Poznałam Berniego, kiedy mieliśmy po pięć lat. Chodziliśmy razem do szkoły. W trzech pierwszych klasach siadaliśmy przy jednym stole w szkolnej stołówce, toteż zawsze będzie mi się kojarzył z kanapkami z razowego chleba z masłem orzechowym i dżemem. Straciliśmy kontakt po ukończeniu podstawówki. Słyszałam, że zrobił maturę, ale zrezygnował ze studiów i teraz pomagał ojcu prowadzić sklep z artykułami gospodarstwa domowego.

Był średniego wzrostu i średniej budowy ciała, o lekko zaokrąglonych, jakby dziecięcych rysach. Odniosłam wrażenie, że ani trochę się nie zmienił od ostatniej klasy podstawówki. Był ubrany nienagannie, poczynając od Wypucowanych do połysku pantofli, poprzez zaprasowane w kant spodnie PO wyszczotkowaną sportową marynarkę. Mimo to chyba nadal borykał się z różnymi drobnymi elementami garderoby, ponieważ nawet teraz metalowy uchwyt suwaka przy rozporku wystawał spod brzegu materiału, tworząc zgrzytliwy dysonans.

Zajęliśmy miejsca przy stole i zaczęliśmy nakładać sobie porcje.

– Bernie sprzedaje różne urządzenia elektryczne – oznajmiła mama, podając mi salaterkę z surówką z czerwonej kapusty. – Całkiem nieźle mu się powodzi. Jeździ pontiakiem bonneville.

– No, no, bonneville… – mruknęła babcia Mazurowa. – Aż trudno sobie wyobrazić.

Ojciec pochylał się nisko nad swoją porcją pieczonego kurczaka. On przez całe życie dopingował miejscową drużynę Metsów, nosił tanią bawełnianą bieliznę i jeździł buickiem. Miał swoje niewzruszone zasady, nie należał do ludzi, którzy by się podniecali karierą podrzędnego handlarza paradującego ekskluzywnym pontiakiem.

Bernie popatrzył na mnie.

– A czym ty się teraz zajmujesz?

Zaczęłam grzebać widelcem w talerzu. Miałam za sobą niezbyt udany dzień i na tym tle chwalenie się rolą prywatnego agenta dochodzeniowego uznałam za zbędną bufonadę.

– Pracuję na zlecenia firm ubezpieczeniowych – odparłam wymijająco.

– I co robisz? Sprawdzasz zasadność wniosków o odszkodowania?

– Raczej ściągam należności.

– Też coś! Stephanie jest łowcą nagród! – oświadczyła donośnie babcia. – Ściga przestępców! Tak samo, jak na filmach w telewizji. Ma rewolwer i kajdanki. – Odchyliła się w bok i wskazała moją skórzaną torbę leżącą na kanapie. – Widzisz? Nosi przy sobie cały potrzebny sprzęt. – Po chwili namysłu otworzyła torbę, wyjęła z niej kajdanki, przywoływacz i paczkę podpasek, po czym ułożyła to wszystko na stole. Wreszcie powiedziała z dumą: – A oto i rewolwer! Czyż nie jest piękny?

Musiałam przyznać, że faktycznie robi wrażenie. Był błyszczący, z oksydowanej stali, a kolbę miał wykładaną grubo nacinanymi kawałkami drewna – pięciostrzałowy Smith amp; Wesson, specjalny model 60, kalibru 9,65 mm. Lekki, poręczny i łatwy w użyciu, jak zachwalał go „Leśnik”. W dodatku dużo tańszy od najprostszej broni półautomatycznej, chociaż dla mnie wydatek 400 dolarów i tak był kolosalny.

– Wielkie nieba! – zawołała mama. – Natychmiast go odłóż! Niech ktoś jej zabierze ten rewolwer, zanim zdąży zrobić sobie krzywdę.

Trudno było nie zauważyć, że w otwartym bębenku nie ma ani jednego naboju. Faktycznie mało się znam na broni palnej, wiem jednak, że trudno sobie zrobić krzywdę nie nabitym rewolwerem.

– Nie jest nabity – powiedziałam. – Wyjęłam wszystkie naboje.

Babcia Mazurowa chwyciła kolbę oburącz i położyła palec na spuście. Zmrużyła jedno oko i wymierzyła w szafę stojącą w rogu pokoju.

– Pif! Paf! – zawołała.

Ojciec z namaszczeniem skrapiał sobie sałatę oliwą, jakby w ogóle go nie obchodziło, co się dzieje przy stole.

– Nie baw się rewolwerem przy stole! – rzekła surowo mama. – Poza tym obiad stygnie. Nie chciałabym go odgrzewać specjalnie dla ciebie.

– A po co ci rewolwer, jeśli w bębenku nie ma kul? – zwróciła się do mnie babcia. – Jak chcesz ścigać morderców, nosząc przy sobie nie nabitą broń?

Bernie obserwował całą tę scenę z rozdziawionymi ustami.

– Morderców? – zająknął się nagle.

– Stephanie jest właśnie na tropie Joego Morelliego – oznajmiła z dumą babcia. – To morderca, który wyszedł za kaucją i nie stawił się na wezwanie w sądzie. Strzelił Ziggy’emu Kuleszy prosto między oczy.

