Idąc po raz pierwszy ciemnymi korytarzami, Bellis wiodła palcem po kilometrach półek. Wyjęła na chybił trafił jakąś książkę, otworzyła i struchlała na widok nazwiska ręcznie wypisanego blaknącym atramentem u góry pierwszej strony. Wyciągnęła inny tom i zobaczyła inne nazwisko, wykaligrafowane w tylko trochę mniej odległych czasach. Trzeciej książki nikt nie oznaczył jako swojej, ale w czwartej znów widniało nazwisko jakiegoś dawno zmarłego właściciela.
Bellis stała bez ruchu i wpatrywała się w te nazwiska. Nagle poczuła lęk, coś jakby klaustrofobię związaną z tym miejscem. Była zamknięta pośród kradzionych książek, zakopana w nich jak w ziemi. Pomyślała o niezliczonych setkach tysięcy nazwisk, które ją otaczały, wypisanych nadaremnie w prawym górnym rogu. Ciężar tego całego zlekceważonego atramentu – tysięcy manifestów „to jest moje”, „to jest moje”, które zwyczajnie i władczo zignorowano – zaparł Bellis dech w piersiach. Z jaką łatwością złamano te małe rozkazy!
Miała wrażenie, że kłębią się wokół niej posępne upiory, nie umiejąc przyjąć do wiadomości, że woluminy nie należą już do nich.
Tego dnia, sortując nowe nabytki, Bellis trafiła na jedną ze swoich książek.
Długo siedziała z rozsuniętymi nogami, oparta o regał, i wpatrywała się w egzemplarz Kodeksów sawann Wormseye. Pomacała strzępiący się znajomy grzbiet z wytłaczanym „B. Coldwine”. Był to jej własny egzemplarz: poznała po sposobie zużycia. Przyglądała się trwożnie, jakby to był egzamin, którego mogłaby nie zdać. Na wózku nie było jej drugiej pracy, Gramatologii wysokiego ket tai ale znalazła podręcznik rączego salkrikaltorskiego, który zabrała ze sobą na „Terpsychorię”.
„W końcu przyszły nasze książki” – pomyślała. Podziałało to na nią jak cios pięścią. „To było moje. Zabrano mi to”.
Co jeszcze pochodziło z jej statku? „Czy ten egzemplarz Czasów przyszłych należał do doktora Mollificatta?” – zastanawiała się. A Ortografia i hieroglify do wdowy Cardomium?”
Nie mogła usiedzieć na miejscu. Wstała i wędrowała po bibliotece, spięta, oszołomiona i zdruzgotana. Wyszła na powietrze i chodziła po kładkach łączących ze sobą statki biblioteczne, tuląc do piersi swoją książkę, aby w końcu wrócić do półmroku przy regałach.
– Bellis? – Podniosła wzrok zaskoczona. Stała przed nią Carrianne, z ustami lekko wykrzywionymi ubawieniem lub zatroskaniem. Była potwornie blada, ale jak zawsze mówiła silnym głosem. Bellis trzymała w rękach książkę. Uspokoiła oddech i przegnała kryzys z twarzy, dokonując zamaskowania emocji w rysach twarzy, i zastanawiała się, co powiedzieć. Carrianne wzięła ją za ramię i pociągnęła za sobą. – Bellis – powtórzyła i chociaż na jej twarzy igrał szyderczy uśmieszek, z głosu przebijała autentyczna życzliwość. – Najwyższy czas, żebyśmy się trochę wysiliły i poznały bliżej. Jadłaś już lunch?
Carrianne ciągnęła ją delikatnie korytarzami „Tańczącej Wagi”, po czym częściowo krytym pomostem przeszły na pokład „Pinchermarna”. Bellis myślała sobie po drodze: „To nie w moim stylu, żeby komuś pozwolić się wlec. To do mnie zupełnie niepodobne”. Ale stan oszołomienia, w którym się znajdowała, sprawił, że uległa natarczywości Carrianne.
W wyjściu Bellis uzmysłowiła sobie z zaskoczeniem, że nadal trzyma swój egzemplarz Kodeksów sawann Wormseye. Przyciskała go do siebie tak mocno, że krew odpłynęła jej z rąk.
Serce zabiło jej szybciej, kiedy zdała sobie sprawę, że pod opieką Carrianne może po prostu minąć strażnika, nie pokazując mu książki, może opuścić bibliotekę ze swoją kontrabandą.
Lecz im bliżej była drzwi, tym bardziej się wahała, tym gorzej rozumiała swoje pobudki, tym bardziej się bała, że ją złapią. W końcu śmiało, z długim westchnieniem, odłożyła monografię na stolik obok lady, Carrianne obserwowała ją z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. W świetle za drzwiami Bellis spojrzała za siebie na porzucony wolumin i poczuła przypływ jakiejś rozedrganej emocji.
Nie umiała powiedzieć, czy jest to poczucie triumfu czy klęski.
„Psire” był największym statkiem Pamięcioimpulsowni. Ten wielki parowiec archaicznej konstrukcji został przerobiony na potrzeby przemysłu i taniego mieszkalnictwa. Na jego tylnym pokładzie wznosiły się krępe, betonowe bloki, zapaskudzone lepami na ptaki. Sznury z praniem wisiały między oknami, z których wychylali się ludzie i khepri, aby prowadzić sąsiedzkie rozmowy. W ślad za Carrianne Bellis zeszła po drabince sznurowej, pośród zapachu soli i wilgoci, na galerę w cieniu „Psire”.
Pod pokładem galery znajdowała się restauracja, pełna zgiełkliwych stołowników. Kelnerzy wywodzili się spośród kheprich i ludzi, były nawet dwa pordzewiałe konstrukty. Maszerowali wąskim przejściem między dwoma rzędami ław, stawiając przed klientami miski z owsianką oraz talerze z czarnym chlebem, sałatkami i serami.
Carrianne złożyła zamówienie, po czym spojrzała na Bellis ze szczerym zatroskaniem.
– Co się z tobą dzieje? – spytała. Bellis podniosła na nią oczy i przez jedną straszną chwilę miała wrażenie, że się rozpłacze. Szybko jej przeszło i przybrała maskę spokoju. Odwróciła wzrok od Carrianne ku innym klientom, ludziom, kheprim i ludziom-kaktusom. Parę stołów dalej siedziały dwa llorgissy. Ich trójwidlaste ciała zdawały się zwrócone we wszystkie strony naraz. Za jej plecami połyskiwało ziemnowodne stworzenie z Cieplarni, należące do jakiegoś kompletnie dla niej egzotycznego gatunku. Czuła, że chlupoczące fale poruszają restauracją. – Wiem, co mam przed oczyma, Bellis – powiedziała Carrianne. – Ja też zostałam uprowadzona.
Bellis podniosła raptownie głowę.
– Kiedy?
– Niecałe dwa lata temu. – Carrianne wyglądnęła przez okno na port Basilio i pracowite holowniki, które wciąż ciągnęły za sobą miasto. Powiedziała coś powoli i wyraźnie w języku, który Bellis prawie zrozumiała. Analityczna część jej umysłu lingwistki zaczęła zestawiać dźwięki, katalogować charakterystyczne rytmiczne spółgłoski szczelinowe ale Carrianne ją ubiegła. – Tak się mawiało w starym kraju do ludzi którzy mieli zły nastrój. Głupi frazes w stylu: „Mogło być gorzej.” Dosłownie to znaczy: „Dalej masz oczy, a twoje okulary nie są rozbite”. – Nachyliła się i uśmiechnęła. – Ale nie obrażę się, jeśli nie poprawi ci to humoru. Jestem dalej od mojej pierwszej ojczyzny niż ty, Crobuzonko. Ponad trzy tysiące kilometrów dalej. Pochodzę z Cieśniny Ognistej Wody. – Zaśmiała się na widok uniesionej brwi i niedowierzającej miny Bellis. – Z wyspy Geshen, kontrolowanej przez Wiedźmokrację. – Skosztowała karłowatego, armadyjskiego kurczaka. – Przez Wiedźmokrację, bardziej uroczyście zwaną Shud zar Myrion zar Koni. – Wykonała żartobliwy gest w stylu „abrakadabra”. – Miasto Szczurdzinów, Ul Tryskającego Smutku i tak dalej. Wiem, co wy, Crobuzończycy, o nas mówicie. Bardzo niewiele z tego pokrywa się z prawdą.
– Jak cię uprowadzono? – spytała Bellis.
– Dwukrotnie. Najpierw mnie raz ukradli, a potem zrobili to znowu. Płynęliśmy naszym trawlerem wyciągowym do Kohnid w Gnurr Kett. To była długa, ciężka podróż. Miałam siedemnaście lat. Wygrałam konkurs na galion i konkubinę. Dni spędzałam przywiązana do bukszprytu, rozsypując przed okrętem płatki orchidei, a noce schodziły mi na stawianiu mężczyznom pasjansów albo w ich łóżkach. Było to monotonne, ale dnie mi się podobały: wisiałam sobie, śpiewałam, spałam, obserwowałam morze. Zostaliśmy jednak zaatakowani przez wojenną kogę z Dreer Samher. Samheryjczycy zazdrośnie strzegli swego handlu z Kohnid. Mieli monopol… Dalej mają? – Bellis mogła tylko pokręcić niepewnie głową w znaczeniu: „Nie wiem”. – Przywiązali naszego kapitana na moim miejscu pod bukszprytem i puścili statek w dryf. Większość naszych ludzi powsadzali do szalup z niewielką ilością zapasów i skierowali ku brzegowi. Wątpię, czy dopłynęli, mieli za daleko. A niektórych z nas zatrzymali na swoim statku.
Nie taktowali nas źle, jeśli pominąć kajdany i chamskie odzywki. Zachowałam się jak idiotka rozmyślaniem o tym, co ze mną zrobią, a potem przyszedł drugi atak. Okręg Pragnieniowice potrzebował statków wysłali w morze kłusowników. Armada znajdowała się wtedy na południe stąd, toteż Dreer Samher było pod ręką.