Słyszałam, że najbardziej renomowane statki płyną dodatkowe kilka kilometrów do samego Nowego Crobuzon, aby rozładować swój fracht w dokach Kelltree. Port w Smołoujściu od dwustu lat działa na pół gwizdka. Tylko frachtowce i statki korsarskie robią tutaj rozładunek – ich fracht też trafia do miasta, ale oni nie mają czasu i pieniędzy na przebycie jeszcze tych kilku kilometrów ani środków na wyższą opłatę pobieraną przez administrację kanału.
Tu zawsze są statki. Zatoka Żelazna roi się od nich – odpoczywających po długich wyprawach, szukających schronienia przed morzem. Statków kupieckich z Gnurr Kett, Khadoh i Shankell, zmierzających do Nowego Crobuzon albo z Nowego Crobuzon, zacumowanych na tyle blisko Smołoujścia, aby ich załogi mogły znaleźć chwilę wytchnienia. Czasem, daleko na środku zatoki, widywałam morskie wyrmeny wypuszczane ze statków-rydwanów, igrające i polujące.
Gospodarka Smołoujścia nie ogranicza się do prostytutek i piractwa. W mieście jest pełno zakładów przemysłowych i bocznic kolejowych. Miasto żyje z budowy statków, jak to robiło od stuleci. Wybrzeże jest usiane stoczniami, z pochylniami, które tworzą nieziemski las pionowych dźwigarów. W niektórych straszą upiorne, niedokończone jednostki. Praca jest ustawiczna, głośna i brudna.
Ulice są poprzecinane małymi prywatnymi liniami kolejowymi, które przewożą drewno, paliwo czy cokolwiek z jednej strony Smołoujścia na drugą. Każda firma zbudowała sobie własną linię łączącą jej rozmaite obiekty i nikogo na nianie wpuszcza. Miasto jest idiotyczną gmatwaniną linii kolejowych, które niepotrzebnie się powielają.
Nie wiem, czy to wszystko jest Ci wiadome. Nie wiem, czy odwiedzałeś to miasto.
Stosunek tutejszych do Nowego Crobuzon jest ambiwalentny. Smołoujście nie przetrwałoby ani jednego dnia bez mecenatu stolicy. Wiedzą o tym, co budzi w nich resentymenty. Ich arogancka niezależność to tylko poza.
Musiałam zatrzymać się tutaj prawie trzy tygodnie. Kapitan „Terpsychorii” był zbulwersowany, kiedy mu powiedziałam, że wsiądę w Smołoujściu, zamiast popłynąć z nim z samego Nowego Crobuzon, ale uparłam się, bo musiałam. Moja pozycja na tym statku była uwarunkowana znajomością rączego salkrikaltorskiego, na którą niezgodnie z prawdą się powołałam. Miałam niecały miesiąc na to, aby przeistoczyć kłamstwo w prawdę.
Załatwiłam sobie, że dni spędzałam w Smołoujściu w towarzystwie niejakiego Marikkatcha, leciwego raka, który zgodził się zostać moim nauczycielem. Codziennie chodziłam nad słonowodne kanały dzielnicy raków. Siadałam na niskim balkonie, który otaczał jego pokój, a on wspierał opancerzoną, dolną część ciała na jakimś zanurzonym w wodzie meblu, drapał się po chudej, ludzkiej klatce piersiowej i męczył mnie swoimi wywodami.
Nie było łatwo. On nie umie czytać. Nie jest nauczycielem z wykształcenia. Mieszka w mieście tylko dlatego, że okaleczył go jakiś drapieżnik, urywając mu prawie całą nogę po lewej stronie, toteż nie może polować nawet na ślamazarne ryby z Zatoki Żelaznej. Sądzę, że wyszłaby z tego lepsza historia, gdybym napisała, że budził moją sympatię, że jest uroczym, aczkolwiek nieco zrzędliwym starszym panem, ale tak naprawdę to ladaco i nudziarz. Ale nie mogłam sobie pozwolić na narzekanie. Nie miałam wyboru, jak tylko skupić się, wykonać kilka zaklęć koncentracyjnych, wprowadzić się w językowy trans – ach, jakie to było trudne, bo od tak dawna nie ćwiczyłam umysłu, że zrobił się obrzydliwie zgnuśniały! – i spijać każde jego słowo.
Nauka była pospieszna i niesystematyczna – żeby nie powiedzieć kompletnie chaotyczna – ale zanim „Terpsychoria” zawinęła do portu, umiałam się porozumieć w mlaskowej mowie raka.
Zostawiłam tego zgorzkniałego, starego drania w jego stojącej wodzie, wypowiedziałam kwaterę i przeniosłam się do kajuty, w której teraz piszę.
