Ale stare budownictwo ma też swoje niewątpliwe zalety. Przez grube mury nie przedostają się odgłosy życia sąsiadów. Pomieszczenia są obszerne i wysokie, przez duże okna wpada mnóstwo słońca. Mieszkam na pierwszym piętrze od tyłu, skąd rozciąga się widok na niewielki, zaciszny parking. Niestety, budynek powstał również przed nastaniem powszechnej mody na balkony, ale na szczęście za oknem mojej sypialni ciągnie się metalowy podest schodów pożarowych, mam więc gdzie rozwieszać pranie, spryskiwać kwiaty preparatami owadobójczymi bądź siadywać w parne, letnie wieczory.
A co najważniejsze, ów budynek nie jest częścią żadnego większego kompleksu. Stoi samotnie pośród parterowej zabudowy. Wzdłuż ulicy ciągną się drobne zakłady przemysłowe i warsztaty, natomiast dalej zaczyna się osiedle nowych, luksusowych domków jednorodzinnych. To wszystko sprawia, że czuję się tu prawie jak w „Miasteczku”… a może nawet lepiej. Mojej matce się nie udało zamieszkać aż tak daleko od swoich rodziców. A poza tym ja mam tutaj sklep spożywczy tuż pod domem.
Zostawiłam samochód na parkingu i chyłkiem przemknęłam do tylnego wejścia. Uwolniwszy się od Morelliego, nie musiałam dłużej udawać odważnej, toteż bez skrępowania utykałam, pojękiwałam i klęłam pod nosem. Wzięłam prysznic, opatrzyłam rany i włożyłam bawełnianą bluzkę oraz szorty. Na obu kolanach miałam poobcieraną skórę, a stłuczenia zdążyły już przybrać kolor będący mieszaniną magenty z błękitem paryskim. Moje łokcie wyglądały niewiele lepiej. Czułam się podobnie jak wtedy, gdy w dzieciństwie spadłam z roweru. Jeszcze dźwięczały mi w uszach te radosne okrzyki: „Patrzcie! Sama jadę!”, a w chwilę później leżałam już na asfalcie z poobcieranymi kolanami oraz łokciami i czułam się `jak głupia.
Ułożyłam się na łóżku na wznak, szeroko rozrzucając nogi. Zazwyczaj przyjmowałam taką pozycję do rozmyślań, kiedy sprawy się komplikowały. Miała jedną olbrzymią zaletę: czekając na przebłysk geniuszu mogłam spokojnie uciąć sobie drzemkę. Ale tego popołudnia leżałam i leżałam, czas upływał, olśnienie nie nadchodziło, a byłam zbyt podenerwowana, żeby usnąć.
Bez przerwy wracałam myślami do rozmowy z Ramirezem. Nigdy dotąd żaden mężczyzna nie potraktował mnie w ten sposób, nigdy nie zostałam zaatakowana. Tam, w sali gimnastycznej, odczuwałam jedynie strach, lecz teraz, kiedy emocje opadły, uzmysłowiłam sobie, jak bardzo jestem wrażliwa i słaba fizycznie.
Przez pewien czas się zastanawiałam, czy nie złożyć doniesienia na policję, zrezygnowałam jednak z tego pomysłu – głównie dlatego, że szukanie ochrony pod skrzydłami „Wielkiego Brata” musiałoby zniszczyć mój wizerunek nieugiętej agentki dochodzeniowej. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby „Leśnik” w podobnej sytuacji składał meldunek na komendzie.
Powtarzałam sobie po wielokroć, że i tak miałam szczęście, gdyż dzięki interwencji Morelliego wyszłam z opresji bez większego szwanku.
Ale za każdym razem ta myśl wydobywała mi z gardła żałosny jęk. Pomoc Joego stawiała mnie w nadzwyczaj kłopotliwej sytuacji. Zachowałam się niewłaściwie. Dlatego też pospiesznie wracałam do podsumowania, według którego wcale nie szło mi aż tak źle. Zajmowałam się tą sprawą dopiero drugi dzień, a już dwukrotnie odnalazłam poszukiwanego. To prawda, że nie zdołałam go jeszcze odstawić do aresztu, ale szybko się uczyłam. Przecież nikt nie oczekuje od studenta pierwszego roku inżynierii rewelacyjnego projektu mostu. Musiałam oceniać swoje postępy według podobnych kryteriów.
Zwątpiłam też, żebym kiedykolwiek odniosła jakiś pożytek z broni palnej. Nie mogłam sobie wyobrazić, że celuję i strzelam do Morelliego. Wszak powinnam mierzyć w nogi. Jakie miałam szansę, aby trafić w tak mały, ruchomy cel? Prawie żadnych. Doszłam więc do oczywistego wniosku, że potrzebna mi jakaś mniej śmiercionośna metoda wykonywania swoich obowiązków. Zapewne bardziej by mi odpowiadał pojemnik z gazem obezwładniającym. Postanowiłam zatem pójść z samego rana do sklepu z bronią i wzbogacić o taki gaz mój arsenał zawodowych sztuczek.
Wbudowany w radio zegar pokazywał 17.50. Przez kilka sekund gapiłam się na wyświetlacz, niezbyt zdając sobie sprawę, co to może oznaczać. Nagle ogarnęło mnie przerażenie. Dzisiaj rodzice znowu czekali na mnie z obiadem!
Zeskoczyłam z łóżka i pobiegłam do telefonu. W słuchawce panowała jednak głucha cisza. No tak, nie zapłaciłam rachunku. Chwyciłam więc kluczyki od samochodu leżące na kuchennym stole i pognałam do wyjścia.
Rozdział 4
Kiedy parkowałam wóz przy krawężniku, zauważyłam, że matka czeka przed drzwiami na werandzie. Wymachiwała rękoma i coś krzyczała. Nie słyszałam jej poprzez ryk silnika, udało mi się jednak odczytać z ruchu warg: „Wyłącz to! Zgaś go!”
– Przepraszam – zawołałam po wyjściu z novej – urwał mi się tłumik.
– Musisz oddać wóz do naprawy. Słychać ten huk z odległości kilkuset metrów. Jeszcze przez ciebie pani Ciak znów dostanie palpitacji. – Mrużąc oczy, matka obrzuciła samochód uważnym spojrzeniem. – Sama go tak wymalowałaś?
– Nie. Dorwali się do niego wandale z ulicy Starka.
Delikatnie popchnęłam ją w głąb domu, żeby nie mogła odczytać napisów na drzwiach novej.
– Rety, jakie ty masz kolana! – przywitała mnie babcia Mazurowa, pochylając się, by dokładniej obejrzeć moje zadrapania. – W ubiegłym tygodniu w jakimś programie telewizyjnym, chyba w wieczornym talk-show, zebrali całą gromadę kobiet z podobnymi siniakami na kolanach. Mówili, że są to typowe odciski dywanowe, ale do dzisiaj nie wiem, co to może oznaczać.
– Matko Boska! – jęknął ojciec, nawet nie unosząc głowy znad gazety. Nie musiał nic więcej mówić, wszyscy doskonale rozumieliśmy, o co mu chodzi.
– To nie są odciski dywanowe – poinformowałam babcię. – Potknęłam się na moim wałku do masowania stóp.
Mogłam sobie pozwolić na takie kłamstewko. Rodzice świetnie pamiętali, że przydarzały mi się całe serie nieszczęśliwych wypadków.
Dostrzegłam nagle, że stół w jadalni jest zastawiony najlepszym porcelanowym serwisem rodziców. A to oznaczało, że kogoś oczekują. Szybko policzyłam nakrycia: było ich pięć. Z oczyma uniesionymi ku niebu odwróciłam się do matki.
– A jednak to zrobiłaś, mamo?
– Co takiego?
W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi, potwierdzając moje najgorsze przeczucia.
– Będziemy mieli gościa – oznajmiła matka. – Znasz go. Zresztą we własnym domu mogę chyba zaprosić na obiad kogo mi się żywnie podoba?
– To Bernie Kuntz. Rozpoznaję przez okno jego sylwetkę.
Mama zadarła nieco głowę i oparła dłonie na biodrach.
– I co z tego? Masz coś przeciwko Berniemu Kuntzowi?
– Zacznijmy od tego, że… jest mężczyzną.
– W porządku. Świetnie wiem, że masz przykre doświadczenia, ale to nie znaczy, iż resztę życia powinnaś spędzić w samotności. Pomyśl o swojej siostrze, Valerie. Od dwunastu lat jest szczęśliwą żoną, ma dwie wspaniałe córeczki.
– Nic z tego. Wychodzę. Przemknę się tylnymi drzwiami na podwórko.
– Upiekłam drożdżową babkę z brzoskwiniami – odparła mama. – Jeśli teraz wyjdziesz, nie będziesz miała okazji jej spróbować, a nie zamierzam zostawiać kawałka dla ciebie.
Mama potrafiła się chwytać każdego argumentu, jeśli tylko uważała, że sprawa jest tego warta. Świetnie wiedziała, iż przepadam zajej drożdżowym ciastem z brzoskwiniami. To cecha rodzinna, wszyscy Plumowie gotowi są cierpieć katusze, byle tylko nie ominął ich wyśmienity deser.
Babcia Mazurowa uchyliła drzwi wejściowe.
– Kto tam?
– To ja, Bernie Kuntz.
– A czego tu chcesz?
Dostrzegłam przez szczelinę Berniego, miał zasępioną minę i nerwowo kołysał się na piętach.
– Zostałem zaproszony na obiad – oznajmił nieśmiało.
Ale babcia Mazurowa ciągle nie wpuszczała go do środka.
– Helen! – zawołała przez ramię. – Przyszedł jakiś młodzieniec i twierdzi, że jest zaproszony na obiad. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził? Ubrałabym się lepiej. Przecież nie mogę przyjmować mężczyzn w takim stroju.