Za progiem, skulony z zimna i patrzący na nią ostrożnie, stał Silas Fennec.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, pijąc przyniesione przez Fenneca wino.
– Poszczęściło się pani, panno Coldwine – powiedział w końcu, z uznaniem rozglądając się po zdezelowanym metalowym cylindrze jej pokoju. – Wielu nowych przybyszów trafia do mniej atrakcyjnych lokali. – Uniosła powątpiewająco brew, a on skinął głową. – Daję pani słowo, że to prawda. Nie miała pani okazji naocznie się o tym przekonać?
Oczywiście, że nie miała.
– Gdzie pan mieszka?
– Blisko okręgu Tobietwój, w strefie przydennej klipra. Bez okien. – Wzruszył ramionami. – Czy to pani?
Pokazał na książki, które leżały na łóżku.
– Nie – odparła i szybko je uprzątnęła. – Zostawili mi tylko notes. Odebrali mi nawet książki, które sama napisałam.
– Tak samo było ze mną: został mi się tylko pamiętnik. Coś w rodzaju dziennika pokładowego z wielu lat podróżowania. Serce by mi pękło, gdybym go stracił. – Uśmiechnął się.
– Co kazali panu robić? – spytała Bellis i Fennec ponownie wzruszył ramionami.
– Udało mi się tego uniknąć. Robię to, co chcę. Pani pracuje w bibliotece, prawda?
– Jak? – spytała ostro. – Jak pan to zrobił, że się od pana odczepili? Z czego pan żyje?
Przez chwilę mierzył ją wzrokiem, zanim odpowiedział:
– Miałem trzy albo cztery propozycje, zapewne tak jak pani. Pierwszej osobie powiedziałem, że przyjąłem ofertę drugiej, drugiej, że przyjąłem ofertę trzeciej, i tak dalej. Ich to nie obchodzi. A z czego żyję… Wykreować się na człowieka niezbędnego jest łatwiej, niż pani sądzi, panno Coldwine. Dostarczam wszelkich usług, za które ludzie gotowi są zapłacić. Przede wszystkim informacji… – Umilkł. Zdumiała ją szczerość Fenneca, z której wyłaniał się obraz otaczających ją spisków i półświatków. – Wie pani… Jestem pani wdzięczny, panno Coldwine – powiedział ni stąd, ni zowąd. – Szczerze wdzięczny. – Bellis czekała. – W Salkrikaltorze była pani świadkiem rozmowy między nieboszczykiem kapitanem Myzovicem i mną. Na pewno się pani zastanawiała, co było w tym liście, który tak zasmucił kapitana, który zmusił was do zawrócenia, ale milczała pani. Po porwaniu nas przez Armadę z pewnością zdawała sobie pani sprawę, że moje położenie byłoby bardzo trudne, ale nic pani nie powiedziała. I jestem pani za to wdzięczny. Bo nic pani nie powiedziała, prawda? – dodał ze strachem, którego nie udało mu się bez reszty ukryć. – Jak powiadam, jestem pani bardzo wdzięczny.
– Kiedy ostatni raz ze sobą rozmawialiśmy – odezwała się w końcu Bellis – na „Terpsychorii”, powiedział pan, że jest absolutnie konieczne, aby wrócił pan do Nowego Crobuzon. A teraz?
Pokręcił głową zdeprymowany.
– Hiperbola i… sranie w banię. – Podniósł wzrok, ale nie okazała po sobie dezaprobaty dla tej nagłej zmiany stylu przemowy. – Mam skłonność do przesady.
Machnął ręką na znak, że chciałby zakończyć ten temat. Zapadła pełna skrępowania cisza.
– Umie się pan porozumiewać w salt? – spytała Bellis. – Przy pańskiej pracy zapewne pan musi, panie Fennec.
– Miałem wiele lat na opanowanie salt – powiedział w tym języku, szybko i płynnie, ze szczerym uśmiechem, aby podjąć w ragamoll: – Nawiasem mówiąc, nie występuję tutaj pod tym nazwiskiem. Bardzo panią proszę o dyskrecję. Znają mnie tu jako Simona Fencha.
– A więc gdzie się pan nauczył salt, panie Fench? Wspomniał pan o swoich podróżach…
– Psiakrew. – Minę miał ubawioną i zakłopotaną. – W pani ustach brzmi to jak wyzwisko. Za zamkniętymi drzwiami może pani się do mnie zwracać, jak pani chce, panno Coldwine, ale na zewnątrz błagam panią o dyskrecję. Rin Lor. Nauczyłem się salt w Rin Lor, na kresach Wysp Pirackich.
– Co pan tam robił?
– To samo, co wszędzie. Kupuję i sprzedaję. Handluję.
– Mam trzydzieści osiem lat – powiedział, kiedy wypili trochę więcej wina, a Bellis dołożyła do pieca. – Od dwudziestego roku życia jestem handlowcem. Niech mnie pani źle nie zrozumie: jestem Crobuzończykiem, urodziłem się i wychowałem w cieniu Żeber, ale wątpię, czy w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat spędziłem w tym mieście więcej niż pięćset dni.
– Czym pan handluje?
– Wszystkim. – Wzruszył ramionami. – Futrami, winem, maszynami, bydłem, książkami, siłą roboczą. Wszystkim. Alkohol za skóry w tundrze na północy Jangsach, skóry za tajemnice w Hinter, tajemnice i dzieła sztuki za siłę roboczą i przyprawy w Cromlech…
Umilkł na widok spojrzenia Bellis.
– Nikt nie wie, gdzie leży Cromlech – powiedziała, ale on pokręcił głową.
– Niektórzy wiedzą. To prawda, że podróż jest sakramencko ciężka. Z Nowego Crobuzon nie można pojechać na północ przez ruiny Suroch, drogą na południe trzeba nadłożyć setki kilometrów przez Vadaunk i Cacotopic Stain. Trzeba się wybrać przez Przełęcz Pokutnika do sawann Wormseye, wokół Bulgoczących Wód, ominąć królestwo Kar Torrer, potem przez Cieśninę Zimnego Pazura… – Zawiesił głos, ale natarczywe spojrzenie Bellis sugerowało, że chce wiedzieć, jak jedzie się dalej. – Potem są Shatterjacks i Cromlech. – Pociągnął długi łyk wina. – Ludzie z zewnątrz budzą w nich nerwowość. To znaczy żywi. Ale nasza kompania prezentowała się bardzo mizernie. Od wielu miesięcy w drodze, straciliśmy czternastu ludzi. Ze środków lokomocji posługiwaliśmy się sterowcami, barkami, lamami i ptera- ptakami, setki kilometrów przebyliśmy pieszo. Mieszkałem tam wiele miesięcy. Przywiozłem do Nowego Crobuzon masę niezwykłości. Ale powiem pani, że widziałem rzeczy dziwniejsze niż w tym mieście. – Bellis nie umiała powiedzieć nic. Zmagała się z tym, co usłyszała. Niektóre z wymienionych przez niego nazw geograficznych były w gruncie rzeczy mitologiczne. Myśl, że mógł odwiedzić te krainy i mieszkać tam, na Jabbera!, była niezwykła, ale nie sądziła, żeby kłamał. – Dla większości ludzi, którzy próbują tam dotrzeć, kończy się to śmiercią – powiedział rzeczowym tonem. – Ale jeśli uda się dostać nad Zimne Pazury, zwłaszcza na drugą stronę, to po kłopocie. Jest dostęp do kopalń Shatterjack, sawann na północ od Hinter, i do wyspy Yanni Seckilli na Morzu Zimnego Pazura – a ich mieszkańcy są chętni do robienia interesów. Spędziłem tam czterdzieści dni. Mają możliwość handlować tylko z dzikusami z Północy, którzy raz do roku przypływają wiklinowymi łodziami obciągniętymi skórą, z takimi towarami jak suszone mięso w paskach. A tego można zjeść ograniczoną ilość. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale ich główny problem jest taki, że Gengris blokuje dostęp do ich kraju od południa, dlatego każdego, kto dotrze do nich z tego kierunku, traktują jak zaginionego brata… Jak się uda, człowiek dysponuje informacjami, towarami i usługami, które dla wszystkich innych są niedostępne. Dlatego mam pewien… układ z parlamentem. Stąd owa przepustka, która w określonych okolicznościach daje mi prawo dowodzenia statkami, daje mi pewne przywileje. Mogę dostarczyć miastu informacji, których nigdzie indziej nie zdobędą.
– A zatem szpieg.
– Kiedy Seemly sześć wieków temu przebył Wezbrany Ocean i odkrył Bered Kai Nev, to jak pani myśli, co wiózł w swoich ładowniach? „Gorliwa Mantyszka” to był duży statek, pani Bellis… – Urwał, bo nie udzieliła mu pozwolenia na zwracanie się do niej w ten sposób, ale nie zobaczył u niej żadnych oznak dezaprobaty i kontynuował swoją opowieść. – Wiózł gorzałkę, jedwab, miecze i złoto. Seemly chciał nawiązać kontakty handlowe. To otworzyło dostęp do kontynentu wschodniego. Wszyscy odkrywcy, o których pani słyszała: Seemly, Donleon, Brubenn, przypuszczalnie Libintos i sam cholerny Jabber byli handlarzami – mówił z dziecinnym entuzjazmem. – Właśnie tacy ludzie jak ja wracają z mapami i wiadomościami. Nikt nie ma lepszych informacji niż my. Możemy przehandlować je władzom, takie mam zlecenie. Nie ma odkrywców czy naukowców, są tylko kupcy. To kupcy podróżujący do Suroch przywieźli z powrotem mapy Dagman Beyn, które zostały użyte podczas Wojen Pirackich. – Poznał po minie Bellis, że jej zdaniem ta historia nie stawia jego profesji w najlepszym świetle. – Zły przykład – mruknął, a ona nie umiała powstrzymać śmiechu na widok jego skruchy.