Dawniej z zazdrością patrzył, jak delfin Bastard John pełni służbę wartowniczą, sunąc przez słoną wodę tym jedynym w swoim rodzaju ruchem – na przykład, aby ukarać jakiegoś leniuchującego robotnika brutalnym pchnięciem, obserwował, jak spuszczają się do wody raki z półzatopionych statków, zastygłych w chwili swego unicestwienia, zamarynowanych w czasie, albo ci nie dziwaczni ludzie-ryby z Cieplarni, nie ograniczani uprzężą ani łańcuchami.

Po wynurzeniu Tanner czuł, że jego macki zwisają ciężko i niewygodnie, ale pod wodą, w skórzano-mosiężnej uprzęży, czuł się spętany i ubezwłasnowolniony. Chciał pływać swobodnie, w poziomie, do góry, ku światłu, a nawet… tak, nawet w dół, do zimnych, milczących ciemności.

Było tylko jedno rozwiązanie. Zastanawiał się nad wnioskiem do władz portowych o dotację, której z pewnością by mu udzielono, bo zyskaliby nieskończenie wydajniejszego pracownika. Ale w miarę jak mijały dni i wzrastała jego determinacja, zrezygnował z tego planu i zaczął chomikować oczka i flagi.

Tego ranka, kiedy Szekel był u Angevine, a bezchmurne niebo dmuchało Tannerowi w oczy słonym powietrzem, nagle zdał sobie sprawę, że absolutnie i bez żadnych zastrzeżeń chce to zrobić. I z wielką radością uświadomił sobie, że nie zamierza prosić o pieniądze; nie dlatego, że się wstydzi, że jest zbyt dumny, ale dlatego, żeby decyzja ta była w stu procentach i jednoznacznie jego własna.

Szekel, gdy nie był z Angevine – a czas ten wydawał mu się jak sen – przebywał w bibliotece i przerabiał sterty książeczek dla dzieci.

Przebrnął przez Bohaterskie jajo. Za pierwszym razem zajęło mu wiele godzin. Potem przeczytał tę książkę jeszcze wiele razy, próbując to robić coraz szybciej. Zapisywał słowa, których nie udało mu się odczytać i powoli wypowiadał dźwięki, jeden po drugim, póki z usłyszanych kształtów nie wyłonił się sens.

Z początku szło mu ciężko i nienaturalnie, ale stopniowo wdrożył się w ten proces. W kółko czytał Bohaterskie jajo, coraz szybciej i szybciej niezainteresowany fabułą, ale głodny bezprecedensowego doznania, że z kartki papieru przychodzi do niego sens, wyskakuje zza liter jak uciekinier. Było to tak intensywne i rozstrajające przeżycie, że dostawał od tego mdłości. Skierował swoją technikę czytania na inne słowa.

Był nimi otoczony: szyldy widoczne na ulicy handlowej za oknami, napisy w całej Armadzie, mosiężne tabliczki w jego rodzinnym mieście, w Nowym Crobuzon, milcząca wrzawa liter – wiedział, że już nigdy nie będzie głuchy na te słowa.

Szekel skończył Bohaterskie jajo i zakipiała w nim wściekłość.

„Czemu nikt mi nie powiedział?” – pomyślał rozjuszony. „Co za skurwiel ukrywał to przede mną?”

Kiedy Szekel przyszedł do małego biura Bellis koło czytelni głównej, jego postawa zaskoczyła ją.

Po nocnej wizycie Fenneca była bardzo zmęczona, ale wysiliła się i skoncentrowała uwagę na Szeklu. Spytała, jak mu idzie czytanie. Ze zdziwieniem stwierdziła, że zapał, z jakim jej odpowiedział, wzruszył ją.

– Jak się ma Angevine? – spytała.

Szekel próbował się odezwać, ale nie potrafił. Bellis zbadała go wzrokiem.

Spodziewała się nastoletnich przechwałek i górnolotnych wyznań, ale Szekel był wyraźnie sparaliżowany uczuciami, których nie nauczył się przeżywać. Spłynęła na nią nieoczekiwana fala tkliwości.

– Trochę się martwię o Tannera – powiedział powoli. – To mój najlepszy kumpel i myślę, że czuje się trochę… porzucony. Nie zamierzam go olać. To mój najlepszy kumpel.

Zaczął mówić o swoim przyjacielu Tannerze Sacku i między wierszami nieśmiało jej przekazał, jak stoją sprawy między nim a Angevine.

Uśmiechnęła się w duchu. Dojrzała metoda, którą Szekel zastosował bardzo sprawnie.

Powiedział jej o ich domu na statku fabrycznym. Powiedział jej o wielkich kształtach, które Tanner widział-nie widział pod wodą. Zaczął odczytywać słowa z pudeł i książek w pokoju. Wymawiał je głośno i zapisywał na kartkach papieru, rozbijając je na sylaby, każde słowo traktował z jednakowym analitycznym brakiem zainteresowania. Zaimek, czasownik, rzeczownik, nazwa własna – jeden pies.

Kiedy z wysiłkiem przesuwali pudło ze skryptami botanicznymi drzwi biura otworzyły się i wszedł starszy pan z prze-tworzoną kobietą – Szekel wytrzeszczył oczy i ruszył w ich stronę.

– Ange… – zaczął, ale kobieta – która toczyła się na klekoczącej blaszanej maszynerii zastępującej nogi – pokręciła szybko głową i splotła ramiona na piersiach. Siwowłosy mężczyzna odczekał, aż skończy się niewerbalna interakcja Angevine i Szekla. Patrząc na niego nieufnie, Bellis uświadomiła sobie, że jest to człowiek, który przywitał się z Johannesem na pokładzie. Tintinnabulum.

Był muskularny i jak na swój wiek, dobrze się trzymał. Sędziwa, brodata twarz, ujęta w sięgające poniżej ramion kudły siwych włosów, wyglądała jak przeszczepiona do młodszego ciała. Skierował spojrzenie na Bellis.

– Czy mógłbyś nas na chwilę zostawić, Szekel? – powiedziała spokojnie Bellis, ale Tintinnabulum zaprotestował:

– Nie ma takiej konieczności. – Jego głos był jakiś odległy, dostojny i melancholijny. Starzec przeszedł na ragamollszczyznę, którą posługiwał się biegle i z dobrym akcentem. – Pochodzi pani z Nowego Crobuzon, prawda? – Milczała, ale on pokiwał głową w taki sposób, jakby mu odpowiedziała. – Rozmawiam ze wszystkimi bibliotekarzami, zwłaszcza takimi jak pani, katalogującymi nowe nabytki.

„Co ty o mnie wiesz?” – pomyślała Bellis. „Co Johannes ci powiedział? A może mnie chroni, mimo że się pokłóciliśmy?”

– Mam tutaj… – Tintinnabulum wyjął kartkę papieru. – Mam tutaj listę autorów książek, na których odszukaniu najbardziej nam zależy. Są to pisarze bardzo nam przydatni w naszej pracy. Poprosimy Panią o pomoc. Mamy część prac niektórych z tych autorów i bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdyby udało się znaleźć inne. O niektórych wiemy, że napisali konkretne pozycje. Na temat pozostałych dysponujemy tylko pogłoskami. Jak pani zobaczy, w katalogu są prace trzech pośród nich… o tych książkach wiemy, ale jesteśmy zainteresowani znalezieniem innych… Może się zdarzyć, że któreś z tych nazwisk wyskoczą w następnej partii książek. Inna możliwość to, że ich prace od wieków znajdują się w zasobach biblioteki, zagubione na półkach. Sta rannie przeszukaliśmy odpowiednie działy: biologiczny, filozoficzny, taumaturgiczny, oceanologiczny. Nic nie znaleźli. Mogliśmy jednaj coś przeoczyć. Chcielibyśmy, żeby pani zwracała uwagę na wszystkie książki, które pani kataloguje, zarówno nowe, jak i znalezione za półkami. Dwie z tych pozycji, nie pochodzące z Nowego Crobuzon, są stare. – Bellis wzięła do ręki listę, spodziewając się, że będzie bardzo długa. Tymczasem na samym środku kartki widniały napisane na maszynie zaledwie cztery nazwiska. Żadne z nich nic jej nie mówiło. – To jest trzon naszej listy – wyjaśnił Tintinnabulum. – Znacznie dłuższa wersja zostanie wywieszona koło biurek, ale chcemy, żeby zapamiętała pani te cztery nazwiska i miała baczenie na prace tych autorów.

„Marcus Halprin”. Nazwisko crobuzońskie. Przesuwając się wraz z Tintinnabulumem w stronę drzwi, Angevine dawała Szeklowi ukradkowe znaki. „Uhl-Hagd-Shajjer, w transliteracji” – przeczytała i skomentowała w myślach, a obok pisownia oryginalna: zestaw pochyłych piktogramów, w których rozpoznała lunarną kaligrafię z Khadoh. Poniżej trzecie nazwisko: „A.M. Fetchpaw”, znowu crobuzońskie.

– Halprin i Fetchpaw to pisarze względnie współcześni – powiedział Tintinnabulum od drzwi. – Dwaj pozostali w naszej ocenie są wcześniejsi, przypuszczalnie o jedno stulecie. Zostawimy panią z pani obowiązkami, panno Coldwine. Gdyby pani coś znalazła, proszę zgłosić się do mnie na mój statek. „Kastor”, w dziobowej części Niszczukowód. Mogę panią zapewnić, że każdy, kto nam pomoże, zostanie wynagrodzony.

„Co ty tam o mnie wiesz?” – pomyślała Bellis z niepokojem, kiedy drzwi się zamknęły.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: