– No i jak ci się…? Ciężko było, jak cię tutaj przywieźli?
Carrianne przyglądała się jej przez jakąś chwilę.
– Niektórzy z ludzi-kaktusów nigdy się nie przystosowali. Odmawiali, próbowali uciekać, rzucali się na strażników. Sądzę, że ich zabito. Ja i moi towarzysze… – Wzruszyła ramionami. – Nasza sytuacja była zupełnie inna, bo Armada nas uratowała. Ale tak, było ciężko, byłam nieszczęśliwa, tęskniłam za swoim bratem i tak dalej. Ale widzisz, dokonałam wyboru. Wybrałam życie, przetrwanie… Po jakimś czasie niektórzy moi współpasażerowie ze statku wyprowadzili się z Pragnieniowic. Jeden mieszka w Alozowicach, inny w dzielnicy Tobietwój. Ale większość z nas została w okręgu, który nas przyjął. – Na moment zajęła się jedzeniem, aby znowu podnieść wzrok. – To jest możliwe, Bellis. Zadomowisz się tutaj.
Intencja była pocieszająca, przez Carrianne przemawiała życzliwość, ale w uszach Bellis słowa te zabrzmiały jak groźba.
Carrianne mówiła jej o okręgach.
– Niszczukowody znasz – mówiła beznamiętnym tonem. – Kochankowie. Pokryci bliznami Kochankowie. Popieprzeni dranie. Pamięcioimpulsownię znasz.
„Dzielnica intelektualistów, jak Brock Marsh w Nowym Crobuzon” – pomyślała Bellis.
– Alozowice, dzielnica strupodziejów. Cieplarnia. Tobietwój. – Carrianne odliczała okręgi na palcach. – Czasy. Budy. Rada Demokratyczna. Dzielna reduta rządów ludu. I Pragnieniowice – dokończyła. – Tam, gdzie ja mieszkam.
– Dlaczego wyjechałaś z Nowego Crobuzon, Bellis? – spytała nieoczekiwanie. – Nie wyglądasz mi na typ kolonistki. Bellis spuściła wzrok.
– Musiałam. Miałam kłopoty.
– Z prawem?
– Coś się stało… – Westchnęła. – Nic nie zrobiłam. Absolutnie nic. – Mimo woli głos miała zaprawiony goryczą. – Kilka miesięcy temu w mieście szalała choroba. Chodziły plotki, że znam jedną z osób, które maczały w tym palce. Milicja rozpracowywała całe jego środowisko, wszystkie osoby, z którymi miał styczność. W końcu dotarliby do mnie. Nie chciałam wyjeżdżać. To nie był wolny wybór.
Lunch towarzystwo, nawet czcze pogaduszki, którymi Bellis zasadniczo gardziła, wszystko to podziałało na nią uspokajająco. Kiedy wstawały do wyjścia, spytała Carrianne, czy dobrze się czuje.
– Zauważyłam w bibliotece… Nie miej mi za złe, że to powiem, ale wydałaś mi się dosyć blada.
Carrianne uśmiechnęła się cierpko. – Po raz pierwszy zapytałaś mnie o samopoczucie, Bellis. Uważaj z tym, bo zacznę myśleć, że nie masz mnie kompletnie gdzieś. – Żartobliwy przytyk zabolał. – Nic mi nie jest. Po prostu wczoraj wieczór zostałam opodatkowana.
Bellis pogrzebała w informacjach, które zdążyła już sobie przyswoić, dla sprawdzenia, czy wypowiedź Carrianne nabierze sensu. Nie nabrała.
– Nie rozumiem – powiedziała, zmęczona tymi ciągłymi łamigłówkami.
– Mieszkam w Pragnieniowicach, Bellis – powiedziała Carrianne. – Czasem nas opodatkowują, kapujesz? Wiesz, że naszym władcą jest Brucolac, prawda? Słyszałaś o nim?
– Nazwisko słyszałam, ale nic o nim nie wiem.
– Brucolac. Nasz oupyr. Loango. Katalkana. – Po każdym ezoterycznym słowie Carrianne szukała w oczach Bellis błysku rozpoznania, ale nie znalazła. – Hemofag, Bellis. Nieumarły. Wampir.
Otoczona od wielu tygodni kłębem plotek i sugestii podobnych do natarczywych muszek, Bellis dowiedziała się co najmniej trochę o każdym z okręgów. Wszystkie te dziwaczne femtopaństewka spięte razem w niezdrową wspólnotę, darzące się nawzajem niechęcią i walczące o wpływy metodą intryg.
Jakimś cudem jednak ominęły ją sprawy najbardziej bulwersujące, najbardziej niesamowite, najbardziej przerażające. Tego dnia wieczorem pomyślała o tej chwili, kiedy jej uzmysłowiono, jaką jest ignorantką: Carrianne wyjaśniła jej przyczyny swojej bladości i Bellis zdała sobie sprawę, jak daleko od domu się znalazła.
Ucieszyła się, że jej reakcja na taką odpowiedź ograniczyła się do zblednięcia. Coś w niej zhardziało, kiedy usłyszała słowo „wampir” – to samo w ragamoll i salt. Carrianne uzmysłowiła jej w tym momencie, że to jest już kres podróży, że już bardziej nie oddali się od swego kraju.
Na Armadzie mówili językiem, który rozumiała. Rozpoznawała statki, mimo przeróbek i remontów. Na Armadzie funkcjonowały pieniądze i rząd. Różnic w kalendarzu i terminologii mogła się nauczyć. Architektura oparta na znaleziskach i wrakach była dziwaczna, lecz do ogarnięcia. Ale żeby wampir nie musiał się ukrywać i żerować ukradkiem, żeby mógł chodzić sobie spokojnie nocnymi ulicami, żeby mógł rządzić?!
Bellis uprzytomniła sobie w tej chwili, że wszystkie wyznaczniki kulturowe, którymi się posługiwała, są nieaktualne. Miała dosyć swojej ignorancji.
W katalogu kartkowym „Nauki ścisłe” palce Bellis mknęły przez alfabet, aż dotarły do nazwiska Johannesa Tearflya. Biblioteka miała więcej niż jeden egzemplarz kilku spośród jego książek.
„Skoro Kochankowie tak strasznie chcieli cię dostać, Johannesie – pomyślała, spisując sygnatury – to zamierzam zajrzeć im w głowy. Zobaczmy, co ich tak podnieciło”.
Jedna z książek była wypożyczona, ale pozostałe dostępne w co najmniej jednym egzemplarzu. Jako pracownik biblioteki, Bellis mogła wypożyczać książki na zewnątrz.
Było bardzo zimno, kiedy wracała do domu przez ciżbę mieszkańców, pod roztrajkotanymi armadyjskimi małpami na takielunku, po rozkołysanych pomostach, pokładach i napowietrznych ulicach miasta, nad falami chlapiącymi między statkami. W powietrzu furczało od wulgarnych zaczepek. Bellis niosła w torbie Drapieżnictwo w kałużach poodpływowych Zatoki Żelaznej, Anatomią sarduli, Eseje o dzikich zwierzętach, Teorie megafauny oraz Życie międzypłaszczyznowe jako zagadnienie dla przyrodnika - wszystkie pozycje autorstwa Johannesa Tearflya.
Siedziała do późna skulona przy piecu, podczas gdy na zewnątrz zamarzające chmury rozpylały światło księżyca. Czytała w świetle lampy, przeskakując od książki do książki.
O pierwszej w nocy wyjrzała przez okno na pogrążony w ciemnościach szkutniczy krajobraz.
Wieniec łodzi okalających miasto wciąż holował je do przodu.
Pomyślała o wszystkich armadyjskich statkach, które wyszły w morze, o narzędziach jego piractwa, spijających krew mijanych statków i wspólnot. Miesiącami pokonywały tysiące mil morskich, aż wreszcie wracały obładowane łupami do poruszającego się miasta, jakimiś tajemnymi metodami znajdując drogę.
Miejscy znawcy sztuki żeglarskiej obserwowali niebo i po jego mikroskopijnych zmianach rozpoznawali, że zbliżają się statki. Wydawano wtedy rozkaz, aby holowniki usunęły Armadę z drogi obcym jednostkom. Czasami manewr ten kończył się niepowodzeniem i zagraniczne statki zajmowano, zapraszano do wymiany handlowej lub ścigano. Dzięki tajemnej nauce władze Armady umiały odróżnić własne statki od cudzych i witały je w domu.
Mimo późnej pory z niektórych dzielnic dobiegały odgłosy pracy przemysłu, wybijające się nad szum fal i nocne wołania zwierząt. Między warstwami lin i drewna, które nakładały się na pole widzenia jak rysy na heliotypie, Bellis widziała małą zatokę łodzi od rufowego końca Armady, gdzie stała rozkraczona platforma „Sorgo”. Od wielu tygodni z jej komina buchał ogień i taumaturgiczne popłuczyny. Brzydkie bure światło nie pozwalało zobaczyć gwiazd nad platformą.
Ale ten etap dobiegł już końca. Chmury nad „Sorgo” były ciemne. Płomień zgasł.
Po raz pierwszy od przybycia do Armady Bellis pogrzebała w swoich rzeczach i wyjęła zaniedbany list. Usiadła przy piecu, wzięła do ręki pióro i… ostygła w zapale. Potem, zirytowana swoim wahaniem, zaczęła pisać.
Mimo że Armada powoli zmierzała na południe ku cieplejszym wodom, na kilka dni zrobiło się zimno. Wiatry z północy przywiewały mróz. Drzewa, bluszcz, ogródki ozdabiające pokłady statków zmarniały i poczerniały.