Wypłynęliśmy z portu w Smołoujściu w pylnik, kierując się z wolna ku bezludnym, południowym brzegom Zatoki Żelaznej, trzydzieści dwa kilometry od miasta. W starannym szyku, w strategicznych punktach na skraju zatoki, w zacisznych miejscach koło pagórkowatego lądu i sosnowych lasów, dostrzegłam statki. Nikt nie chce o nich mówić. Wiem, że są to statki rządu nowocrobuzońskiego. Kaperskie i inne.
Dzisiaj jest czaszela.
W łańcolę zdołałam przekonać kapitana, żeby puścił mnie na ląd i spędziłam przedpołudnie na brzegu. Zatoka Żelazna nie grzeszy urodą, ale wszystko jest lepsze od tego przeklętego statku. Zaczynam wątpić, czy po Smołoujściu w ogóle nastąpiła jakaś poprawa. Nieustanny, debilny plusk fal doprowadza mnie do obłędu.
Dwaj małomówni marynarze zawieźli mnie łodzią wiosłową na brzeg i patrzyli bez litości, jak przestępuję przez burtę i brodzę w lodowatej wodzie. Moje buty do tej pory są sztywne i białe od soli.
Usiadłam na kamienistej plaży i rzucałam kamyki do wody. Przeczytałam kawałek długiej, kiepskiej powieści, którą znalazłam na okręcie. Obserwowałam statek. Jest zacumowany blisko więzień, dzięki czemu nasz kapitan może bez problemu podejmować wyższych rangą więzienników i toczyć z nimi rozmowy. Obserwowałam same statki karne. Na ich pokładach i za bulajami nie było żadnego ruchu. Ani śladu ruchu.
Słowo daję, nie wiem, czy dam radę. Tęsknię za Tobą i za Nowym Crobuzon.
Pamiętam moją podróż.
Trudno uwierzyć, że tylko szesnaście kilometrów dzieli miasto od zapomnianego przez Boga morza.
Rozległo się stukanie do drzwi malutkiej kajuty. Bellis zacisnęła usta i pomachała kartką papieru, żeby ją wysuszyć. Niespiesznie złożyła ją i schowała do komody ze swoim dobytkiem. Podciągnęła kolana trochę wyżej i bawiła się piórem, patrząc, jak drzwi się otwierają. W progu stała zakonnica, uchwyciwszy się obu stron framugi.
– Mogę wejść, panno Coldwine? – spytała niepewnie.
– To jest też siostry kajuta – odparła cicho Bellis.
Pióro wirowało wokół kciuka. Była to neurotyczna sztuczka, którą Bellis opanowała na uniwersytecie.
Siostra Meriope wtoczyła się do środka i usiadła na wolnym krześle. Przygładziła ciemnordzawy habit i zaczęła się bawić kwefem.
– Minęło już trochę czasu, odkąd zostałyśmy współlokatorkami, panno Coldwine – zaczęła siostra Meriope – ale ja w ogóle nie mam poczucia, że panią znam. I nie chciałabym, żeby ta sytuacja się utrzymywała. Będziemy razem podróżować i mieszkać przez wiele tygodni… Odrobina zażyłości, odrobina bliskości z pewnością pozwoliłaby mam przyjemniej je spędzić…
Głos odmówił jej posłuszeństwa i ciasno splotła dłonie.
Bellis patrzyła na nią bez ruchu. Wbrew sobie poczuła, że do jej duszy napływa strużka wzgardliwej litości. Umiała sobie wyobrazić, jak postrzegają siostra Meriope: kanciasta, ostra, chuda jak patyk. Blada. Usta i włosy poplamione zimnym fioletem koloru sińców. Wysoka i bezwzględna.
„Nie masz poczucia, że mnie znasz, siostro – pomyślała – bo w ciągu tygodnia powiedziałam do ciebie nie więcej niż dwadzieścia słów, nie patrzę na ciebie, dopóki się do mnie nie odezwiesz, a wtedy miażdżę cię wzrokiem”. Westchnęła. Meriope była okaleczona przez swoje powołanie. Bellis umiała sobie wyobrazić, że zakonnica pisze w swoim dzienniku: „Panna Coldwine jest milcząca, ale wiem, że pokocham ją jak siostrę”. „Nie zamierzam dać się wplątać w znajomość z tobą” – pomyślała Bellis. „Nie będę twoją powierniczką. Nie zbawię cię, niezależnie od tego, jaka tragedia rodem z kiepskiego melodramatu cię tutaj sprowadza”.
Bellis bez słowa patrzyła na siostrę Meriope.
Kiedy się sobie przedstawiły, Meriope twierdziła, że płynie do kolonii zakładać kościół, nawracać, na chwałę Dariocha i Jabbera. Jej słowom towarzyszyło pociągnięcie nosem i ukradkowe spojrzenie, przez co były idiotycznie nieprzekonujące. Bellis nie wiedziała, dlaczego wysyłają Meriope do Nova Esperium, ale musiało się to wiązać z jakimś nieszczęściem lub hańbą, pogwałceniem jakiegoś idiotycznego ślubu zakonnego.