Spojrzała w okolice pępka Meriope, szukając spęcznienia pod tymi wybaczającymi szatami. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Córki Dariocha zobowiązywały się do rezygnacji ze zmysłowych uciech.

„Nie zamierzam brać na siebie roli twojego spowiednika” – pomyślała Bellis. „Muszę sobie radzić z moim własnym sakramenckim wygnaniem”.

– Obawiam się, że siostra zastała mnie przy pracy – powiedziała. – Niestety, nie mam czasu na rozmowy towarzyskie. Może innym razem.

Zezłościła się na siebie za tę furteczkę, ale niepotrzebnie: Meriope była załamana.

Kapitan chce panią widzieć – powiedziała przygnębiona zakonnica. – O szóstej w jego kajucie.

Wyszła na korytarz jak zbity pies.

Bellis westchnęła i zaklęła pod nosem. Zapaliła kolejne cigarillo i dopiero jak je skończyła, ponownie wyjęła list.

„Chyba zwariuję – nagryzmoliła szybko – jeśli ta przeklęta zakonnica nie przestanie się do mnie łasić i nie zostawi mnie w spokoju. Niech bogowie mają mnie w swojej opiece. Niech bogowie spuszczą zarazę na ten przeklęty statek”.

Było ciemno, kiedy Bellis udała się do kapitana.

Jego kajuta pełniła również funkcję biura. Była nieduża, ładnie urządzona w ciemnodrzewie i mosiądzu. Na ścianach wisiało trochę obrazów i rycin. Od jednego spojrzenia Bellis wiedziała, że nie należą do kapitana, tylko do wyposażenia statku.

Kapitan Myzovic pokazał jej gestem, żeby usiadła.

– Panno Coldwine, mam nadzieję, że kajuta spełnia pani wymagania. Jedzenie? Załoga? Znakomicie, znakomicie. – Rzucił okiem na papiery, które leżały na jego biurku. – Chciałem z panią omówić kilka spraw. – Czekała ze wzrokiem utkwionym w kapitanie. Był przystojnym mężczyzną po pięćdziesiątce, o twardym obliczu. Mundur miał czysty i odprasowany, co nie należało do reguły wśród kapitanów marynarki. Bellis nie wiedziała, co byłoby dla niej korzystniejsze: spokojnie patrzeć mu w oczy czy skromnie spuścić wzrok. – Panno Coldwine, nie poświęciliśmy zbyt wiele uwagi pani obowiązkom. Oczywiście wyświadczę pani tę grzeczność, że będę panią traktował jak damę. Muszę pani powiedzieć, że nie jestem przyzwyczajony do zatrudniania osób pani płci i gdyby pani referencje nie zrobiły wrażenia na władzach Esperium, to zapewniam panią… – Pozwolił temu zdaniu rozpierzchnąć się. – Nie zamierzam obarczać pani niewygodami. Mieszka pani w kajucie pasażerskiej. Jada pani w mesie pasażerskiej. Ale, jak pani wiadomo, nie jest pani pasażerem z biletem. Sprowadzają panią do siebie władze kolonii Nova Esperium i na czas podróży ja ich reprezentuję. Dla siostry Meriope, doktora Tearflya i innych nie ma to większego znaczenia, ale dla pani oznacza to, że jestem pani pracodawcą. Oczywiście nie należy pani do załogi – ciągnął. – Nie będę pani rozkazywał, tak jak rozkazuję im. Jeśli pani woli, będę panią prosił o wykonywanie obowiązków, ale życzę sobie, aby pani te prośby spełniała. – Zmierzyli się nawzajem wzrokiem. – Rzecz jasna – podjął nieco mniej rygorystycznym tonem – nie przewiduję żadnych uciążliwych zadań. Większość załogi pochodzi z Nowego Crobuzon lub Spirali Zbożowej, a pozostali świetnie władają językiem ragamoll. Będę pani potrzebował przede wszystkim na Salkrikaltorze, a przybędziemy tam najwcześniej za tydzień, ma pani zatem mnóstwo czasu na to, żeby wypocząć, poznać innych pasażerów. Wypływamy jutro wczesnym rankiem. Podejrzewam, że zanim pani wstanie, będziemy już na morzu.

– Jutro? – zdziwiła się Bellis.

Było to pierwsze słowo, które wypowiedziała, kiedy przyszła do kapitana.

Ten spojrzał na nią ostro.

– Tak. Czy to stanowi dla pani jakiś problem?

– Pierwotnie – odparła głosem nie zdradzającym żadnych emocji – mówił mi pan, że wypływamy w pylnik, panie kapitanie.

– Owszem, panno Coldwine, ale plany się zmieniły. Skończyłem robotę papierkową znacznie szybciej, niż się spodziewałem, a moi koledzy ze statku karnego są gotowi przekazać mi skazańców dzisiaj wieczorem. Wypływamy jutro.

– Liczyłam na to, że uda mi się wrócić do miasta i wysłać list – oznajmiła Bellis, wciąż beznamiętnym tonem. – Ważny list do znajomego w Nowym Crobuzon.

– Wykluczone. Nie da się zrobić. Nie zamierzam dłużej tutaj sterczeć. – Bellis siedziała bez ruchu. Nie bała się tego człowieka, ale nie miała nad nim żadnej władzy. Usiłowała wymyślić, co mogłoby wzbudzić jego życzliwość i nakłonić do przystania na jej prośbę. – Panno Coldwine – odezwał się znienacka i ku zaskoczeniu Bellis jego głos był znacznie łagodniejszy. – Obawiam się, że jutrzejszy termin wypłynięcia jest już nieodwołalny. Jeśli pani chce, może pani oddać list porucznikowi statku karnego Catarrsowi, ale powiem szczerze, iż nie jest to całkiem godny zaufania kanał przesyłowy. Będzie pani miała okazję wyekspediować swoją korespondencję na Salkrikaltorze. Nawet jeśli nie spotkamy tam żadnych statków z Nowego Crobuzon, jest tam magazyn, do którego wszyscy kapitanowie mają klucze. Tam zostawi pani list i zabierze go następny statek do kraju. Opóźnienie nie będzie duże. Może pani z tego wyciągnąć ważną naukę, panno Coldwine – dodał. – Na morzu nie wolno tracić czasu. Niech pani będzie łaskawa zapamiętać: nie zwlekać.

Bellis posiedziała jeszcze trochę, ale ponieważ nie mogła nic zrobić, zacisnęła usta i wyszła.

Długo stała pod zimnym niebem Zatoki Żelaznej. Gwiazd nie było widać, a księżyc i jego siostry, dwa małe satelity, rozmywały się. Bellis ruszyła, odrętwiała z zimna, po krótkiej drabince weszła na przedni pokład i skierowała się ku bukszprytowi.

Chwyciła za żelazny reling i stanęła na palcach. Jej wzrok sięgał spory kawałek nad bezświetlne morze.

Odgłosy załogi za jej plecami zamierały. W oddali dostrzegła dwie skapujące szpile światła: pochodnię na mostku statku karnego i jej bliźniaczkę w czarnych odmętach.

Z bocianiego gniazda lub jakiejś rei, z bliżej nieokreślonego miejsca położonego co najmniej sto stóp nad jej głową, dobiegły ją dźwięki czyjegoś śpiewu. W niczym nie przypominało to bezdennie głupich szant, które słyszała w Smołoujściu. Pieśń była powolna i wymagała dużego kunsztu.

„Będziesz musiał zaczekać na mój list” – powiedziała bezgłośnie Bellis. „Będziesz musiał zaczekać na wieści ode mnie. Będziesz musiał zaczekać trochę dłużej, aż dotrę do krainy ludzi-raków”.

Wpatrywała się w noc do momentu, gdy ostatnie linie podziału na brzeg, morze i niebo zatraciły się. Potem, otulona ciemnościami, powoli ruszyła ku rufie, w stronę ciasnych drzwi i niskich korytarzy wiodących do jej kajuty – wycinka przestrzeni, który wyglądał jak pomyłka popełniona przy projektowaniu statku.

Później statek poruszył się ciężko, o najzimniejszej porze. Bellis drgnęła na swojej pryczy, podciągnęła koc pod szyję i gdzieś poniżej progu snu zdała sobie sprawę, że odbywa się załadunek żywego frachtu.

Jestem zmęczony tutaj w ciemnościach i jestem nabrzmiały ropą.

Moja skóra jest napięta, pomarszczona, wyje, kiedy jej dotknę. Jestem zainfekowany. Boli mnie tam, gdzie dotknę, a dotykam się wszędzie, aby sprawdzić, czy cały nie zdrętwiałem.

Wciąż jednak dziękuję temu, co sprawia, że moje żyły wypełnia krew. Drażnię strupy i podchodzą nią obficie. Taka mała pociecha, mimo bólu.

***

Przychodzą po nas, kiedy powietrze jest takie nieruchome i czarne, nie słychać nawet nawoływania morskich ptaków. Otwierają drzwi i świecą do środka, wyławiając nas z ciemności. Prawie się wstydzę, że tak ulegliśmy, ulegliśmy brudowi.

Nie widzę nic oprócz ich świateł.

Tych, co leżą razem, rozdzielają, i opasuję ramionami spastyczną tkankę, która pulsuje mi w talii, kiedy zaczynają nas spędzać na górę.

Wędrujemy smolistymi korytarzami i przez maszynownie, bardzo chcę wiedzieć, do czego to wszystko służy. Jestem gorliwszy, jestem szybszy od niektórych starych zgiętych wpół, kaszlących, pryskających śliną i bojących się poruszyć.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: