dwadzieścia metrów dalej, mieniąc się nieczystościami, stała wieża zbudowana ze splątanych dźwigarów, sięgająca pułapu lotu sterowców i buchająca ogniem. Masywne betonowe cielsko na czterech nogach podobnych do porozłupywanych słupów wyrastało z zabrudzonego morza. Ciemne żurawie poruszały się bez widocznego celu.
Konstrukcja była monstrualna, imponująca, brzydka i zatrważająca. Bellis siedziała w opadającym aerostacie i nie odrywała wzroku od „Sorgo”, ukradzionej platformy wiertniczej, będącej własnością Nowego Crobuzon.
Rozdział siódmy
Przez cały następny dzień padało bezlitośnie, twarde, szare krople przypominały odłamki krzemienia.
Przekupnie ucichli. Dokonywano bardzo niewielu transakcji. Schodnie i pomosty Armady były śliskie. Zdarzały się wypadki: pijani albo nieporadni wpadali do zimnego morza.
Miejskie małpy siedziały przygnębione pod markizami i kłóciły się. To żarłoczne plemię szkodników buszowało po mieście, toczyło walki, rywalizowało ze sobą o resztki jedzenia i terytorium, poruszało się brachiacyjnie pod mostami i śmigało po takielunku. Nie były to jedyne zwierzęta żyjące dziko na Armadzie, ale ze wszystkich padlinożerców to im najlepiej się powodziło. Teraz siedziały skulone w zimnym, wilgotnym powietrzu i bez entuzjazmu iskały się nawzajem.
W półmroku Biblioteki Wielkiego Mechanizmu tabliczki z napisem „Prosimy o ciszę” wyglądały śmiesznie na tle perkusji deszczu.
Krwiorogi w dzielnicy Alozowice rozbrzmiały smętnie, jak zawsze w sytuacji, kiedy padało rzęsiście i strupodzieje powiedzieli, że niebo krwawi. Woda chlustała o pokład „Uroca”, okrętu flagowego Pragnieniowic. Ciemna i gnijąca tkanka nawiedzanego okręgu okrywała się pleśnią i jątrzyła paskudnie. Mieszkańcy sąsiedniego okręgu Tobietwój jak zawsze pokazywali w stronę budynków opuszczonej dzielnicy i ostrzegali, że gdzieś w środku lata upiór.
Godzinę po zmroku w dystyngowanym gmachu Hol Kurhanu na „Człekozwierzu”, okręcie flagowym Alozowic, skończyło się burzliwe zebranie. Strażnicy-strupodzieje na zewnątrz słyszeli, jak delegaci wychodzą. Przebiegali palcami po broni i skorupach organicznych Pancerzy.
Był wśród nich człowiek: średniego wzrostu i obficie umięśniony, w popielatej skórze, z mieczem u boku. Mówił i poruszał się ze spokojnym wdziękiem.
Rozmawiał ze strupodziejami o uzbrojeniu, a następnie polecił, aby pokazali mu ciosy i zamachy z mortu crutt, ich sztuki wojennej. Pozwolił im dotykać filigranu drucików, które szły po prawym ramieniu i boku pancerza do baterii na pasie.
Mężczyzna porównywał cios „uparty gwóźdź” z walki tupanej do uderzenia „sadr” z mortu crutt. Wraz ze swoim sparingpartnerem powoli rozkładali ramiona, demonstrując te metody ataku, kiedy u góry schodów nad nimi otworzyły się drzwi. Strażnicy błyskawicznie stanęli na baczność. Mężczyzna w szarym stroju wyprostował się powoli i poszedł na róg antresoli.
Schodził ku nim mężczyzna owładnięty zimną furią, wysoki, młody, zbudowany jak tancerz, z piegowatą, jasnopopielatą cerą. Włosy zdawały się należeć do kogo innego: były ciemne, długie, ciasno kręcone, wisiały mu z głowy niesfornymi kosmykami niby rozwichrzone runo. Podskakiwały i zwijały się przy każdym kroku.
Mijając strupodziejów, ukłonił się zdawkowo, na co oni odpowiedzieli bardziej ceremonialnym pozdrowieniem. Stanął przed mężczyzną w szarym stroju i patrzyli na siebie z nieprzeniknionymi minami.
– Żywomość Doul – powiedział przybysz tonem niewiele głośniejszym od szeptu.
– Martwomość Brucolac – brzmiała odpowiedź.
Uther Doul wpatrywał się w szeroką, urodziwą twarz Brucolaca.
– Wszystko wskazuje na to, że twoi pracodawcy nie wycofują się ze swojej idiotycznej intrygi – mruknął Brucolac. – Nie mogę uwierzyć – dodał po dłuższej przerwie – że aprobujesz to szaleństwo. – Uther Doul nie poruszył się, nie odejmował wzroku od rozmówcy. Brucolac wyprostował plecy i wydał z siebie prychnięcie, które mogło wyrażać pogardę, poczucie wspólnego wtajemniczenia i wiele innych rzeczy. – Nic z tego nie będzie – powiedział. – Miasto na to nie pozwoli. Nie po to istnieje.
Brucolac otworzył usta i wyskoczył z nich wielki, rozwidlony język, kosztując powietrze i upiory potu Uthera Doula.
Pewne rzeczy były dla Tannera Sacka zupełnie niezrozumiałe.
Nie mógł pojąć, w jaki sposób wytrzymuje chłód morskiej wody. Jego spore macki prze-tworzonego sprawiały, że musiał schodzić pod powierzchnię z obnażonym torsem i pierwsze zetknięcie z wodą było dla niego szokiem. O mało nie zrezygnował, ale potem umazał się st arym smarem. Aklimatyzacja przebiegała niewiarygodnie szybko. Nadal miał świadomość, że woda jest zimna, ale była to wiedza czysto abstrakcyjna. Chłód nie paraliżował go.
Nie rozumiał, dlaczego słona woda leczy jego macki.
Odkąd mu je wszczepiono z mocy kaprysu crobuzońskiego sędziego grodzkiego – kara rzekomo adekwatna do jego przestępstwa według jakiejś protekcjonalnej alegorycznej logiki, w której nie dostrzegał żadnego sensu – zwisały bezwładnie jak śmierdzące kończyny trupa. Naciął je w ramach eksperymentu, warstwy wszczepionych nerwów zawrzały i prawie zemdlał z bólu. Ale mieszkał w nich tylko ból, dlatego owijał się nimi jak gnijącymi pytonami i próbował nie pamiętać o ich istnieniu.
Tymczasem zanurzone w morskiej wodzie zaczęły się ruszać.
Mnogość drobnych infekcji ustąpiła i były teraz chłodne w dotyku. Po trzech nurkowaniach, ku jego niepomiernemu zdumieniu, macki zaczęły się poruszać niezależnie od wody.
Wracał do zdrowia.
Po kilku tygodniach nurkowania macki odbierały coraz to nowe bodźce, a ich przyssawki napinały się delikatnie i przywierały do pobliskich płaskich powierzchni. Tanner uczył się nimi sterować.
W pełnych zamętu pierwszych dniach po przybyciu do Armady Tanner wędrował po dzielnicach miasta i osłupiały słuchał, jak kupcy i majstrowie proponują mu pracę w języku, który bardzo szybko opanowywał.
Po zweryfikowaniu informacji, że Tanner jest inżynierem, oficer łącznikowy Urzędu Portowego Niszczukowód spojrzał na niego łapczywie i posługując się dziecinną odmianą salt plus pantomimicznymi gestami dłoni, spytał, czy chce się wyszkolić na nurka. Łatwiej nauczyć inżyniera nurkować, niż wpoić nurkowi umiejętności, które posiadł już Tanner.
Nie było łatwo nauczyć się oddychać powietrzem pompowanym z góry, nie panikując w ciasnym kasku, nauczyć się nie kompensować równomiernie odchyłek i nie wpadać w korkociąg. Jedno przyszło mu bez problemu: czerpanie rozkoszy z pławienia się w spowolnionym żywiole czasu, w ruchomej przejrzystości wody widzianej przez szkło.
Wykonywał pracę podobną do dawnej – łatanie, naprawy, remonty, gmeranie narzędziami w wielkich silnikach – tyle że teraz, daleko w dole pod dokerami i pod żurawiami, robił to w napierającej zewsząd wodzie, obserwowany przez ryby i węgorze, miotany prądami urodzonymi wiele kilometrów dalej.
– Mówiłem ci, że Oziębła pracuje w bibliotece, nie?
– Mówiłeś, chłopie – odparł Tanner.
On i Szekel jedli lunch pod zadaszeniem w dokach podczas nieustającej ulewy.
Szekel zjawił się w porcie z grupką obszarpańców w wieku od dwunastu do szesnastu lat. W ocenie Tannera wszyscy pozostali urodzili się w mieście. Fakt, że dopuścili do swego grona osobę porwaną, która wciąż z trudem wysławiała się w języku salt, dowodził wielkich zdolności adaptacyjnych Szekla.