– Nie będę tutaj żyła – powiedziała Bellis koło drugiej w nocy. Patrzyła przez okno na gwiazdy. Potwornie ślamazarnie przesuwały się po szybie, gdy holowniki obracały Armadą. – Nie podoba mi się tutaj. Mam do nich żal, że mnie uprowadzili. Potrafię zrozumieć, dlaczego niektórym innym ofiarom z „Terpsychorii” to nie przeszkadza… – słowa te miały być leczniczą maścią na poczucie winy, które zaszczepił w nią Johannes, ale zdawała sobie sprawę, że jej wypowiedź jest skandalicznie niewystarczająca, że umniejsza wagę wolności przyznanej ludzkiemu frachtowi „Terpsychorii”. – Ale nie zamierzam spędzić tutaj życia. Wracam do Nowego Crobuzon.
Mówiła to z żelaznym przekonaniem, które nie całkiem odczuwała.
– A ja nie – odparł. – Lubię tam wrócić i zaszaleć po jakiejś podróży… Kolacje w Chnum, tego typu sprawy… Ale nie mógłbym mieszkać tam na stałe. Rozumiem jednak, dlaczego tobie się ono podoba. Widziałem mnóstwo miast i żadne nie może się równać z Nowym Crobuzon. Ale kiedy pobędę tam dłużej niż dwa tygodnie, dostaję klaustrofobii. Czuję się osaczony przez brud, żebractwo, ludzi i obłudę, która wylewa się z parlamentu. Nawet jak jestem daleko od centrum: BilSantum, Flag Hill, Chnum, dalej czuję się tak, jakbym tkwił w Dog Fenn albo Badside. Nie umiem zapomnieć o ich istnieniu. Muszę się stamtąd wyrwać. A co się tyczy tych drani, którzy rządzą miastem… – Jego radykalny brak patriotycznych uczuć zainteresował Bellis. W końcu Silas był na żołdzie władz Nowego Crobuzon i mimo że wino trochę mąciło jej myśli, ani na chwilę nie zapomniała, że to jego szefowie zmusili ją do ucieczki z miasta. Tymczasem Fennec najwyraźniej nie poczuwał się do żadnej lojalności wobec nich. Szkalował władze crobuzońskie z artystowską ironią. – To są węże – ciągnął. – Rudgutter i cała reszta. Nie mam do nich ani krzty zaufana. Psiakrew, biorę od nich pieniądze. Skoro mają ochotę płacić mi za rzeczy, które z radością bym im powiedział i bez tego, to czy mam odmówić? Ale to nie są moi przyjaciele. Nie czuję się w ich mieście bezpiecznie.
A więc konieczność życia tutaj nie jest dla ciebie katastrofą? – Pytała ostrożnie Bellis, próbując go wysondować. – Skoro nie darzysz Nowego Crobuzon wielką miłością…
– Nie, tego nie powiedziałem – przerwał jej ostrym tonem, stojący m w jaskrawym kontraście z przyjazną arogancją, którą przejawiał do tej pory. – Jestem Crobuzończykiem, Bellis. Chcę mieć jakieś miejsce, do którego mogę wracać. Nawet jeśli tylko po to, by znowu je opuścić. Nie jestem wykorzeniony. Nie jestem tułaczem. Jestem biznesmenem, kupcem, z bazą i domem w East Gidd, z przyjaciółmi i kontaktami w Nowym Crobuzon, gdzie zawsze wracam. Tutaj… jestem więźniem. Nie kręci mnie taka przygoda i niech mnie szlag trafi, jeśli tu zostanę.
Usłyszawszy te słowa, Bellis otworzyła kolejną butelkę wina i napełniła mu kieliszek.
– Co robiłeś na Salkrikaltorze? – spytała. – Jak zwykle interesy?
Fennec pokręcił głową.
– Wyłowili mnie. Patrole z Salkrikaltoru czasem pełnią służbę setki mil morskich od miasta, sprawdzając kraale. Jedna z ich jednostek wyłowiła mnie na krańcach Kanału Bazyliszka. Płynąłem na południe zdezelowanym, amonitowym batyskafem, cieknącym i bardzo powolnym. Raki z płycizn Sols poinformowały patrole o tym podejrzanym cebrzyku, telepiącym się skrajem ich miasteczka. – Wzruszył ramionami. – Dostałem furii, kiedy mnie wyłowili, ale myślę, że należało im podziękować. Wątpię, czy dotarłbym do domu. Zanim spotkałem raka, który potrafił mnie zrozumieć, byliśmy już w Salkrikaltorze.
– Skąd płynąłeś? Z Wysp Jhesshul?
Fennec pokręcił głową i przez dłuższą chwilę przyglądał się jej bez słowa.
– Nic z tych rzeczy – odparł w końcu. – Przybyłem zza gór. Byłem na Morzu Zimnego Pazura. W Gengris. – Bellis podniosła raptownie głowę, gotowa roześmiać się albo prychnąć lekceważąco, ale odstąpiła od tego zamiaru na widok miny Fenneca, który pokiwał powoli głową. – W Gengris – powtórzył i zaskoczona Bellis odwróciła wzrok.
Ponad półtora tysiąca kilometrów na zachód od Nowego Crobuzon znajdowało się ogromne jezioro, szerokie na ponad sześćset kilometrów – Jezioro Zimnego Pazura. Z jego północnego końca sterczał Przesmyk Zimnego Pazura, słodkowodny korytarz szeroki na sto sześćdziesiąt, a długi na ponad tysiąc dwieście kilometrów. U swego północnego krańca przesmyk nagle się rozszerzał, odbijał na wschód prawie na całą szerokość kontynentu i zwężał się jak szpon… Jednym słowem, przechodził w Morze Zimnego Pazura.
Zimne Pazury tworzyły zespół połączonych ze sobą akwenów, który ze względu na swój ogrom zasługiwał na miano oceanu. Wielkie słodkowodne, śródziemne morze, otoczone górami, buszem, moczarami i kilkoma zahartowanymi w bojach z naturą, odległymi cywilizacjami, które Fennec rzekomo znał.
Od wschodu Morze Zimnego Pazura było oddzielone od słonej wody Wezbranego Oceanu mierzeją: wstęgą skalistych gór o szerokości niecałych pięćdziesięciu kilometrów. Ostry południowy koniuszek morza – szpic szponu – znajdował się prawie dokładnie na północ od Nowego Crobuzon, oddalony o ponad tysiąc kilometrów. Nieliczni podróżni, którzy wyprawiali się tam z miasta, zawsze kierowali się trochę na zachód, aby dotrzeć do wód Morza Zimnego Pazura około trzystu kilometrów od jego południowego wierzchołka. Powód? W zębatym wybrzeżu tkwiło jak wrzód na ciele pewne niezwykłe i niebezpieczne miejsce, coś pomiędzy wyspą, półzatopionym miastem i mitem. Ziemnowodna paskuda, o której cywilizowany świat nie wiedział prawie nic, poza tym, że istnieje i jest groźna.
Miejsce to nazywało się Gengris.
Powiadano, że mieszkają tam grindylow, wodne demony, potwory albo zwyrodniałe krzyżówki męsko-damskie, zależnie od tego, w którą wersję ktoś wierzył. Powiadano, że miejsce to jest nawiedzane przez upiory.
Grindylow bądź Gengris – rozróżnienie między nazwą rasy a nazwą miejsca było niejasne – kontrolowali południową część Morza Zimnego Pazura z nieposkromioną siłą i okrutnym, kapryśnym izolacjonizmem. Ich wody były zabójcze i niezbadane.
A tutaj Fennec utrzymywał, że… co, mieszkał tam?
– To nieprawda, że nie ma tam przybyszów z zewnątrz – mówił. Bellis zdołała na tyle wyciszyć swoje myśli, aby go posłuchać. – Jest nawet trochę przedstawicieli rasy ludzkiej, urodzonych i wyhodowanych w Gengris… – Wykrzywił usta. – Słowa „wyhodowanych” używam z premedytacją, natomiast co do rasy „ludzkiej” miałbym już pewne wątpliwości. Im odpowiada, że powszechnie uważają ich tam za ludzi. To jest kawałek piekła w wodzie, poza granicami wszelkiej cywilizacji. Ale, kurczę, handlowców traktują tak samo, jak wszyscy inni. Jest trochę vodyanoi, paru ludzi i inni… Spędziłem tam ponad pól roku. Nie neguję, że jest to najbardziej niebezpieczne ze wszystkich znanych mi miejsc na świecie. Ktoś, kto handluje w Gengris, wie, że zasady są zupełnie inne. Że nigdy się tych zasad nie nauczy, że nigdy ich nie zrozumie. Po sześciu tygodniach mojego pobytu w Gengris mój najlepszy tamtejszy przyjaciel, vodyanoi z Jangsach, który mieszkał tam od siedmiu lat, handlując ze swoim ojczystym krajem, nagle przepadł. Nigdy się nie dowiedziałem, co się z nim stało i dlaczego. Być może obraził jednego z bogów grindylow albo dostarczona przez niego dratwa nie była wystarczająco gruba.
– To dlaczego tam siedziałeś?
– Bo jeśli ktoś umiał przetrwać, bardzo się opłacało – rozochocił się raptem. – W tamtejszych transakcjach handlowych nie ma żadnej logiki, nie ma sensu się targować ani przekonywać, że lepiej się zrobi, kupując co innego. Proszą o beczkę soli zmieszanej w równych proporcjach ze szklanymi paciorkami. W porządku. Żadnych pytań, żadnych dociekań. Chcą to będą mieli. Mieszanka owocowa? Już się robi. Dorsz, trociny, żywica, grzyby, wszystko mi jedno. Bo, na Jabbera, gdy płacą kiedy są zadowoleni, naprawdę się opłaca.
– Ale wyjechałeś.