Zostawili Szekla, żeby mógł spokojnie zjeść lunch z Tannerem.
– Lubię tę bibliotekę – powiedział. – Lubię tam chodzić, nie tylko ze względu na Oziębłą.
– Nie zaszkodziłoby ci, jakbyś trochę poczytał, chłopie – powiedział Tanner. – Skończyliśmy Kroniki Crawfoota. Mógłbyś znaleźć jakieś inne opowieści. Mógłbyś mi je poczytać, dla odmiany. Jak u ciebie z alfabetem?
– Odróżniam litery – odparł Szekel ogólnikowo.
– No to widzisz. Idź pogadać z panną Oziębłą, niech ci coś poleci do czytania.
Przez chwilę jedli w milczeniu, patrząc, jak grupa raków z Armady wychodzi ze swojego ulowraka na dole.
– Jak tam jest na dole? – spytał w końcu Szekel.
– Zimno – odrzekł Tanner. – I ciemno. Ciemno, ale… świetliście. Ciężko. Otacza cię ciężar. Są kształty, które ledwo, ledwo widzisz, wielkie, ciemne kształty. Statki podwodne i co tam jeszcze. Czasami się wydaje, że widać coś innego. Ale niewyraźnie i jest przy nich straż, to nie można za blisko podpłynąć. Obserwowałem raki pod ich wrakami. Morskie wyrmeny, które czasem dosiadają statków-rydwanów. Ludzie-ryby, podobni do traszek, z Cieplarni. Tak się poruszają, że ledwo je widać. Delfin Bastard John. Jest szefem bezpieczeństwa Kochanków tam w dole i zimnym draniem, większego sukinsyna w życiu nie spotkałem. No i jest trochę… prze-tworzonych.
Jego głos rozpłynął się w milczeniu.
– Pomylone, nie? – powiedział Szekel, bacznie przyglądając się Tannerowi. – Nie mogę się przyzwyczaić… – Nic więcej nie powiedział. Ale żaden z nich nie mógł się przyzwyczaić. Kraina, w której prze-tworzeni mają równe prawa z innymi. W której prze-tworzony może być majstrem albo kierownikiem, a nie tylko robociarzem.
Szekel zobaczył, że Tanner pociera macki.
– Co z nimi? – spytał.
Tanner uśmiechnął się i skoncentrował, po czym jedno z gumowatych odnóży skurczyło się trochę i zaczęło pełznąć niby zdychający wąż ku chlebowi Szekla. Chłopiec nagrodził ten wyczyn oklaskami.
Na skraju pirsu, gdzie raki wypływały na powierzchnię, stał wysoki człowiek-kaktus, z nagą piersią podziurawioną włóknistymi, warzywnymi bliznami. Na plecach miał ogromny kuszarpacz.
– Znasz go? – spytał Tanner. – Nazywa się Hedrigall.
– To nie jest nazwisko kaktusa – stwierdził Szekel. Tanner pokręcił głową.
– On nie pochodzi z Nowego Crobuzon ani nawet z Shankell – wyjaśnił. – Uprowadzili go, tak jak nas. Przybył do miasta ponad dwadzieścia lat temu. Jest z Dreer Samher, więcej jak trzy tysiące kilometrów od Nowego Crobuzon. I coś ci powiem, Szekel: jakie on zna historie! Po co komu książki… Był kupcem-piratem, zanim go złapali i ściągnęli tutaj, i chyba nie ma w morzu takiego stworzenia, którego by nie widział. Potrafi obciąć włos strzałem z tego kuszarpacza, taki z niego snajper. Widział keragorae, ludzi-komary, przemieszczonych i co tam chcesz. I, bogowie, jak on umie o nich opowiadać! W Dreer Samher mają bajarzy, co zawodowo opowiadają historie. Hed był bajarzem. Umie tak zrobić, żeby jego głos był hipnagogiczny. Jak Wed opowiada historie, człowiek jest od tego kompletnie upity.
Człowiek-kaktus stał bez ruchu, pozwalając deszczowi bębnić o swoją skórę. – A teraz jest aeronautą – podjął Tanner. – Od lat pilotuje statki powietrzne: „Wielki Wschodni”, zwiadowcze i bojowe. To jeden z najważniejszych ludzi Kochanków i bardzo fajny gość. Większość czasu spędza teraz w „Arogancji”. – Tanner i Szekel spojrzeli za siebie do góry. Co najmniej trzysta metrów nad pokładem „Wielkiego Wschodniego” wisiała na uwięzi „Arogancja”. Był to wielki, okaleczony aerostat, z powgniatanymi tylnymi statecznikami i silnikiem, który od lat się nie kręcił. Zacumowany do wielkiego statku w dole na setkach metrów usztywnionej smołą liny, służył miastu za bocianie gniazdo. – Hedrigall lubi tam siedzieć – dodał. – Powiedział mi, że ostatnio lubi ciszę i spokój.
– Tanner, jak ci się widzą Kochankowie? – spytał powoli Szekel. – Znaczy pracujesz dla nich, słyszysz, co mówią, wiesz, jacy są. Co o nich myślisz? Czemu robisz, co ci każą?
Tanner wiedział, że Szekel nie zrozumie go do końca, ale pytanie było tak poważne, że spojrzał bacznym okiem na chłopca, z którym współkwaterował – na wielkim, żelaznym hulku od bakburty. Jego strażnik więzienny, słuchacz i przyjaciel był dla niego jak członek rodziny.
– Miałem być niewolnikiem w koloniach, Szekel – wyjaśnił spokojnym tonem. – Kochankowie z „Wielkiego Wschodniego” wzięli mnie do siebie, dali mi płatną pracę i powiedzieli, że srają rzadkim gównem na to, że jestem prze-tworzony. Kochankowie dali mi życie, kraj i dom. I choćby chuj wie, co chcieli zrobić, ja ich popieram. Nowe Crobuzon może pocałować mnie w dupę, chłopie. Jestem teraz obywatelem Armady, mieszkańcem Niszczukowód. Uczę się salt. Jestem lojalny.
Szekel wybałuszył na niego oczy. Tanner był wolno mówiącym, spokojnym człowiekiem i Szekel nigdy wcześniej nie widział u niego takiej żarliwości.
Był pod wielkim wrażeniem.
Deszcz nie przestawał padać. W całej Armadzie dawni pasażerowie „Terpsychorii” usiłowali żyć.
Na kiczowatych jolach i barkentynach kłócili się, kupowali, sprzedawali i kradli, uczyli się salt, niektórzy lali łzy, ślęczeli nad mapami miasta, obliczali odległość dzielącą ich od Nowego Crobuzon albo Nova Esperium. Opłakiwali swoje dawne życie, oglądając heliotypy przyjaciół i kochanków z ojczyzny.
W więzieniu reedukacyjnym między Niszczukowodami a Alozowicami siedziały dziesiątki marynarzy z „Terpsychorii”. Niektórzy krzyczeli na swoich strażników-terapeutów, którzy próbowali ich uspokoić, jednocześnie oceniając, czy dany człowiek potrafi wyzwolić się ze swoich dawnych więzi, czyjego lojalność wobec Nowego Crobuzon ulegnie stępieniu, czy można go przeciągnąć na stronę Armady.
Jeśli uznali, że nie można, zastanawiali się, co w takim razie z nim zrobić.
Bellis przybyła do „Czasu Niezrealizowanego” z makijażem i włosami sponiewieranymi przez wiatr. Kelner przywitał się z nią uprzejmie, a ona wytrzeszczyła oczy, zaskoczona takim traktowaniem. „Jakby był prawdziwym kelnerem, w prawdziwej restauracji, w prawdziwym mieście” – pomyślała.
„Zapleciony Język” był dużym, wiekowym statkiem. Upakowano na nim tyle budynków, tak gruntownie go przerobiono, tyle przy nim majstrowano, że nie dało się powiedzieć, do jakiego typu jednostek pływających kiedyś się zaliczał. Od stuleci stanowił część Armady. Przedni kasztel pokrywały ruiny: stare świątynie z białego kamienia, w znacznej części skruszonego lub sproszkowanego. Ruiny były porośnięte bluszczem i pokrzywami, które nie odstraszały jednak miejscowych dzieci.
Na ulicach „Zaplecionego Języka” widziało się dziwne kształty, bryły nieokreślonych substancji ocalonych z morza i walających się po kątach, jakby o nich zapomniano.
Restauracja była mała, nagrzana i urządzona w boazerii z ciemnodrzewu, z zajętą połową stolików. Okna wychodziły na pas keczów i kajaków w dokach Portu Jeżowca, drugiego portu Armady.
Bellis z ukłuciem w sercu zobaczyła, że u sufitu restauracji wiszą sznury papierowych lampionów. Ostatnim tak przystrojonym lokalem, który widziała, był „Zegar i Kogucik” na Polach Salacusa w Nowym Crobuzon.
Musiała potrząsnąć głową żeby wytrzepać z niej gryzącą melancholię.
Przy stoliku w rogu Johannes wstawał z krzesła i machał do niej.
Przez jakiś czas siedzieli bez słowa. Johannes sprawiał wrażenie onieśmielonego, Bellis zaś poczuła przypływ pretensji o to, że tak długo się nie kontaktował, a że miała świadomość, iż jest niesprawiedliwa, uciekła w milczenie.
Ze zdumieniem zobaczyła, że stojąca na stole butelka czerwonego wina to stary rocznik galaggi, House Predicus 1768. Spojrzała na Johannesa szeroko otwartymi oczami. Zaciśnięte usta nadawały jej twarzy wyraz dezaprobaty.
– Pomyślałem, że powinniśmy uczcić nasze ponowne spotkanie – wyjaśnił.