– Znałem Ziggy’ego – odparł Bernie. – W ubiegłym roku kupił u rnnie wielki kolorowy telewizor. Takie odbiorniki źle się sprzedają, są zbyt drogie.

– Kupował u ciebie coś jeszcze? – spytałam z zainteresowaniem. – Zaglądał ostatnio do sklepu?

– Nie. Ale widywałem go wychodzącego ze sklepu mięsnego Sala po przeciwnej stronie ulicy. Zazwyczaj był w dobrym nastroju, sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego większych zmartwień.

Nikt nie zwracał większej uwagi na babcię Mazurową, która bez przerwy coś majstrowała przy rewolwerze, to opuszczała go na kolana, to znów unosiła i mierzyła do takiego czy innego mebla. Uzmysłowiłam sobie nagle, że miałam w torbie również paczkę nabojów. Ciarki przeszły mi po grzbiecie.

– Babciu, chyba nie naładowałaś broni, prawda?

– Oczywiście, że naładowałam – odparła. – Ale zostawiłam jedno puste miejsce, jak na filmie. Specjalnie po to, żeby nikogo nie postrzelić przez przypadek.

Obróciła rewolwer lufą do dołu i otworzyła bębenek, demonstrując brak jednego naboju. Energicznie zatrzasnęła bębenek z powrotem i w tej samej chwili rozległ się ogłuszający huk, a z lufy bluznął jęzor ognia. Pieczony kurczak na jej talerzu podskoczył wysoko w powietrze.

– Matko Przenajświętsza! – zawołała mama, podrywając się na nogi i przewracając krzesło.

– O rety! – mruknęła babcia. – Chyba zostawiłam puste nie to miejsce, co potrzeba. – Pochyliła się nisko nad stołem, aby ocenić zniszczenia, po czym oznajmiła z dumą: – I tak nieźle, jak na pierwszy kontakt z bronią. Trafiłam tego skubane prosto w kuper.

Ojciec zastygł nad talerzem. Palce tak silnie zaciskał na sztućcach, że aż mu pobielały kostki, a twarz z wolna przybierała kolor czerwonej porzeczki.

Pospiesznie okrążyłam stół i ostrożnie wyjęłam rewolwer z dłoni babci Mazurowej. Otworzyłam bębenek, wysypałam naboje i wrzuciłam je do torebki.

– Tylko popatrz, co narobiłaś! – rzekła karcącym tonem matka. – Stłukłaś talerz od wizytowej zastawy. I czym ja go teraz zastąpię?

Kiedy odsunęła na bok kawałki porcelany, wszyscy w milczeniu zapatrzyliśmy się na idealnie okrągłą dziurę w obrusie oraz pocisk tkwiący głęboko w blacie mahoniowego stołu.

Pierwsza oprzytomniała babcia Mazurowa.

– Jak sobie postrzelałam, to od razu nabrałam apetytu – powiedziała. – Czy ktoś mógłby mi podać ziemniaki?

Mimo moich obaw to popołudnie w towarzystwie Berniego Kuntza okazało się nawet udane. Na szczęście nie narobił w gacie, kiedy babcia odstrzeliła kuper swojej porcji pieczonego kurczaka, i zdołał dzielnie przetrwać dwie dokładki specjalności mojej mamy, znienawidzonej przeze mnie duszonej brukselki. Zachowywał się też nadzwyczaj uprzejmie, chociaż już od początku musiał zdać sobie sprawę, że nie zaciągnie mnie dzisiaj do łóżka, a cała moja rodzinka robi wrażenie stukniętej. Domyślałam się, iż powodem owej uprzejmości jest to, że z urządzeń domowych pozostała mi jedynie lodówka. No cóż, randki są dobre do umilenia sobie kilku godzin po pracy, ale tylko zdobywanie kolejnych klientów pozwala spędzać urlopy na Hawajach. Tworzyliśmy idealną parę: on miał do sprzedania taki towar, jaki ja chciałam kupić, a zachęcał mnie jeszcze możliwością uzyskania 10-procentowego rabatu. Jakby w nagrodę za poświęcenie mu całego popołudnia zdradził mi też cenną informację, że Ziggy Kulesza kupował mięso i wędliny u Sala Bochy, bardziej znanego z działalności bukmacherskiej niż umiejętności porcjowania rąbanki.

Zanotowałam ten fakt w pamięci. Na razie wydawał się bez znaczenia, ale nigdy nie wiadomo, jakie informacje mogą się okazać potrzebne w przyszłości.

Wieczorem usiadłam ze szklanką mrożonej herbaty przy stole w kuchni i zaczęłam po raz kolejny przeglądać dokumenty sprawy Morelliego, próbując ułożyć jakiś plan działania. Przygotowałam dla Rexa miseczkę prażonej kukurydzy, postawiłam ją przed sobą na stole i wpuściłam chomika do środka. Z przyjemnością obserwowałam, jak z błyszczącymi ślepkami i poruszającymi się bezustannie wąsami upycha sobie te przysmaki w workach policzkowych.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: